Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą praca. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą praca. Pokaż wszystkie posty

piątek, 12 grudnia 2025

Zwyczaje i klimat

 101225

Niedawno gruchnęła wieść nie do pomyślenia jeszcze kilka lat temu: Bill G., kapłan klimatyzmu, niezłomny obrońca Ziemi, wódz naczelny wojsk antydwutlenkowych, ogłosił, że planeta jednak nie spłonie ani do 2010 roku, ani nawet do 2015, jak wcześniej on i jemu podobni głosili z niezachwianą pewnością. Skąd taka zmiana? Otrzeźwiał, czy zapytał naukowców nie finansowanych przez niego? Myślę, że po prostu to szaleństwo przestało się opłacać. Tak czy inaczej dzieciarnia z Ostatniego Pokolenia może teraz odetchnąć: nie będą ostatnim pokoleniem, chyba że zrezygnują z dzieci. Wprawdzie Unia dalej zarzyna europejską gospodarkę ETSami, wiatrakami i regulacjami, ale im nigdy nie chodziło o ratowanie Ziemi.

Nie piszę tego dla łatwych drwin z zaślepienia jednych i wyrachowania drugich, ale jako wstęp do opisu pewnych moich codziennych praktyk. Dla mnie są naturalne i odruchowe, nie wynikają z rozumowych analiz ani żadnych ideologii a raczej z mojego pojmowania celowości i logiki, jednak w ostatecznym rachunku służą oszczędzaniu zasobów planety i jej środowiska naturalnego.

Zdaje się, że temat już poruszałem w poprzednich latach, ale nie zaszkodzi wrócić do niego, jako że jest ważny i wiele mówi o obłudzie władz i niekonsekwencji zwykłych ludzi, którzy mają się za zwolenników zielonych przemian.

Trzeci tydzień jestem w Białymstoku, wróciwszy na miesiąc do starej firmy. Razem z moimi współpracownikami, Ukrainką i dwoma Białorusinami, stołujemy się w barze. Kupuję taki obiad, aby go zjeść. Na regał odnoszę puste talerze, a wtedy widzę, jak dużo jedzenia ludzie zostawiają. Owszem, czasami można ich tłumaczyć tym, że nie smakowało, ale dotyczyć to może tylko niewielkiej części konsumentów, bo wiem, że wielu z nich stołuje się tam codziennie. Poza tym można zamawiać połowę porcji większości dań. Papierowe chusteczki są duże i grube, mnie wystarczy jedna, a widzę, że ludzie biorą ich po kilka. Moi obecni koledzy w pracy oddzierają kilka arkuszy papierowego ręcznika aby wytrzeć plamę rozlanej wody na stole albo łyżeczkę. Po co tyle brać? Czy zastanawiają się nad materiałowymi i energetycznymi kosztami wytworzenia tych produktów? Bar oferuje dobre i tanie posiłki, chwalę pracę pań kucharek, na pewno nie one wpadły na pomysł by sól i pieprz podawać w papierowych torebkach mieszczących chyba mniej niż gram przyprawy; dlaczego nie w tradycyjnych pojemnikach? Po co wydatkować na te torebeczki pracę, materiały i energię?

Takich i podobnych przykładów marnotrawstwa widzę wszędzie, dosłownie wszędzie. Na poczcie kupiłem kilka kopert ze znaczkami, i aby rozliczyć się z firmą, wziąłem paragon: dwie linijki tekstu wydrukowane było na kartce formatu A4. Moi współpracownicy zalewają wodą niemal cały duży czajnik potrzebując szklankę wrzątku. Potrzeba ok. 0,2 kg węgla dla wytworzenia 1kWh energii, a czajnik tyle zużywa w 25-30 minut swojej pracy. Niewiele? Faktycznie, niewiele, ale pomnożone przez miliony każdego dnia, dają wagony traconego węgla. Odebrałem przesyłkę z gałązkami świątecznymi do przybrania karuzeli, były w porządnym tekturowym pudle, dodatkowo owiniętym wieloma warstwami foli typu „strech”; w taką samą folię owinięta była bąbelkowa koperta z inną przesyłką. Po co, skoro paczki nie jadą już otwartymi furmankami jak przed wiekami? Chyba z przyzwyczajenia, skoro teraz wszystko owija się tą folią. Transakcja kupna biletu przy użyciu karty płatniczej automatycznie potwierdzana jest wydrukiem, którego firma nie potrzebuje i jest po prostu wyrzucany, chyba że klient go potrzebuje, co bardzo rzadko się zdarza. Paragony, też drukowane automatycznie, zbieramy wokół karuzeli jako śmieci. W sklepie spożywczym kupiłem trzy jabłka, kasjerka dała mi worek foliowy którego nie wziąłem, bo po co. I tak dalej bez końca.

O użytkowaniu rzeczy do ich naturalnego zużycia już pisałem. Tutaj, w hotelowym pokoju, leżą przy szafie dwie moje torby. Mam je tak długo, że nie pamiętam ich poprzedniczek, niewątpliwie zasłużyły już na emeryturę, ale nadal są całe i pełnią swoją funkcję, a nadto… Mnie jest trudno wyrzucić coś, co dobrze mi służyło przez lata. Przywiązuję się do rzeczy. Czy jestem dusigroszem? Myślę, że nie, skoro na swoje turystyczne wyjazdy tutaj opisywane wydaję czwartą część dochodów, a więc nie mało.

O takich ludziach jak ja mówi się, że jesteśmy płaskoziemcami niedbającymi o planetę, ponieważ nie zgadzamy się z twierdzeniem o naszej możliwości zmiany klimatu i przejścia na „zeroemisyjne” źródła energii. Mówią tak ludzie, którzy nie odróżniają jednostek mocy i energii, o wytwarzaniu prądu nie mają zielonego pojęcia, a energię i zasoby bezsensownie i bezrefleksyjnie marnotrawią!

Trzeba zacząć od siebie, do drobnych czynności z pozoru nieważnych, mikroskopijnych w skali Ziemi, ponieważ są powtarzane miliony (albo i miliardy) razy każdego dnia, i w rezultacie przestają być nieważne.

O ludziach

Objąłem w użytkowanie karuzelę, której nie podnosi się jedno z dziesięciu ramion. Usterkę zdiagnozowałem, rozmawiałem nawet z czeskim producentem w sprawie przysłania uszkodzonego podzespołu elektronicznego, ale póki co ramię nie działa. Przykleiłem do siedzenia kartkę ze stosownym napisem, ale klienci siadali na napis. Wtedy zębatymi opaskami, potocznie zwanymi trytkami, unieruchomiłem rurę zabezpieczenia aby uniemożliwić zajęcie miejsca, a po kilku godzinach widziałem, jak klient na siłę zerwał opaski i wsiadł. Co robić? Położyłem na siedzenie kawał betonu będącego podstawą do ogrodzenia. Jest lepiej, bo tylko raz na dwa – trzy dni się zdarza, że ktoś siada na ten beton.  

Bezproblemowo jest w deszczowe dni, ponieważ klienci widząc krople deszczu rezygnują z zajęcia miejsca. Czyli zamoczone siedzenie bardziej ich odstrasza niż leżący na nim beton. Widoczne na zdjęciu trytki specjalnie są założone i tak ucięte, aby końce były ostre; ma to dodatkowo zniechęcić ludzi do prób otwarcia zabezpieczenia.

 Mamy też drugą atrakcję: pociąg dla dzieci jadący po torze ułożonym w efektowne serpentyny. Któregoś dnia tatuś posadził dziecko do wagonika i cały pociąg zaczął pchać. Nie można tego robić z przyczyny oczywistej, ale jest i druga: robiąc to niefachowo, pociąg można po prostu wykoleić. Kiedy ten człowiek usłyszał, że ma zostawić pociąg, był wielce oburzony. Bo przecież nikt mu nie powiedział - tak się tłumaczył - że nie można tak robić, i że za jazdę trzeba płacić. Wiem, że dla wielu ludzi, zwłaszcza wśród młodszych, jego argument jest słuszny, ma wagę, ale mnie taka postawa po prostu przeraża – podobnie jak samowolne otwarcie przez innego tatusia bramki wejściowej na karuzelę w czasie jej biegu. Jemu też nikt nie powiedział, że do kręcącej się karuzeli nie da się wsiąść bez zrobienia sobie kuku i dlatego nie można otwierać bramki.  
To wszystko powinno być napisane, mówicie? Nie dość, że nikt nie czyta instrukcji
(akurat o bramce jest informacja), to jeszcze nie ma możliwości zastrzeżenia wszystkich czynności, jakie mogą wpaść do głowy niemyślącemu człowiekowi. 
Nigdzie nie jest napisane, że nie można wchodzić na figurę Mikołaja, że nie można przeskakiwać ogrodzeń,
wskakiwać na dach kiosku kasowego albo brać sobie lampki na pamiątkę. To na karuzeli, a poza nią, na ulicach, w sklepach, wszędzie, taka wyliczanka może mieć sto metrów długości. W barze, w którym się stołuję, nie ma tabliczki z zakazem włączania głośnej muzyki albo spania na krześle. Po prostu zakłada się, że pewne zachowania, zakazy i nakazy, są dla dorosłych ludzi oczywiste. To założenie traci ważność, w rezultacie mam obawy zbliżając się w nocy do nieoświetlonego przejścia dla pieszych, bo w każdej chwili pieszy może wejść na przejście nie patrząc na boki. Normalne, słuszne i prawidłowe? Nie. To robienie z ludzi niezaradnych, niemyślących dzieci. To pozbawianie ich umiejętności i odruchu dbania o siebie i swoich bliskich. To obciążanie innych ludzi koniecznością zapewnienia własnego bezpieczeństwa i dobrostanu psychicznego. To działania skutkujące zatraceniem cech do tej pory uznawanych za definiujące pojęcie dorosłości i z nią – odpowiedzialności.


 

poniedziałek, 3 stycznia 2022

Nie tylko o pracy

 030122

Po siedemnastu dniach spędzonych samotnie w pokoju, po wigilii nad konserwą rybną, chciałem już tylko wrócić do pracy. Chciałem, żeby coś się działo, żeby mieć wypełniony dzień. Krzątaniną codzienną nadać czasowi jeśli nie sensu, to chociaż poczucia normalności. Może dlatego nie protestowałem zbytnio, gdy usłyszałem, że mam na dwa tygodnie jechać do Krakowa

Jechałem niechętnie, ponieważ wyjazd oznaczał zapełnianie torb swoimi rzeczami, przenoszenie do samochodu całego majdanu, o wielkości którego zwykle nie zdajemy sobie sprawy mając rzeczy pochowane w szafach, a na miejscu wnoszeniu do kolejnego pokoju w kontenerze czy barakowozie. Czy ktoś wie, jaka jest aura pokoi w tanich hotelach? Ja wiem, spędziłem w nich dwa lata swojego życia. Czuć w nim nie tylko efekty byle jakiego sprzątania, ale i wyziewy setek osób mieszkających wcześniej. W lunaparkowych „pokojach” jest jeszcze gorzej. Praca tutaj w zimie jest dla mnie ciężka psychicznie. Brodzi się w mokrej i zimnej ciemności wysysającej optymizm, ale wszystko lepsze od choroby i siedzenia w pokoju, o którym trudno powiedzieć, by był mój.

Więc zapełniłem rzeczami rozliczne kieszenie torby, opróżniłem lodówkę i kosz na śmieci, zgasiłem światło i pojechałem.

Krakowski pokój okazał się ładniejszy niż się spodziewałem: jest w niestarym kontenerze i ma swoją łazienkę, ale mimo czystych i jasnych ścian już czuć w nim aurę taniego hotelu. Na dokładkę stoi blisko ruchliwej ulicy, a że ściany są blaszane, cały czas słyszę głośny szum przejeżdżających samochodów.

Rzadko się zdarza na takich wyjazdach bym rozpakowywał torby. Zwykle stoją na podłodze w kącie, a ja nachylam się nad nimi szukając potrzebnego mi drobiazgu. Kiedyś doszedłem do wniosku, że w ten sposób podświadomie chcę podkreślić tymczasowość mieszkania tutaj – jakby rozpakowanie toreb miało wpływ na przedłużenie tego kolejnego wygnania. Możliwe też, że zwyczajnie mi się nie chce rozpakowywać.

Powiedzieć o moich torbach, że wiernymi towarzyszkami moich włóczęg, byłoby okazaniem im swojej przychylności, pozytywnego związku emocjonalnego, więc tak nie powiem, ponieważ już dawno stały się one symbolem negatywnym. Kojarzą się z niekończącym się pakowaniem swoich rzeczy i ich ponownym upychaniem po szufladach, z wyjazdami, mieszkaniem w ciasnych barakowozach czy rozlatujących się kampingach, pracą w coraz to nowych miejscach. Te torby materialnym zobrazowaniem powiedzenia o życiu na walizkach.

Nie lubię ich, mimo że służą mi wiernie wiele lat.

O pracy.

W noc sylwestrową oczywiście mieliśmy czynne. Wiele osób przyszło przed północą, chcąc na kole widokowym przywitać nowy rok. Kiedy trzy minuty przed północą zgodnie z wymogami wyłączyliśmy komputer (by włączyć go zaraz po północy), przyszła spóźniona para. Nie pomagało tłumaczenie o niemożności sprzedaży biletu w tej chwili. W końcu usłyszałem słowa, które zrobiły na mnie silnie negatywne wrażenie:

Moja dziewczyna ma takie marzenie.

Odebrałem je jako szantaż emocjonalny. Z klientami zwykle się nie dyskutuje, a wypadało powiedzieć temu chłopakowi, że w takim razie zlekceważył marzenia swojej wybranki, przychodząc do kasy tuż przed północą, ale nie powiedziałem i nie o tym chciałem napisać. W powiedzeniu o marzeniu, słyszanym w podobnych okolicznościach już parę razy, jest jedna z wielu zmian możliwych do zaobserwowania w ostatnich latach. Jest w tych słowach oczekiwanie wyjątkowości traktowania. W dawnych czasach można było usłyszeć w podobnych okolicznościach słowa „wiesz pan kto ja jestem?”, teraz o marzeniu. Wtedy wyjątkowe przywileje należały się z racji stanowiska, teraz z powodu marzeń. Wtedy było straszenie, teraz emocjonalne terroryzowanie. Doprawdy, nie wiem, co gorsze.

Jak się skończyło? W typowy sposób: ich odejściem po niewybrednym wyrażeniu swoich emocji przez chłopaka. Pod tym względem nie nastąpiły żadne zmiany w minionych dziesięcioleciach.

Jeśli już piszę o zmianach, wspomnę krótką wymianę zdań z ojcem kilkuletniego chłopca.

Proszę zabrać stamtąd dziecko. Nie można tam chodzić.

Ale moje dziecko chce tam chodzić.

Proszę zabrać dziecko i je pilnować!

Opiszę w internecie pana zachowanie.

Czy potrzebny jest tutaj komentarz?…


Koło ma nowy system sterowania.

Mimo tak wielu lat pracy przy urządzeniach, robi na mnie wrażenie możliwość uruchomienia stutonowego koła dotykiem palca. Można zażądać zatrzymania się koła wcześniej wskazując, które gondole mają być zatrzymane na peronie. Pojawia się wtedy napis, jedno słowo: „przestaję”. W innym miejscu jest licznik pokazujący, ile razy koło zostało uruchomione po zatrzymaniu. Opisem też jest jedno słowo: „napędowy”. Tak oto odchodzimy od języka mogącego precyzyjnie i jasno opisać rzeczywistość, zastępując go kulfonami słownymi, których znaczenia trzeba się domyśleć.


W minione dni każdy z nas wysłał lub otrzymał życzenie noworoczne, na przykład takie: „Dobrego Nowego Roku!”. Może warto byłoby uświadomić sobie znaczenie tak napisanego zdania. Nowy Rok jest nazwą świątecznego dnia, pierwszego dnia nowego roku. Natomiast słowa „nowy rok” dotyczą po prostu nowego roku. Całego roku. Tak więc życząc komuś dobrego Nowego Roku, życzymy dobrego pierwszego stycznia.


niedziela, 11 kwietnia 2021

Powrót

 

310321

Od paru dni jestem w domu jako prawdziwy emeryt. Zadamawiam się, ale i wspominam ostatnie tygodnie w Lesznie. W minionych latach wyobrażałem sobie zakończenie pracy, zwłaszcza w dniach szczególnie ciężkich, gdy tylko obowiązkowość i konieczność zarabiania trzymały mnie w tej firmie. Wtedy wyjazd stamtąd wydawał się bardzo prosty i pożądany. Tylko wtedy, jak się okazało.

Już kilkanaście dni przed zakończeniem pracy zauważyłem różnicę w widzeniu wyposażenia mojego służbowego pokoju: rzeczy wokół mnie nabierały wartości i budziły wspomnienia. Łapałem się na rozglądaniu po pokoju i ustalaniu co mam zabrać – raczej co mogę zabrać – a co trzeba mi będzie zostawić, komuś dać lub wyrzucić wbrew sobie.

W szafie stoją stare buty trekkingowe. Używałem je długo, w końcu zauważyłem, że nie wybierałem wiedząc, jak łatwo przemakają. W ten sposób bez słów, nawet bez myśli, przyznałem im status emerytów. Kiedyś wyrzuciłbym je, raczej nieprędko, a wyjeżdżając, muszę to zrobić już teraz.

A moje miski? Używam je od kilkunastu lat, kupiłem cały komplet będąc w UK. Jest ich kilka coraz mniejszych, wkładanych jedna w drugą. Służą mi tak długo, że stały się częścią mojej przestrzeni – jak i garnek, też przywieziony zza kanału. Zostawić je tutaj? Nie chcę, nie mogę, zbyt przywiązuję się do rzeczy, ale muszę, bo czyż będzie dla nich miejsce w naszym małym mieszkaniu?

Żegnałem się z rzeczami, wśród których żyłem tak długo.

W ostatnią sobotę, robiąc cotygodniowe zakupy, uświadomiłem sobie robienie ich po raz ostatni w takiej formie i w Lesznie. Myśl była jak uderzenie: zatrzymałem się i znowu na chwilę obraz mi się rozmazał, ale przecież nie z powodu wyjazdu.

Nie wiedziałem, że wszystko będzie tak trudne. Wyobrażałem sobie… właściwie niewiele, bo cóż miałoby być do wyobrażenia? Po prostu przeniosę swoje rzeczy do samochodu – myślałem – zamknę drzwi pokoju i pojadę. Chyba nawet bez oglądania się. Akurat! Zapomniałem o blisko siedemnastu latach tutaj nie tylko przepracowanych, ale i przeżytych. Jedna trzecia dorosłego życia! Tego okresu w moim życiu nie da się zamknąć trzaśnięciem drzwiami.

* * *

Starzenie się to nie tyle zmarszczki, co właśnie te drzwi. Coraz ich więcej zamkniętych za człowiekiem, coraz mniej otwartych przed nim.

Starzenie się jest w istocie ubywaniem dróg wyboru.

Żeby było bardziej dziwnie i niesprawiedliwie, dodać muszę, że nie czuję tych lat, zwłaszcza psychicznie. Ilekroć je policzę, doznaję zdziwienia: naprawdę tyle ich mam? Jakim cudem? Dopiero wspomnienie dzieciństwa i młodości, świata już nieistniejącego, a pamiętanego tylko przez rówieśników, albo zobaczenie powiększającego się czoła u syna, pozwalają mi uwierzyć.

Pisząc tekst o ostatniej wędrówce kaczawskiej, wspominałem widoki i drogi, tak dobrze znane i tak bliskie. Bliskie? Otworzyłem mapy Googli i poprosiłem o wyznaczenie trasy w moje góry. Najkrótsza z tych możliwie szybkich liczy 630 kilometrów. Tutaj tkwi odmienność. Miejsca zostały bliskie mej pamięci, ale ja odsunąłem się od nich na drugi koniec Polski. Są tak daleko, a przecież wiem, co zobaczę za zakrętem pewnej leśnej drogi i wiem, jak dojść do tamtych skał ścieżką ukrytą między świerkami. Są daleko, ale nie są dalekie.

Lata w Lesznie to nie tylko tysiące kilometrów wędrówek sudeckich, ale przecież i ludzie, kilka bliskich mi osób. Nie poznałbym ich, gdybym został na Lubelszczyźnie, co w istotny sposób zubożyłoby mnie. Dzięki bliskości Sudetów napisałem swoje książki, bo przecież nawet ostatnia z nich, fantazja o Jasiach, z górami ma ścisły związek.

Jeśli wziąć to wszystko pod uwagę, należałoby uznać, że gdyby nie praca w Lesznie, byłbym innym człowiekiem. Natomiast samo miasto było i jest mi obojętne. Znam w nim ledwie kilka miejsc, wiem, gdzie jest sklep, gdzie optyk, lekarz i bank – i niewiele więcej. Z reguły widywałem je tylko późną jesienią oraz zimą – więc miasto pamiętam szarym i zimnym.

Spojrzałem na zegarek, była godzina 17.30. Odruchowo pomyślałem, że o tej porze byłbym po prysznicu i szykowałbym posiłek. Wiem, że takie myśli będę miewał jakiś czas, stopniowo coraz rzadziej, aż w końcu zanikną. Wtedy będę mógł powiedzieć, że naprawdę wróciłem.


wtorek, 1 grudnia 2020

Smartfonowa rzeczywistość

 201120

Pogodny zmierzch wczesnojesiennego dnia gdzieś na Pogórzu Kaczawskim. Wąska wstążka asfaltu wybiega spomiędzy domów wioski i rozpędzając się na otwartej przestrzeni pól, przekracza mostek. O jego barierkę opartych jest dwoje nastolatków, stoją blisko siebie, ale dzielą ich telefony trzymane w dłoniach.

Nim minąłem ich, zdążyłem jeszcze zobaczyć niebieskawy blask padający z ekranów na twarze. Poczułem ekscytującą atmosferę podobnych chwil przeżytych przed półwieczem i szarpiące serce poczucie przemijania, ale też obcość i… niechęć.

Obraz tych dwojga jest znamienny dla obecnych czasów, wielce wymowny i bardzo paskudny.

Patrzę na klientów w pracy. Robią sobie zdjęcia na peronie, robią w chwili wsiadania do gondoli i zaraz po zajęciu miejsc. Na wysięgniku ustawiają telefon, stroją miny i znowu pstrykają zdjęcia. Widzę ich w przesuwających się gondolach, wielu z nich siedzi z nosem w telefonie. Widzę na ulicach, w sklepach, w autobusach. Wszędzie.

My wszyscy nadużywamy smartfonów, ale ludzie urodzeni na przełomie wieków po prostu do tego urządzenia przyrośli. Ich zainteresowania, słownictwo, wiedza, właściwie całe ich życie kręci się wokół Internetu i smartfona. Żeby jeszcze wybierali z przeogromnych zasobów sieci wartościowe strony, ale nie. Karmią się papką instagramowo-facebookowo-youtubową. Używają ikonek zamiast słów, a jeśli już je używają, to w formie szczątkowych zdań, ponieważ nie potrafią wyrazić słowami myśli, albo nie mają czasu. Wszak muszą jeszcze zajrzeć w sto innych miejsc, by serduszkiem albo inną ikonką zasygnalizować swoją obecność.

Smartfony w połączeniu z wymyślnym oprogramowaniem odwiedzanych stron stają się narkotykiem tym bardziej niebezpiecznym, że w pewnej mierze inteligentnie przywiązującym do siebie ludzi, zwłaszcza młodych.

Tak, ja też zarejestrowałem się na Instagramie. Zrobiłem to chcąc promować tam swoje książki, ale bliski jestem rezygnacji. Nie tylko z powodu poczucia straty czasu i kłopotów z obsługą jako skutkiem nieznajomości tych nieszczęsnych ikonek, ale też coraz silniejszego poczucia zalewania mnie obrazkami.

Tak, jest wiele stron w internecie wartościowych, ciekawych, powiększających naszą wiedzę. Wiem o tym. Do kilku z nich zaglądam, ale one giną w zalewie bylejakości.

Wielogodzinne i codzienne używanie smartfonów musi spowodować zmiany w psychice, zwyczajach, w całym życiu tak uzależnionych ludzi. Te zmiany już widać. Rośnie nam pokolenie ludzi niezbyt zdatnych do normalnego funkcjonowania. Ludzi półprzytomnych, żyjących w dwóch światach, przy czym ten rzeczywisty bywa postrzegany jako czynnik przeszkadzający w klikaniu i w ustawicznym przewijaniu zawartości ekranu; któż nie widział złości zapatrzonego w ekran po wpadnięciu na przechodnia? Mamy pokolenie ludzi sprawdzających co lubi jakaś znana blogerka, jakie hasztagi są ważne i jakiej długości mają być skarpetki.

Wspominam o nich, ponieważ mimo zimnych dni listopadowych widuję dużo młodych ubranych w dość krótkie spodnie i jeszcze krótsze skarpetki – z nagimi kostkami. Pewnie przeczytali na FB, że teraz tak się chodzi, bo zasłonięte kostki to obciach i wioska.

Zanikają stare zwyczaje towarzyskie. Ludzie mało rozmawiają, bo po co, skoro mają Whatsapp’a, Instagram i SMS? Zresztą, jak mogą rozmawiać mając słuchawki w uszach?

Jeśli zdarzy mi się zobaczyć w gondoli młyna dwoje młodych siedzących blisko siebie, przytulających się lub rozmawiających, patrzę na nich jak na obrazek z belle epoque. Nie wiedziałem, że kiedyś będę z przyjemnością i nadzieją patrzył na tak normalny, zdawałoby się, widok.


Słyszę o spiskach, o próbach przejęcia władzy przez grupę bliżej nieokreślonych ludzi. Pewną prawdę w tych teoriach widzę i jednocześnie olbrzymie, perfidne przekłamanie.
Na pewno ten spisek (o ile można użyć tutaj tego słowa, a wątpię) nie polega na próbie wszczepienia nam chipów czy na jakikolwiek siłowych działaniach, jak to niektórzy sobie wyobrażają. Są metody subtelniejsze i zgodne z prawem. Są działania, w których na pół świadomie bierzemy udział i to się nam podoba, tego chcemy.

Takie są właśnie cechy idealnego „spisku”.

Wielkie koncerny (ostatnio mówi się raczej o korporacjach) nakłaniają swoich potencjalnych klientów, czyli praktycznie wszystkich, do określonych zachowań i sposobów wartościowania, a robią to dla zysku. Koncern Apple ma coś około 200 miliardów dolarów gotowizny, na którą dobrowolnie złożyły się miliony użytkowników ich smartfonów, laptopów i tabletów. Kosztują dużo więcej niż podobny sprzęt innych firm, ale te inne nie mają ikonki nadgryzionego jabłka, nie są to produkty Apple. Ta firma potrafiła zebrać i utrzymać ogromną rzeszę wiernych klientów, którzy kupują każdą ich nowość, ponieważ uznają, że tak trzeba dla zachowania poziomu, dla bycia trendy. Bo przecież laptop Asusa jest obciachem. Czy ktoś ich zmuszał do przyjęcia takich ocen i w efekcie do karmienia molocha wagonami pieniędzy?

Właśnie o to chodzi, że w pewien sposób zostali zmuszeni: pracą odpowiednich działów korporacji zatrudniających specjalistów od ludzkich zachowań, metodycznie i naukowo oddziaływających na ich psychikę.

Oto idealny „spisek”: spowodować, żeby ludzie sami robili to, co jest korzystne dla powodujących.


Kopacz piłki ze szczytu listy nie będzie ganiał po boisku, jeśli dostanie mniej niż tysiąc czy dziesięć tysięcy dolarów (nie znam ostatnich stawek) za jedno kopnięcie, bo się mu nie opłaca. Ludzie sami i dobrowolnie składają się na jego miliony, co jest pośrednim skutkiem oddziaływania korporacji na nas przy naszym aktywnym udziale.

Ci ludzie zarabiają jak szejkowie dlatego, że mecze piłki nożnej są popularne, a przez to ceny reklam ogromne, a są popularne także dlatego, że oni imponują nam sławą i dochodami. Popularność piłki nożnej spadłaby do poziomu zainteresowania bobslejami, gdyby zarabiali trzy tysiące złotych miesięcznie – tyle, ile dostaje sprzedawca w sklepie spożywczym.

Zarabialiby dużo mniej niż zarabiają, gdyby reklamy nie były skuteczne, czyli gdybyśmy nie byli pod ich wpływem. Są skuteczne, ponieważ tworzy się je w taki sposób, żeby przekonać nas do zakupu. Najbardziej efektywnym sposobem jest wyrobienie w nas przekonania, że nam się należy reklamowaną rzecz mieć, że powinniśmy, zapracowaliśmy, zasłużyliśmy albo tylko dlatego (dla wielu aż), by nie odróżniać się w swoim środowisku, być modnym, trendy, na topie, czy jak tam się teraz mówi.

Zarobki kopaczy piłek, ale w pewnej mierze też najpopularniejszych youtuberów czy blogerów nagrywających modną i chwytliwą papkę, nie byłyby tak wielkie, gdybyśmy nie odczuwali przemożnej chęci upodobnienia się do nich, gdyby nie imponowali nam. Ponieważ chcemy być podobni, więc kupujemy to, co za pieniądze chwalą, nie zastanawiając się nad fałszywością tych opłaconych poleceń i żałosnym skutkiem takiego upodobnienia.

Oto obraz „spisku”, w którym świadomie bierzemy udział i świadomie go finansujemy!


Sprawdź, dlaczego Olga Frycz lubi produkty…” – to tytuł maila dzisiaj otrzymanego. Każdy otrzymuje takie „wiadomości” i wielu sprawdza, co robi ktoś znany. Takimi bezwartościowymi śmieciami ludzie zapełniają swój umysł, to ich interesuje, kształtuje, to ich nakręca! Swoją drogą trochę mnie śmieszą tego rodzaju wiadomości i podobne im reklamy, a to dlatego, że po prostu nie znam tej niby tak znanej osoby i nic a nic mnie nie obchodzi, co ona dla pieniędzy chwali.

Na Instagramie widziałem zdjęcie mężczyzny w T-shircie na tle gór, a pod nim komentarz: obciachem jest pokazywanie się w takiej koszulce. Powinienem napisać w odpowiedzi, że dla mnie wielkim obciachem jest zwracanie uwagi na takie pierdoły i publiczne wytykanie obcej osobie wyimaginowanych wad ubioru, a nawet wad rzeczywistych. Autora komentarza mam za ofiarę obecnych czasów, w których ludzi ocenia się po markach używanych rzeczy, a więc po ich podążaniu za modą i nadążaniu za jej zmianami, czyli po prostu po konsumpcji.


Chipów nie ma potrzeby wszczepiać nam w mózg (swoją drogą bezdennie głupie jest przekonanie, że da się to zrobić strzykawką przy okazji zastrzyku) ponieważ nowoczesne molochy jak Google czy Facebook i tak wiedzą o nas bardzo wiele i wiedzieć będą coraz więcej w miarę doskonalenia swoich systemów komputerowych. Tutaj też istnieje podwójne dno: niby wiemy o tym, ale tylko niby. Za normalne i wygodne przyjmujemy podsuwane nam w Internecie treści, podpowiedzi, strony, ponieważ wyręczają nas i coraz częściej pasują nam, czyli są trafne.

Są takie, bo korporacje wiedzą o naszych zainteresowaniach kulinarnych, kulturowych, obyczajowych. Wiedzą o naszych wyborach w Internecie. Żeby zebrać tę wiedzę, nie trzeba nas śledzić, wystarczy pamiętać jakie strony odwiedzamy, w jakich godzinach, jak często. Wiedzą o nas nie dla bezpośredniego zniewolenia nas, ręcznego sterowania, nie dla zakazów i nakazów, ale dla pieniędzy: żebyśmy jeszcze bardziej się od nich uzależnili, żeby podsuwać nam pod nos towary i usługi coraz lepiej dopasowane do nas. Żebyśmy w efekcie kupowali jak najwięcej.

Mamy żyć żeby kupować. Kupować i dlatego pracować. Korporacje chcą… nie, one już z nas zrobiły posłusznych konsumentów, a zrobią posłuszniejszych.

Wobec odpornych na namowy ciągłego kupowania, wielkie firmy mają bardziej bezpośrednio działającą metodę: po prostu produkują rzeczy mało trwałe.

Starsi pamiętają samochody potrafiące przejechać blisko milion kilometrów, pralki czy lodówki działające 15 a nawet 20 lat i nadające się do naprawy. Wieżę audio kupioną w latach dziewięćdziesiątych używałem ponad 20 lat, a jest tylko przykładem.

Teraz wytwarza się badziewie z blaszek i drucików, ale za to ładnie pomalowane i wyposażone w mikroprocesor, badziewie zaprojektowane przy użyciu wyrafinowanych programów komputerowych nie dla zwiększenia trwałości, a wprost przeciwnie: dla zaprzestania działania krótko po upływie okresu gwarancji, bez możliwości opłacalnej naprawy. Te ogromne góry towarów po roku lub kilku latach zamieniają się w złom lub śmieci i lądują na składowiskach, a ich miejsce następują nowe. Firmy mają zapewnioną produkcję i zyski, my wymuszone zakupy, a Ziemia ogromne ilości śmieci i zanieczyszczeń.

Paranoiczne są przepisy, które z jednej strony wymuszają na producentach zmniejszenie emisji zanieczyszczeń i oszczędności energetyczne, z drugiej pozwalają na tak ogromne marnotrawstwo zasobów Ziemi. A może rządy nie mają dość sił wobec wielkich korporacji? Czy koncern zatrudniający dziesiątki tysięcy ludzi i mający miliardy, nie potrafi wymusić rozwiązań korzystnych dla niego? Może przecież postraszyć rząd zwolnieniem dziesięciu tysięcy ludzi albo przeniesieniem produkcji do Wietnamu, nieprawdaż? Może więc to chwalenie się pralką klasy A+++ jest mydleniem oczu ekologom wobec istnienia tamtej góry sprzętu wyrzuconego po kilku latach użytkowania?...

Tutaj widzę pole do popisu dla zwolenników wszelakich spisków, ale podpowiem im, żeby uświadomili sobie nasze rozpasanie konsumpcyjne. Ilu ludzi chciałoby jeździć trzydzieści lat tym samym samochodem? Ilu chciałoby kupić dwudziestoletni, chociaż w pełni sprawny pojazd? Przecież to obciach podobny używaniu smartfona przez kilka lat i niemodnej w tym roku kurtki, nieprawdaż?

Oto sidła konsumpcjonizmu i korporacji.


W różnym stopniu, ale niemal wszystkim nam się w głowie poprzewracało od wzrastającej trzecią już dekadę zamożności i myślimy, że przed nami tylko beztroska dobrobytu, co niekoniecznie musi być prawdą.

Chociażby z powodu ogromnego zadłużenia naszego kraju, wynoszącego obecnie ponad 1 bln złotych! Tysiąc miliardów, milion milionów, 30 tysięcy na każdego Polaka! Na starca, niemowlę, na żula spod sklepu i na nastolatka zapatrzonego z ekran smartfona! Żyjemy ponad stan, na kredyt, nawet jeśli my sami nie mamy długu. Dług zaciągnęły rządy, ale przy naszej aprobacie, niechby milczącej, niechby tylko wyborczej, bo tak przykro słuchać tych, którzy mówią o oszczędzaniu, prawda? Lepiej władzę powierzyć tym, którzy obiecują nam dać, zapewnić, zbudować.

Jak wyobraża sobie swoją przyszłość ów młody smartfonowiec? Zapewne wcale nie myśli o tym, bo on nie ma kiedy myśleć, zajęty przewijaniem stron internetowych, a coraz bardziej nie ma czym myśleć, mając obrazkowo-ikonkową sieczkę pod czerepem. Może chwilami wyobraża sobie, jak dochodowy kanał będzie prowadził na You Tube albo jaką kasę będzie kosił (to jedno z ich modnych słów) na estradzie lub, ostatecznie, w biurze korporacji. Tyle że w ten sposób nie spłaci się długów, o ile w ogóle są do spłacenia. Taką pracą nie zapełni się półek sklepowych, ponieważ dobrobyt to tyle, co dostępność dóbr, a podstawą ich piramidy są dobra materialne i żywność.

Nie jestem ekonomistą, są zależności dla mnie niezrozumiałe, ale nie trzeba być ekspertem, żeby wiadomość o wykupowaniu przez instytucje państwowe długów państwa zrobiła negatywne wrażenie, bo oznacza po prostu drukowanie nowych pieniędzy. Każdy też wie, że ich nadmiar jest inflacją i prowadzi do utraty wartości, a tym samym do wzrostu cen.

A my jak te głupki wybieramy do rządzenia nami ludzi, którzy obiecują więcej dać! Oni nie mają swoich pieniędzy. Dadzą po uprzednim zabraniu nam, albo dadzą z jeszcze wilgotną farbą, świeżo wydrukowane i coraz mniej warte.


Polska się wyludnia. W minionym roku ubyło 55 tysięcy Polaków; to tyle, ile mieszkańców ma niemałe miasto. Po prostu o tyle mniej się urodziło ludzi niż umarło. Zmniejszenie populacji może i nie byłoby złe, ale trzeba uświadomić sobie, że taki proces prowadzi do starzenie się społeczeństwa, a to z kolei oznacza mniej młodych do pracy a więcej emerytów. Staremu społeczeństwu jest trudniej utrzymać dobry stan gospodarki, bo przecież ja, emeryt, nie mam zamiaru otwierać interesu, zatrudniać pracowników i przenosić gór; jako konsument dóbr też jestem mniej aktywny.

Starzejemy się, a młodzi wolą się gapić w ekran lub bawić w modnym klubie czy pubie, niż bawić swoje dzieci.


Wypadałoby zakończyć jakimiś wnioskami, ale że musiałbym być podobny do Kasandry, nie napiszę.

Wypunktuję tylko moje preferencje i zachowania. Są wyłącznie moje, ponieważ nie zwykłem kierować się zaleceniami autorytetów, zwłaszcza obecnych, modowo-internetowych i im podobnych.


Nie kupuję towaru, jeśli widziałem jego reklamę. Nie i już. Wybieram inny.

Nie oglądam telewizorni (chyba że konkretną audycję) ani kolorowych czasopism.

Rzecz wyrzucam dopiero wtedy, gdy przestaje nadawać się do użytku: samochód przerdzewieje i jego naprawa jest nieopłacalna, a w skarpetkach są dziury. Moje ubrania są najpierw „cywilne”, wyjściowe, później stają się roboczymi, używanymi w pracy, a do śmietnika trafiają gdy się prują i rozłażą.

W nosie, a nawet w dupie, mam modę, trendy i bycie cool.

Nader rzadko używam karty bankomatowej.

Omijam internetowe strony, które nie chcą się wyświetlić bez „zgody” na ich „politykę”.

Ograniczam swoje wydatki, zwłaszcza na rzeczy i usługi uznane za zbędne. Nie z finansowej konieczności, a z wyboru.

Wolę pojechać w góry, niż kupić rzecz.

Staram się mieć oszczędności zabezpieczone w odpowiedni sposób.

Nie żałuję czasu na pisanie i czytanie ani pieniędzy na książki uznane za wartościowe; żałuję na nowy samochód, ubrania i elektronikę. Do tego stopnia, że mój pierwszy w życiu smartfon kupiłem parę lat temu za 250 zł, a używał go będę póki będzie działał.

Więcej grzechów przeciwko konsumpcjonizmowi i polityce korporacji, rządu oraz banków nie pamiętam, a tych wymienionych nie żałuję nic a nic, a nawet jestem z nich dumny, czego i Wam życzę.





czwartek, 27 sierpnia 2020

Programy i słowa, czyli marudzenie

 

170820

Zmieniono wygląd stron zarządzania blogiem. Jak zwykle zmiany w większości są nijakie i niepotrzebne, są zmianami dla zmian, w których trudno doszukać się poprawy, łatwiej zepsucia.

Tagi postów (a właściwie wszystko) umieszczono w wielkich ramkach, w efekcie nie mieszczą się na ekranie. Patrząc na wygląd stron, łatwo zauważyć, że głównym pomysłem programistów były właśnie ramki, więc dodali je, nie zwracając uwagi na sensowność, przydatność czy miejsce.

No i te mnożące się jak króliki malutkie, nieczytelne ikonki zastępujące słowa!

Na liście postów wyświetla się coś, co przypomina mi grot strzały z przyklejonym kwadratem mieszczącym znak plus. Owszem, jest i „dymek” z „wyjaśnieniem”: przywróć wersję roboczą. Cóż to znaczy – nie wiem, ponieważ nie miałem żadnej wersji roboczej: napisany tekst po prostu wkleiłem w okienko i opublikowałem. Nie wiem też, jak się to „przywracanie” ma do kwadracika, plusa i grota strzały. Ot, tajemnica programistów.

Właśnie próbowałem poznać funkcję tego grotu z kwadracikiem. Okazało się, że tekst postu umieszczany jest gdzieś z boku, gdzie może być otworzony w trybie edycji, czyli z możliwością wprowadzenia zmian. W jakim celu to zagmatwanie? Otworzenie tekstu w trybie edycji nie jest żadnym powrotem.

A było tak jasno i logicznie: tekst mogłem zwyczajnie wyświetlić albo otworzyć z możliwością wprowadzenia zmian. Najwyraźniej było za prosto.

Kiedyś podobną rewolucję zrobiono na allegro, i do dzisiaj nie poznałem wszystkich dziwadeł nowej strony, a ostatnio portal Wirtualna Polska, na którym od blisko trzydziestu lat mam skrzynkę pocztową, zapowiada zmiany. Już czuję kłopoty.

W jakim celu robione są takie zmiany wyglądu stron? Firmy mają nadmiar pieniędzy? Niech więc przekażą je UNICEF. A może uważają, że bez totalnego przemeblowania, bez zmuszania użytkowników do szukania funkcji, będzie nudno? Nie wiem, a z ciekawością poznałbym przyczyny tych działań. Przecież można unowocześnić program, jeśli zachodzi taka potrzeba, a wygląd strony i jej funkcjonalność zostawić bez zmian.

Po kilku miesiącach użytkowania Instagramu nadal nie wiem, jakie znaczenie ma część ikonek, na przykład kwadrat z wyszczerbionym bokiem. Nie wiem też, jak wejść na stronę innej osoby. Jeśli kliknę na ikonkę z awatarem, pojawia się coś podobnego do obrotowego słupa ogłoszeniowego, na którym wyświetlane są zdjęcia innych użytkowników, nie tego wskazanego. Z proponowanych ikonek nie korzystam nie tylko z powodu mojej niechęci do nich, ale i niewiedzy o ich znaczeniu. Nie wiem, i nie bardzo mi się chce dowiadywać, co znaczy żółta mała głowa z ustami wykręconymi w lewo, a co z ustami wykrzywionymi inaczej, i w jakim celu stosowany jest znak koperty postawionej na węższym boku. Te symbole są dla mnie nieczytelne, a "dymków" przy nich nie ma; najwyraźniej uznano, że ich znaczenie jest oczywiste.

To, co najbardziej mi doskwiera przy obsłudze programów komputerowych, to konieczność dopasowania się do sposobu myślenia, kojarzenia i wysławiania osoby (programisty), która myśli, kojarzy i mówi zupełnie inaczej niż ja. Częstokroć odbieram ten przymus jako swoje zniewolenie.

Właśnie ta konieczność naginania myślenia do myślenia innej osoby, to wbijania sobie do głowy znaczenia ikonek i słów wyjaśnień niewiele wyjaśniających, mam za największą wadę programów komputerowych.

PS

W trakcie publikacji tego tekstu zauważyłem różnej wielkości czcionkę. Parokrotnie zaznaczałem właściwą, bez skutku. No i takie są rezultaty tego rodzaju zmian...

Z mojej pracy.

Litery i słowa odchodzą na drugi plan. Teraz mamy ikonki. Jak przed tysiącami lat, gdy ludzie na kamieniu, w glinie lub na patyku rzezali znaki. W efekcie ludzie zamieniają się w analfabetów nie potrafiących logicznie sformułować prostego pytania.

W pracy często słyszę takie i podobne pytania klientów:

O co tu chodzi?

Na czym to polega?

Jak to działa?

Na ostatnie pytanie odpowiedziałem, że koło młyna jest napędzane silnikami elektrycznymi, czym bardzo zirytowałem klienta, ponieważ jemu, i tym, którzy zadawali pozostałe pytania z listy, chodziło o ilość obrotów koła młyna na jedną jazdę, czyli za jeden bilet. Proste? Logiczne?

Chcąc się dowiedzieć, ile obrotów zrobi koło młyna, pytają, o co tu chodzi. Jak nazwać taką logikę i taką nieporadność?

Otóż chodzi o to, żebyście zostawili tutaj pieniądze. To dokładna odpowiedź na wasze pytanie.


Mało ludzi podchodzących do kasy młyna czyta wywieszony przed ich oczyma informator. Zdecydowana większość pyta, a naszą prośbę o zapoznanie się z informacjami traktuje jako nieuprzejmość, a nawet wyraz lekceważenia. Bywa, że w rezultacie odchodzą, a jeśli nawet przeczytają, to częstokroć nie rozumieją. A tam jest ledwie parę krótkich informacji, może dwadzieścia słów!

Przy dużym ruchu kasjerka musi obsłużyć kilkudziesięciu klientów w ciągu godziny. Ma jedną minutę na jednego kupującego. To taśmowa praca podobna do pracy kasjerki w dużym sklepie spożywczym. Jedna i druga po prostu nie ma czasu na zajmowanie się klientem tak, jak może się nim zająć sprzedawca samochodów. Wystarczy chwila zastanowienia, żeby dojść do tego wniosku. Wystarczy też do wyobrażenia sobie uciążliwości powtarzania setki razy dziennie tych samych informacji. Uważam, że dobre wychowanie nakazuje branie tego pod uwagę, ale nie od dziś wiadomo, że człowiek z chwilą stania się klientem traci nie tylko pół rozumu, ale i połowę kultury.

Pewna część naszych klientów traci znacznie więcej. A może nie traci, bo od dawna nie ma co tracić?

Stojąc na peronie i patrząc na przesuwające się gondole, kilka razy dziennie widzę klientów trzymających buty na tapicerowanej kanapie. Pukam wtedy w szybę i palcem pokazuję im buty. Rzadko widzę zmieszanie, częściej oznaki niezrozumienia. Raz jeden, tylko raz usłyszałem przeprosiny, kiedy na koniec jazdy otwierałem drzwi gondoli, i niejako dla równowagi raz usłyszałem słowa protestu klienta nieżyczącego sobie, żebym mu cokolwiek palcem pokazywał.

Ot, wrażliwe panisko.

Obok młyna stoi mała, dziecinna kolejka kosztująca znacznie mniej niż młyn, a na szybie kasy wisiała stosowna informacja z podaną ceną. Znaczna część klientów uznawała tę niską cenę jako opłatę za jazdę młynem. Kiedy słyszeli właściwą, 30 złotych, byli rozczarowani i protestowali:

Ale tu pisze 10 złotych!

Postanowiłem przykleić cennik na tę kolejkę z boku, żeby trudniej było go zauważyć. Zmiana nic nie dała, nadal ludzie zauważali mniej widoczne 10 zł, a nie eksponowane 30. Musiałem informator zdjąć dla uniknięcia nieporozumień.

Chyba nie muszę dodawać, że cały ów cennik składał się z nazwy urządzenia i ceny, czyli z kilku wyrazów.

Klient płaci za trzy obroty koła trwające około 15 minut. Ta informacja jest w cenniku. Niżej powiesiłem drugą, o rozpoczynaniu się nowych jazd co 3 – 4 minuty. No i w ten sposób zadałem kolejnego klina klientom. No bo jak jazda młynem może trwać 15 minut, skoro co 3 – 4 minuty ludzie wsiadają i wysiadają!?

Oto pełna analogia: pociąg jedzie z miasta A do miasta B godzinę czasu, ale co kwadrans ma przystanek, na którym ludzie wsiadają i wysiadają. Jak w takim razie możliwa jest godzinna jazda od A do B??

Paranoja? Popis bezmyślności? Brak elementarnej logiki? Tak! Po trzykroć tak.


Rzadko, ale klika już razy w okresie wakacyjnym miałem klientów, którzy odmawiali przeczytania informacji zamieszczonych przy kasowym okienku, tłumacząc się w wielce oryginalny sposób:

Jestem na urlopie. Nie muszę myśleć.

Cóż, czytanie literek i składanie z nich sensownych słów bywa trudne dla niektórych.

Trudne staje się dla coraz większej ilości ludzi.


PS

Zarabiam tutaj nieźle, ale i koszta mam spore. Do największych zaliczam obniżającą się opinię o ludziach.


PS 2

Letnie dni płyną mi spokojnie, tyle że zlewają się w jeden ciąg, w którym nie można znaleźć nic wyróżniającego, nic, czego mogłaby chwycić się pamięć.

Jestem tutaj już półtora miesiąca, ale kiedy obejrzę się wstecz, ledwie garść chwil i obrazów pamiętam. Wiem jednak i pamiętam: spojony upływ dni ma swoją wartość, którą łatwo doceni ten szarpiący się z problemami.

Ile czas pozwoli, coś przeczytam i napiszę, a w pracy rozglądam się starając się zapamiętać letnie obrazki: dziewczyny ubrane w przewiewne sukienki, przyjemny cień pod zielonym drzewem, moje gołe ramiona i nogi, słońce na twarzy. Opalony jestem jak zwykle na brąz. Wieczorem uświadamiam sobie, że mimo późnej pory jestem lekko ubrany i nie jest mi zimno. Wiem, że za pół roku trudno będzie mi w to uwierzyć.

Dni są jednakowe, ponieważ wypełniają je monotonne i powtarzalne zajęcia. Cóż, mój wybór. Nie musiałem kontynuować pracy, jednak pracując zarabiam, zasilając swój prywatny fundusz górski.


PS 3

Minęła godzina druga. Zaraz muszę wyłączyć laptopa i pójść spać, ale jeszcze chwilę posłucham muzyki.

Właśnie przebrzmiała aria z bachowskiej kantaty i po chwili ciszy usłyszałem całkiem odmienne dźwięki. Poznałem je od razu: allegro non troppo z koncertu skrzypcowego D-dur Johannesa Brahmsa. Jeden z dwóch najpiękniejszych koncertów na skrzypce, jakie kiedykolwiek człowiek skomponował!

Dlaczego tylko wspomniałem o nim w swojej opowieści o Jasiach?

środa, 5 sierpnia 2020

Aktualności i praca

040820

Nie jeżdżę w góry, niemal nie czytam, nawet posiedzieć i podumać nie bardzo mam kiedy, więc zostaje tylko napisać o aktualnościach i uzupełnić je spostrzeżeniami o ludziach.

Jak na emeryta pracuję całkiem sporo, skoro regularnie przekraczam 80 godzin tygodniowo. Na szczęście praca jest spokojna, w czym niemała zasługa moich współpracowników. Do pracy przychodzą na czas i nawet trzeźwi, czego więc chcieć więcej?…

Obsługujemy niedawny nabytek firmy, czterdziestopięciometrowy młyn. Biała konstrukcja podświetlana jest silnym, wyrazistym i łagodnie zmieniającym kolory światłem reflektorów. Efekt całkiem ładny. Zdjęcia zrobiłem z peronu, zadzierając głowę do góry. Plątanina elementów konstrukcyjnych pozwala widzieć tylko niższą połowę młyńskiego koła, ale wrażenie i tak jest niemałe.

Duże jest też w kasie. Eleganckie, przestronne pomieszczenie, a w nim komputer, drukarki, dotykowy ekran, terminale płatnicze, rutery i coś tam jeszcze. Klient dostaje wydrukowany paragon i bilet, ale nim podejdzie do gondoli, nierzadko z karteluszek robi kulkę i wciska w kieszeń, a nawet po prostu wyrzuca. W chwilę później poproszony o bilet wybałusza oczy: bilet?? Jaki bilet?

Niewątpliwie dzieje się tak także z powodu podobieństwa biletu do paragonu, ale główny powodu jest inny i bardzo znamienny dla obecnych czasów.

Otóż ludzie nie czytają. Ileż to razy w czasie zamieniania kasjerki na posiłki miałem do czynienia z klientami, którzy pytają o cenę lub czas jazdy, a mówiąc do mnie odchylają głowę, bo wyraźny i niedługi informator wiszący przed ich twarzą zasłania mnie. Nie czytają też nadruków na otrzymanych papierkach. Dziwne to dla mnie, bo przecież dostali je za swoje pieniądze, łatwo więc dojść do wniosku, że zapewne są to bilety, a skoro tak, to ktoś o nie poprosi. Parę już razy klienci grzebali w koszu na śmieci szukając wyrzuconych biletów, oczywiście wkurzeni na… nie, nie na siebie: na nas.

Ciekawe, czy tak samo robią z biletami do kina czy na pociąg.

Inni, zwłaszcza kobiety, już przy kasie starannie ukrywają bilety na dnie torby. Im większa, tym głębiej chowają, a przy wejściu do gondoli zaczynają nerwowe poszukiwania, czasami połączone z wyjmowaniem mnóstwa drobiazgów z toreb.

Wielu ludzi czyta wyrywkowo i ma trudności ze zrozumieniem treści, co jest skutkiem nieposługiwania się pismem. Podany czas jazdy odczytują jako cenę, a wysokość młyna jako czas jazdy, myląc tutaj powszechnie używane skróty: „m” to metr lub mili (tysięczna część), a minuta jeśli już jest skracana, to zwykle do postaci „min.”. Wielu ludzi nie wie o tym, ale cóż się dziwić komuś, kto, być może, nie ma styczności z żadną postacią techniki, skoro podobnie rozumują i piszą programiści, więc technicy?

Program do sprzedaży biletów napisany był przez polską firmę, ale wyjaśnienia i opisy jego funkcji tylko udają polski. W każdym możliwym i niemożliwym miejscu jest oczywiście „generował”, „generujący”, „generowanie”. Kasjerka nie drukuje raportu, ona go „wygenerowywuje”, a ja muszę patrzeć na te potworki, na dokładkę za darmo, bo szef nie uznaje moich argumentów na rzecz wypłacania mi dodatku za warunki szkodliwe dla mojej wrażliwości językowej, co przecież jest powodem wołania o pomstę do nieba, a przynajmniej żądania podwyżki.

Godziny u tych speców od programów to „g”. Nie „godz.”, nawet nie „h”, a po prostu „g”; zobaczywszy ten kulfon, odruchowo pomyślałem o ciążeniu, jako że takie właśnie ma oznaczenie. Dużo zwykłych literówek, które najwyraźniej nikomu nie przeszkadzają, skoro od lat nie są poprawiane; wyjaśnienia zaciemniające sprawę, logika dziwaczna albo i żadna. Ot, jeden przykład: przy procedurze zwrotu biletu pojawia się systemowy, domyślny powód zwrotu: zwrot. Naprawdę! Napis ma treść „powód zwrotu: zwrot”.

Są oczywiście i plusy. Na przykład niemal pewność uczenia się obsługi nowego programu komputerowego po raz ostatni w życiu. Na (rzeczywistej) emeryturze będę je omijał równie starannie, jak karuzele.

Jednak główny plus jest we mnie. To wyraźnie odczuwany luksus możliwości zaprzestania pracy niemal z dnia na dzień.

Pracował będę do końca lata, a wtedy zrobię sobie parotygodniową przerwę. Przypomnę żonie, jak wygląda jej mąż, a później pojadę na długą łazęgę kaczawską. W czasie najpiękniejszych dni roku!







PS

Z tyłu młyna znalazłem krzaczek cykorii podróżnik. Nikt tam nie chodzi, więc mam nadzieję na jej długie życie i wiele moich odwiedzin.