Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Dzwonkowa Droga. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Dzwonkowa Droga. Pokaż wszystkie posty

sobota, 4 stycznia 2025

Zima na kaczawskich szlakach

 040125

Na pewien czas mam dość czytania i pisania o tych różnych izmach współczesności, a myślę, że bywalcy tego miejsca też woleliby odpocząć bliżej przyrody. Tak zrodził się pomysł na pokazanie zimy z moich wędrówek. Nieco naiwnie myślałem, że w jednym wpisie zawrę wszystkie moje zimy na kaczawskich szlakach, a okazało się, że musiałbym napisać cały cykl wspomnień. Może to zrobię?

Zapraszam na szlaki pierwszych moich zimowych wędrówek po Górach Kaczawskich.

* * *

 Styczeń 2011 roku, pierwsza kaczawska wędrówka. Na zdjęciu Dudziarz i Polana Czterech Świerków. Tamtego dnia nie wiedziałem, na jaką górę patrzę, nie wiedziałem o późniejszym nadaniu nazwy polanie, o kilku dniach włóczenia się po zboczach tej góry. Nie wiedziałem o rozpoczynającej się tego dnia mojej wieloletniej przygody z Górami Kaczawskimi.


 Z dopisków:

>>Rozejrzałem się: w jednym tylko miejscu mokry, ciemny śnieg zdradzał obecność ukrytego pod nim strumyka. Ciche pluskanie wody i moje głośne sapanie. Wstrzymałem oddech. Najdelikatniejszy szmer osuwających się po kurtce płatków śniegu i… cisza. Na małej polance samotnie stojący świerk szeroko rozkłada swoje białe górą, dołem ciemnozielone, prawie czarne ramiona, a za nim droga i las nikną we mgle. Koniec szlaku. Świat był małym kręgiem drzew wokół i kawałkiem ledwie widocznej dróżki. Cisza go otulała i mgła. Rozejrzałem się: szeroki, nieruchomy świerk, srebrzyste badyle, ciemna plama mokrego śniegu, za mną świeże ślady. Podobał mi się ten świat. Był nostalgiczny. Mój.

Ruszyłem dalej. Ślady za mną i krąg mgły wokół poszły za mną. Drzewa ruszyły w przeciwną stronę. Cisza wypełniła się odgłosami marszu: szeleszczącym tarciem ortalionu kurtki, cichym, miękkim, czasami trzepoczącym odgłosem ocierania się nogawek spodni, stękaniem śniegu ugniatanego butami.<<

 

Sztolnia gdzieś na Żeleźniaku, a w niej dzieło natury widziane tylko raz, właśnie wtedy: lodowe stalagmity.

 9 grudnia 2012 roku, Śnieżka o wschodzie słońca; widok z Łysej Góry. Zdjęcie zrobił towarzysz tamtej wędrówki.

Nieco wcześniej, na zboczu Łysej, kolega zrobił mi zdjęcie, po latach wykorzystane w projekcie okładki mojej ostatniej książki. Powyżej zamieszczam oryginał.


 Bliski koniec tego samego dnia; słońce zbliża się do Stromca, za ćwierć godziny schowa się za jego grzbietem.

 Śnieżne muldy oświetlone niskim słońcem.

 




Czternasta wędrówka, styczeń 2013 roku. Mgła, mróz i szadź zmieniająca drzewa i krzewy w baśniowe stwory z krainy świętego Mikołaja.

 Samotny dąb pod wzgórzem Ulina. Tamtego dnia widziałem tego próchniejącego staruszka po raz pierwszy, w późniejszych latach odwiedzałem kilkakrotnie. Rośnie w pięknym miejscu, widać go z daleka, a stojąc przy nim, wzrok leci równie daleko. Kiedyś przyszło mi do głowy, że tysiąc lat temu byłby obwieszony darami wotywnymi, a obok stałby ołtarzyk słowiańskiego bóstwa.

Obok zaczyna się rozległe pole. Kiedyś widziałem na nim przeogromną ilość kwitnących bratków polnych, czyli fiołków trójbarwnych. Widok nie do zapomnienia.

Miałem pisać o zimie, nie o kwiatach, ale właśnie takie są ścieżki moich wspomnień kaczawskich: obrazy i wrażenia pojawiają się same nie zważając na pory roku i chronologię.

 

Biwak. Tak zatytułowałem to zdjęcie zrobione 12 lat temu. Dzisiaj spojrzałem na nie i od razu pomyślałem o pewnej drodze biegnącej między wzgórzami Kobyła i Źróbek. Sprawdziłem trasę tamtego dnia i z satysfakcją dowiedziałem się, że szedłem tamtędy. Oczywiście nie zawsze, a właściwie dość rzadko się zdarza, abym na podstawie wyglądu drzewa poznał miejsce, ale w końcu przeszedłem cztery tysiące kilometrów drogami i bezdrożami Gór Kaczawskich.

 Sokoliki i Karkonosze widziane z Gór Ołowianych.

Te dwie góry Rudaw Janowickich widuję z wielu miejsc Gór Kaczawskich, a są stałymi towarzyszami szwendania się po zboczach Dudziarza. Ich widoczne z daleka największe skały, a zwłaszcza zrywająca się do lotu Jastrzębia Turnia, zawsze mnie kusiły – i nie raz im się to udało. Zdjęcie zrobiłem w lutym 2013 roku.


 Brzozy na zboczu Maślaka. Tamtego dnia idąc w gęstej mgle zgubiłem drogę, ale dzięki temu zobaczyłem znane mi już brzozy wyłaniające się z zamglonego niebytu. Były niczym zjawy z cudnego snu, którego nie chcemy przerwać obudzeniem. Później widziałem je wielokrotnie: nagie, w zwiewnej szacie wiosennej, w pełnym letnim słońcu, widziałem też jesiennie wystrojone, a zawsze piękne i moje. Trudno mi już zliczyć w tych górach drzewa uznawane za moje, jest ich naprawdę wiele. Kiedyś wspomniawszy grupę rosłych buków, zapragnąłem je odwiedzić, ale okazało się, że... nie pamiętam gdzie je widziałem. Czasami tak bywa, że nasza pamięć jest nieprzenikniona jak mgła w tamten dzień, ale przecież przychodzi czas podniesienia się mgły i przypomnienia. Buki odwiedziłem i od tamtej pory pamiętam gdzie rosną.

 Zdjęcie zrobione tego samego dnia na zboczu Dudziarza. Nadal mglisty, piękny dzień zimy. Dawno już minął, ale przecież nadal trwa we mnie.

 Śnieg na szlaku.

Pamiętam tamten dzień. Nie piszę o wędrówce, ponieważ tego dnia nie wędrowałem, a mozolnie przekopywałem się przez śnieg. Trasa liczyła ledwie 5 czy 6 kilometrów, a szedłem cały dzień! Rano miałem kłopot z zaparkowaniem samochodu, jako że wszędzie na poboczach leżały zwały śniegu zepchniętego z jezdni. Umordowałem się, ale ani wtedy, ani tym bardziej później, nie żałowałem. Przeżyłem prawdziwie zimowy dzień, a trudno teraz o taki. Pamiętam wielkie śniegi którejś zimy mojego dzieciństwa, byłem wtedy u babci na wsi. Kiedy rano wyszedłem na podwórze, zobaczyłem widok trudny do wyobrażenia: od domu do studni, obory i stodoły wiodły wykopane przez wujka i dziadka wąwozy o pionowych ścianach sięgających mi piersi, a nad nimi leżały pryzmy śniegu wyżej mojej głowy. W tamtych czasach rolnicy mieli wielkie sanie ciągnione przez konie. Pamiętam jazdę nimi, zupełnie odmienną od jazdy furmanką. Okresy sanny trwały długo, całymi tygodniami, a dzisiaj wielu ludzi nawet nie wie, co to słowo oznacza.

Tego lutowego dnia, niemal 13 lat temu, Pani Zima przypomniała mi dawne zimy. Obniżenie widoczne w głębi to Trzmielowa Dolina.

 


Z tego samego dnia: igły białe i zielone.



 Koniec zimy, a więc rzadkie połączenie deszczu i mrozu. Oto efektownie wystrojone  różane krzewy i
nawłocie.

 Jedno z moich ulubionych zdjęć, a zrobiłem je w marcu 2013 roku, widać na nim fragment Dzwonkowej Drogi. Właśnie wtedy rozpoczęła się moja przygoda z tą najdłuższą w Górach Kaczawskich drogą mającą swoją nazwę. W dwa dni przeszedłem ją niemal całą, a w odwiedzinach byłem kilkakrotnie; ma swoją historię i jest drogą cierpienia.

 


Impresja stworzona przez wiatr, a może są to zamarznięte fale morskie?...

 

Ostrzyca, najwyższa i najbardziej znana góra Pogórza Kaczawskiego, tutaj widziana z Sądreckich Wzgórz. Jest pozostałością po znacznie większej górze z wulkanem. Tej starej góry już nie ma, a Ostrzyca jest nekiem, czyli słupem magmy zastygniętej w bazalt kiedyś wypełniający gardziel wulkanu. Zwracam uwagę na pole: widać na nim jedynie ślady zwierząt. Ludzi tam nie ma. Nie bywają w bardzo wielu malowniczych miejscach tych gór, chociaż akurat na Ostrzycy można spotkać człowieka.

 Wzdłuż tego ogrodzenia biegnie polna droga. Nie widać jej? Właśnie tak! O ileż urokliwsza jest taka dziewicza droga od wydeptanego szlaku, na którym z przodu widać plecy turystów, a od tyłu dobiega odgłos sapania innych. Jest i wada: czasami nie wiadomo, jak głęboko wpadnie noga w śnieg, ale ta niepewność zbliża nas do prawdziwego wędrowania.

 Samotna brzoza przy polnej drodze, słońce, śnieg i jedynie ślady zwierząt. Czy trzeba czegoś więcej?



 Tego pogodnego dnia końca marca zima ani myślała wpuścić wiosnę. Mróz nie był wielki, chyba mniej niż 10 stopni, ale wiał silny wiatr. Kiedy po przyjeździe na miejsce otworzyłem drzwi samochodu, mroźny wiatr uderzył we mnie taranem. Szybko zatrzasnąłem drzwi i pomyślałem o powrocie. Musiałem chwilę mobilizować się by wyjść, a wróciłem późnym wieczorem, oczywiście. Było zimno, ale dopiero gdy wyszedłem na przełęcz, którą wiatr pędził na drugą stronę wzgórz, odczułem prawdziwe zimno: wydawało mi się, że nie mam na sobie grubych ubrań i stoję nagi. Wiatr pędził tumany suchego, drobnego śniegu, rzeźbiąc nim wąwozy, góry i doliny.

Idąc gdzieś daleko od drogi, będąc na odludziu, czasami wydaje mi się, że moja obecność tam jest nietaktem, wtrącaniem się profana w jakieś tajemnicze obrzędy Natury, więc powinienem wycofać się i zostawić boginię samą. Podobna myśl pojawiła się na tamtej przełęczy kiedy zobaczyłem swoje ślady. Stanowczo nie pasowały tam.

Z dopisków, opis pierwszego dnia w moich górach:

>>Gdy w drodze powrotnej wyszedłem z lasu, dopadł mnie lodowaty wiatr kąsający twarz i lewe ucho. Sięgnąłem ręką do czapki chcąc naciągnąć ją głębiej na uszy, i poczułem opór: kurtkę pokrywała sztywna warstwa lodu. Na otwartej przestrzeni gdzieś mi się zagubiły znaki szlaku, szedłem więc na przełaj, kierując się ku widocznym w oddali światłom samochodów na szosie. Śnieg także pokryty był skorupą lodu z chrzęstem pękającą pod butami; wyciągałem stopy podnosząc je pionowo w górę, parę razy zapadłem się po kolana, na prawej stopie czułem zimny okład, ale widząc coraz bliższe światła przed sobą, już nie próbowałem usunąć śniegu z butów. Szedłem na drewnianych nogach, a gdy nasyp drogi górował już nade mną pomyślałem, że idę niczym Rohan ku Niezwyciężonemu. Dziwne są ludzkie skojarzenia. Odległość od domku z balkonem do parkingu wynosi ponad kilometr – rano przeszedłem tę odległość w chwilę, ledwie ją zauważyłem, a teraz nie wiedzieć czemu droga wydłużyła się niemiłosiernie. Szedłem i szedłem, a parkingu nie było. Gdy w końcu się odnalazł, przy samochodzie rozerwałem zatrzaski kurtki i z trudem ją zdjąłem – była sztywna niczym pancerz. Z ulgą zwaliłem się na siedzenie. Dotarłem.<<

* * *

Ciąg dalszy prawdopodobnie nastąpi.

niedziela, 17 lipca 2016

Dzwonkowa Droga i terroryzm


040716

W internecie przeczytałem opowiadanie, którego akcja dzieje się w Górach Kaczawskich w XIII wieku. Tematem głównym, czy raczej osią opowiedzianej historii, są trędowaci i Dzwonkowa Droga; dzięki tej drodze i wyszukiwarce googli opowiadanie znalazłem i zaciekawiony przeczytałem je. Nie czuję się na siłach pisać tutaj recenzji, w końcu nie jestem krytykiem literackim, chciałem tylko napisać kilka zdań o wrażeniach związanych z historią ludzkości.

Autor, pasjonat historii, a chyba też i Gór Kaczawskich (podobają mi się ludzie mający pasje), pisał między innymi o ciężkich warunkach życia zwykłych ludzi, o niedojadaniu, a nierzadko i o głodzie, a ja, jak wiele już razy, ujrzałem naszą historię jako ciągnące się przez wieki i tysiąclecia pasmo udręki, cierpień, strachu i poniżeń. Zmarnowanych żyć ludzkich. Poza nielicznymi okresami i miejscami, takie było życie ogromnej większości ludzi aż do naszych czasów. Życie znojne, wypełnione troskami i tragediami, marne i szybko kończone.

Dlaczego tak było, a w znacznej mierze jest nadal? Do kogo mieć pretensje? Zadając sobie te pytania, odczuwam bezradność, mimo że odpowiedzi znam. Pretensji nie ma we mnie, jest żal i współczucie. Żałuję tych niepoliczonych istnień ludzkich zakończonych pod batem lub mieczem, zagłodzonych lub zamęczonych, żałuję ludzi, którym nie było dane godziwie przeżyć swojego czasu, posmakować radości życia, cieszyć się miłością, rozwinąć swoich umiejętności, czuć radość na myśl o kolejnych dniach przed nimi.

Gdzie powody do odczuwania żalu, jeśli nie w cechach ludzi? Wszak większość cierpień na tym padole łez sami sprowadziliśmy na siebie. Gorzka to dla mnie prawda, ponieważ mimo naturalnych trudności w zapewnieniu godziwego życia, ludziom zawsze, w epoce kamienia i w obecnej erze rozwoju technicznego, żyłoby się nieporównywalnie lepiej, gdyby nie wzajemne wyrzynanie się i wszystkie, bardzo rozgałęzione, koszta z tym procederem związane.

Ludzkość wydaje na zbrojenia kilka miliardów dolarów dziennie. Dziennie! Odpowiednio wydatkowane, te niewyobrażalnie wielkie pieniądze mogłyby zlikwidować głód na Ziemi, uratować życie milionom, podnieść jakość życia miliardom ludzi.

Z zachowaniem odpowiednich proporcji, tak było zawsze. Zawsze też trafiali się jacyś Nabuchodonozorowie i Dżingis Chanowie, Hitlerowie i Stalinowie z piekła rodem.

Jest w nas dobro i zło. Chciałbym wierzyć, że więcej dobra, ale jeśli nawet tak jest, to wszak dobro jest delikatnej natury, łatwo ulega brutalnej sile zła, mimo twierdzeń o jego utajnionej potędze. O przewadze lepszej strony człowieka myśli idealista ukryty we mnie, natomiast racjonalista widzi to nieco inaczej. Zło jest na swój okropny sposób łatwe, dobro natomiast wymaga pewnego wysiłku intelektualnego, jako że jest w znacznej mierze rezultatem rozwoju cywilizacyjnego, wznoszenia się naszych moralnych standardów, nie zawsze łatwych w stosowaniu. Czy w takim razie zło jest pierwotne, instynktowne? Co tu jest pierwotne, co wtórne? Nie wiem, jednak trudno zaprzeczyć, iż zło tkwi w naszych trzewiach nader skore do wydobycia się na powierzchnię. Z drugiej strony, dla pocieszenia, wypadałoby wskazać na praźródło dobra tkwiące w ludziach: altruizm wykształcony w toku rozwoju naszego gatunku.

Nasza historia, mimo całej swojej okropności, niesie też pocieszenie, a nawet pozwala odrodzić się optymizmowi.

Na ogół nie uświadamiamy sobie faktu niebywałego w dziejach Rzeczpospolitej: życia trzeciego już pokolenia Polaków nie znających wojny (siebie liczę do pierwszego pokolenia; moi rodzice wojnę znają z autopsji), a przecież przez wieki całe każdy dorosły Polak doświadczał tej okropności, niemal każdy mężczyzna był na wojnie. One same, mimo iż nadal polegają na zabijaniu, zaczynają podlegać rygorom norm moralnych. Brzmi idiotycznie? Ależ nie! Niedawno amerykański generał tłumaczył się ze śmierci kilku cywili zabitych przy okazji działań wojskowych, a żądanie tegoż sto lat temu spowodowałoby wzruszenie ramion wojskowych. Warto też pamiętać, iż wcześniej normą było mordowanie lub sprzedaż wszystkich mieszkańców zdobytego miasta. Zmiany norm moralnych są bardzo duże i dotyczą wielu gałęzi życia społeczności ludzkich, a w ciągu ostatnich dziesięcioleci proces ten nabrał szybkości. Te właśnie fakty napawają optymizmem. Owszem, lokalne wojny zdarzają się i teraz, jest terroryzm, ale społeczeństwa i władze państwowe inaczej je oceniają: jednoznacznie negatywnie. Warto też zastanowić się nad przyczynami. Terroryzm i ostatnią wojnę europejską, mianowicie w byłej Jugosławii, łączy coś, co nienawiść i chęć mordowania bardzo wzmacnia: fanatyzm religijny, trucizna o wielkiej sile oddziaływania na ludzi. Trucizna wszczepiona, nie wrodzona, co też pozwala mieć nadzieję na przyszłą jej eliminację.

Na wydobycie dobra z człowieka.



Dopisek.

Po zastanowieniu zdecydowałem uzupełnić wątek o religijnym fanatyzmie.

Ten terroryzm, który tak boleśnie odczuwa współczesny świat, związany jest z islamem, a sprawcami zamachów są ludzie bardzo religijni. Fanatycznie religijni. Wierzący w dobre przyjęcie ich czynów przez Boga i w odebranie nagrody po swojej tragicznej śmierci. Czasami słyszę pytania o powody, o motywacje ludzi zgadzających się na akty samobójcze; tutaj mamy prostą, jasną i pełną odpowiedź: ci ludzie wierzą, iż z chwilą śmierci znajdą się w raju.

Problem terroryzmu islamskiego jest więc problemem natury religijnej. My, Europejczycy, powinniśmy o tym pamiętać, a to z powodu naszych czynów dokładnie takiej samej natury. Kilkaset lat temu organizowaliśmy armie ochotników i wysyłaliśmy ich na Wschód dla zabijania innowierców, jeśli nie zechcą zostać chrześcijanami. Warto zaznaczyć, iż nie działo się to w podziemiu, jak na ogół działa współczesny terroryzm, a oficjalnie, za zgodą władz państw europejskich i z błogosławieństwem papieży gwarantujących raj dla poległych krzyżowców.

Zbieżności wyraźne. Europejczycy, a już zwłaszcza rzymscy katolicy, powinni o nich pamiętać, potępiając – jak  najbardziej słusznie – terroryzm islamski.




niedziela, 10 stycznia 2016

Trzy zimowe dni w Górach Kaczawskich. Dzień pierwszy


040116

Zachciało mi się iść i zmęczyć się na szlaku; zobaczyć początek dnia gdzieś na odludziu, niechby był szary i zachmurzony, poczuć smak herbaty z sokiem malinowym pitej w leśnej głuszy, zobaczyć wstążkę drogi chowającej się za grzbiet wzniesienia – słowem: byłem na głodzie. Chciałem iść na łazęgę, ale przecież nazajutrz po powrocie z urlopu spędzonego w domu miałem iść do pracy, jednak gdy dowiedziałem się o prognozowanym na najbliższe dni mrozie, z szafy wyciągnąłem plecak. Pracuję w namiocie, ale przy ujemnych temperaturach nie da się tam wytrzymać. Wieczorem w przeddzień wyjazdu było 12 stopni mrozu, nad ranem, gdy wyjeżdżałem, 13. Dwa dni mrozów  – głosiły prognozy, a że trzeci dzień był świąteczny, pojechałem na trzy dni.

Ubrałem się odpowiednio, ale już za Złotoryją termometr w samochodzie pokazywał tylko sześć na minusie. W ciągu dnia bywało, że szedłem rozpięty, ale pierwsze godziny dnia dały mi odczuć prawdziwie zimową aurę: skóra twarzy paliła mrożona wiatrem, a dłonie po zdjęciu rękawic błyskawicznie marzły. Szedłem w jednych z moich najcięższych, najgrubszych butach na mrozy lub błoto. Jak się okazało, nogi odzwyczaiły się od ich ciężaru, silnie odczuwanego w ciągu tej trzydniówki; biorąc buty w obronę napiszę, że przez cały czas odczuwałem na stopach luksus ciepła i wygody.

Chyba nigdy nie piszę o samych podróżach, więc teraz parę słów. Drogę znam na pamięć, ale widuję ją tylko nocą. Gdy czasami zdarzy mi się jechać tą trasą w dzień, widzę ją zupełnie inaczej. Więc jadę na pamięć, tylko czasami ostatnie kilometry wiodące bocznymi dróżkami sprawdzam na mapie, a sama jazda jest teraz u mnie przeżyciem godnym wyrafinowanego sabaryty. Nigdy nie męczyło mnie kierowanie samochodem, nawet w czasie wielesetkilometrowych podróży, teraz odpoczywam pławiąc się w luksusie. Polska nie jest biednym krajem, skoro za kilka tysięcy można kupić tak dobry samochód.

Jeszcze słowo o miłej chwili przeżytej w przeddzień wyjazdu. Zadzwoniłem do „Zaczarowanego ogrodu” w Proboszczowie pytając, czy przenocują mnie.

-Pana zawsze. – usłyszałem w odpowiedzi słowa właścicielki.

Dziękuję za nie, Danuto. Dodaję te słowa do uśmiechu, z jakim kiedyś powitała mnie Pani na progu swojego domu.

Jak zwykle nie mogłem zdecydować się gdzie jechać, ale że myśl uparcie powracała do Dzwonkowej Drogi i pewnego obelisku ustawionego w lasach Chełmów, wyjazd w wyższe pasma odłożyłem na inne dni i pojechałem w tamte rejony pogórza.

Rozwidniało się, gdy samochód zostawiłem w Sokołowcu pod sklepem i poszedłem w stronę Owczarni i Rakarza. Te wzgórza i ich okolice są ładne, po prostu ładne. Dalekie widoki, fałdy pól i łąk, nitki dróg ocienionych drzewami, linie lasów, kępy zagajników śródpolnych, no i to magiczne miejsce początku strumienia płynącego dnem Piekiełka. Magiczne jak każde źródło, a to miejsce dodatkowo czaruje kontrastem rozległych pól i jarem zaczynającym się po przejściu ledwie kilku metrów między pierwszymi drzewami lasu. Schodząc na dno ciemnego, skalnego uskoku (zapewne wodospadu w mokre lata), między drzewami widzi się rozległy przestwór pól. Urokliwa jest droga odchodząca na północny zachód od tego miejsca, zarastająca głogami stara droga pod szpalerem czereśni. Będę się starać zamieszczać współrzędne geograficzne niektórych miejsc; aby zobaczyć ich satelitarne zdjęcia, należy dane skopiować, wkleić w otwarte okno google maps, no i oczywiście kliknąć przycisk wyszukania.Udało mi się zamieścić aktywne linki, powinny działać.

51.048225, 15.851393 link 


Kręciłem się po okolicy, przypomniałem sobie poznane wcześniej przejścia przez lasy, poznałem nowe drogi, przeszedłem paręset metrów wzdłuż strumienia. Szukałem jego nazwy, ale nie znalazłem, niech więc i strumień nosi miano dolinki. Płynie on jarem o stromych, dzikich i trudno dostępnych, a przez to ładnych zboczach. Niestety, często widuje się tam doły wykopane przez poszukiwaczy agatów, bo rejon ten zalicza się do najzasobniejszych w ten ozdobny kamień. Parę lat temu w tamtej okolicy znalazłem (na powierzchni!) pierwsze swoje geody, jedną nawet rozłupałem, ale agatu w niej nie było; dla zachowania nadziei pozostałych już nie ruszałem. Gdy dane mi będzie wrócić tam, będę chciał przejść całą dwukilometrową długość strumienia.

Po drugiej stronie wioski, w pobliżu cmentarza, zaczyna się wielokilometrowa Dzwonkowa Droga.

51.040060, 15.815054 link 


Przeszedłem ją niemal całą, są tutaj opisy tamtych dni, dzisiaj chciałem przejść pierwsze kilka kilometrów, do lasów na wysokości Sądrecka. W Bieszczadach widziałem wioski bez mieszkańców i bez domów, ta wioska niewiele się różni od tamtych, mając tylko jeden zamieszkały dom; cóż, sąsiadami mieszkańcy nie muszą się przejmować. Mam na pulpicie laptopa zdjęcie tej drogi w okolicy wzgórza Rawka. Płynie tam strumień (nie teraz, wysechł jak i ten w Piekiełku) rośnie kilka brzóz, zawsze tak ładnie nachylających się nad wodą, obok krzewi się dzika róża wychylająca na dróżkę kolczaste łodygi, a po drugiej stronie rosną olsze ustawione w szpalerze… Rosły, już ich nie ma, wycięto wszystkie, jednak brzozy ocalały i różany krzew też. Patrząc na pocięte pnie drzew i sterty gałęzi, na rozjeżdżoną drogę, poczułem, że to miejsce straciło swoją magię. Szkoda. Pod osikowym zagajnikiem usiadłem na leżącym pniu robiąc przerwę na herbatę i odpoczynek nóg. Na ogół są te krótkie minuty zwykłymi przerwami w wędrowaniu, ale czasami jakoś inaczej dostrzegam otoczenie, siebie siedzącego gdzieś na odludziu, i tę chwilę mojego życia. Nie wiem, co czyni je wyróżnionymi, intensywniej odczuwanymi. Czasami myślę, że inność tkwi w zjednoczeniu świadomości z chwilą i z otoczeniem, to jakby spotęgowane „ja tu i teraz”. Miłe chwile, długo pamiętane.

Kwadrans później pamięć spłatała mi figla: po wyjściu z lasu byłem pewny zobaczenia ładnej kępy drzew przy drodze przecinającej rozległe pole, ale nie było ich, a i droga wydała się jakby inna. Ech, coś pomyliłem – westchnąłem. Będąc nieco dalej od lasu obejrzałem się i zobaczyłem tamte pamiętane drzewa. Były bliskie, a ocieniały sąsiednią, równoległą drogę. Właśnie tam, po minięciu sądreckiej drogi, zaczyna się najładniejszy fragment Dzwonkowej Drogi.

51.040930, 15.782718 link 



Jest jedną z tych, którymi dobrze i wygodnie wędruje się: równa, jasna, pogodna, chciałoby się powiedzieć uśmiechnięta, a biegnie skrajem dębowego lasu i pól. Czy potrzebne są inne atrybuty jej urody? Stanowczo zbyt szybko skończyła się. Widząc nową, szutrową drogę leśników, skręciłem w las chcąc ją poznać. Wyprowadziła mnie z powrotem na sądrecką drogę i gdzieś tam zobaczyłem Ostrzycę. Tak, widzianą tyleż razy z różnych stron i odległości, a kiedyś nawet zobaczyłem w niej coś kobiecego; dzisiaj widząc ją, pomyślałem o czasie. Ta góra jest pozostałością po wulkanie czynnym jakieś 10 – 20 milionów lat temu. Góry już nie ma, nawet bazaltowa gardziel wulkanu rozsypała się w stożek obecnej Ostrzycy.


 Jak będzie wyglądać góra i okolica za 20 mln lat? Co zachowuje sens przy takim bezmiarze czasu i przemian? Nic, ale po co sięgać do milionów lat? Zapytam się więc siebie, co z ludzkich dążeń zachowuje sens po upływie stu lat? Niewiele dla społeczeństw, nic dla człowieka. Co znaczy sto lat dla tej góry? Mniej niż mgnienie oka dla mnie. Jestem dla niej mgnieniem. Jestem maleńką chwilą istniejącą tutaj i teraz. Powinienem o tym pamiętać dla zachowania właściwych proporcji ważności jeszcze drobniejszych chwil, z których składa się moje życie.

Powrót zaplanowałem przez Sądreckie Wzgórza; po tych nierozległych wzgórzach chodziłem kiedyś dwa czy trzy dni, znam je nieźle. W ich centrum jest ładna polanka, chciałem ją zobaczyć, chciałem też odnaleźć przejście leśną ścieżką na odkryty, wschodni stok Łysej Góry, tej sądreckiej, mało znanej w przeciwieństwie do dużej imienniczki z wyciągami dla narciarzy.

51.028030, 15.793049 link 


Polankę zobaczyłem dokładnie taką, jaką zapamiętałem: ładną, cichą, zagubioną wśród wzgórz i lasów mało znanych innym ludziom. Moją. W cichym powietrzu powoli opadał płatek śniegu. Moment patrzyłem na niego, ale zaraz zobaczyłem następny, kolejny i tysięczny. Drobniutkie, zmrożone płatki śniegu powoli opadały na mnie, na dróżkę i na świerki.

Początek ścieżki był, ale wyżej już jej nie było, po prostu zarosła, nieużywana. Wyprowadza na skraj łąk, z których roztacza się ładny widok: na pierwszym planie wzgórze Grodowa, dalej Sokołowiec i wzgórza za wioską, na lewo rozległe pola, na których widać drzewo z krzyżem – początek Dzwonkowej Drogi, a po prawej wznoszą się Sokołowskie Wzgórza. Byłem tam ze trzy razy i będę wracać.

51.029670, 15.798800 link



Wolno i nie najkrótszą drogą schodziłem do wioski. Pani Danuta poczęstowała mnie nie tylko lampką wina, ale i miską gorącej zupy. Nim usnąłem, czytałem książkę o Korei Północnej. Wstrząsająca lektura. W XXI wieku, na oczach całego cywilizowanego świata, maltretowany jest, głodzony i mordowany dwudziestomilionowy naród – i nikt nic nie robi, bo nie ma tam ropy, a za to są bomby atomowe z guzikiem pod ręką Stalina i Pol Pota w jednej osobie, którą trudno nazwać człowiekiem. Myśl o tym kraju wracała do mnie w czasie słuchania Konkursu Chopinowskiego. Grali tam także Koreańczycy z południa, a jeden z nich konkurs wygrał. Patrząc na niego pomyślałem, że być może po drugiej stronie granicy żyje ktoś, kto mógł być zwycięzcą tego konkursu, a nie był nim, bo żyje w kraju rządzonym przez ludobójcę.

czwartek, 3 kwietnia 2014

Mróz, śnieg, słońce i Dzwonkowa Droga

Dzień trzydziesty czwarty, styczeń.
Dzwonkowa Droga od Bełczyny do Dworku.

Na tle czystego nieba kończącej się nocy, Ostrzyca stała czarna swoimi lasami poprószonymi srebrzystą szadzią, wydawała się większa i bardziej niedostępna. Niebo, wcześniej o barwie czystego granatu, zrazu błękitniało, dołem natomiast, tuż nad masywem Okola, zabarwiało się szafranowo, ale stopniowo na całej swojej ogromnej wielkości nabierało barw i jasności, a gdy było już gotowe na początek dnia, pospołu z ziemią utonęło w powodzi świecącego złota wylewającego się zza zbocza Ostrzycy. Świeży śnieg zalśnił ciepłą jasnością, później chłodnymi, czystymi i skrzącymi diamentami, zaświecił lód na gałęziach głogów i brzóz, śnieg pod miedzami i na skraju lasu nabrał odcienia delikatnej niebieskości, a kropelki lodu nanizane na łodygi traw zabłysły drobinkami światła. Barwy traw wystających ponad śnieg także przeszły przemianę, nabierając czystości i wyrazistości.
Zaczynał się słoneczny dzień zimowy.





Rozwidniało się, gdy zostawiłem samochód w Bełczynie i poszedłem polną drogą biegnącą prosto na północ, o kilometr na zachód od Ostrzycy, z zamiarem dojścia Dzwonkową Drogą do Lwówka.
Był spory mróz, na otwartych przestrzeniach mroźny wiatr testował moją nową kominiarkę, na końcach kijów utworzyły się bule lodu, a dwie pary rękawic z trudem utrzymywały temperaturę dłoni. Po południu nie mogłem już jeść kanapek; zrobiłem je z dodatkiem plastrów kiszonego ogórka, który najzwyczajniej zamarzł razem z kromkami chleba. Kanapki rozmroziłem i zjadłem dopiero w samochodzie, w drodze powrotnej.
Po dwóch kilometrach doszedłem do ściany lasu i do czerwonego szlaku. Rzadko i niewyraźnie jest on oznaczony, koniecznością jest częste sprawdzanie swojej drogi na mapie, ale skoro ja, gapa, przeszedłem, przejdą i inni.
Ładna to droga - ona sama i widoki z niej. Prowadzi głównie odkrytymi zboczami bardzo łagodnych tam wzgórz, jest więc drogą łatwą, mimo iż dość długą. Miłośnikom polnych dróg, a ja jestem nim, spodoba się na pewno.






Gdy wyszedłem z lasu pod Sobotą i obejrzałem się, doznałem zdumienia widokiem odległej Ostrzycy: nie poszła za mną? Została?? A wczoraj cały dzień kręciła się w pobliżu… 




W tej wiosce było najtrudniej: kręciłem się po niej w poszukiwaniu znaków, aż w końcu poszedłem według mapy. Pierwszy znak szlaku zobaczyłem dopiero kilometr za wioską, w lesie. Dalej prowadziła mnie głównie droga, przy nader niewielkiej pomocy rzadkich znaków.
Jak zawsze, w czasie każdej wędrówki, wiele razy spotykałem sarny, czasami w sporych stadach. Jeśli zauważały mnie z daleka, nie uciekały, pilnie mnie obserwując. Biegły dopiero wtedy, gdy ruszałem dalej, ale spokojnymi, zgrabnymi skokami; w panice uciekały zaskoczone małą odległością. Zawsze chciałbym wtedy zawołać za nimi aby nie bały się, bo przecież chciałem tylko popatrzeć, nacieszyć oczy ich wdziękiem, i zawsze wtedy plącze mi się po głowie myśl o tym baśniowym, czy raczej rajskim, czasie, gdy zobaczywszy mnie podejdą i trącając pyszczkami będą dopominać się smakołyków. Szykując się do wyjazdu, zabierałbym dla nich marchew i jabłka… Może kiedyś tak będzie?
Było już późno, minęła połowa dnia, wiedziałem, że nie mam szans dojść do samego Lwówka, ale może chociaż do Dworku - myślałem. Muszę wracać - powtarzałem sobie i szedłem dalej – jak kiedyś, gdy szedłem drogą Wieczność w Górach Bystrzyckich wiedząc, że tego dnia nie przejdę jej całej. Doszedłem na brzeg lasu, blisko domów wioski, posiedziałem chwilę, wypiłem herbatę i zawróciłem.
Dobrze mi się wędrowało. Droga biegła przede mną, jasna i wesoła, niebo było czystym błękitem, świeciło słońce. Biel pól nie była papierowa, matowa, a żywa, drżąca i subtelnie zmieniająca swoje odcienie. Zachód słońca zastał mnie pod Ostrzycą, kilometr drogi od Bełczyny, tam, gdzie oglądałem początek dnia. Na szczytach wzgórz i na zachodnich ich stokach, śnieg nabierał delikatnego odcienia kurkumy, później szafranu gęstniejącego w pomarańczowy, a gdy ten już miał się stać cynobrem, w ciągu kilku minut zbladł, zszarzał i zniknął. Przez chwilę śnieg miał ledwie widoczny odcień niebieskości, ale zaraz z lesistego jaru, spod czarnej ściany lasu, wypełzła szarość.
Zmierzchało się, gdy niepewny stanu akumulatora, z ulgą uruchomiłem silnik samochodu.






Opis przejścia Dzwonkowej Drogi
Od krzyża przy szosie na północ od Sokołowca droga biegnie prosto i jest wyraźnie widoczna wśród pól. W lesie na północnym zboczu Rawki jej przebieg jest zgodny z mapą: po przejściu strumienia Skora główny dukt biegnie prosto, a w prawo odchodzi boczne odgałęzienie prowadzące na łąki. Po przecięciu gruntowej drogi łączącej Rząśnik z Proboszczowem, droga biegnie skrajem lasu, a gdy ten zaczyna się i na wprost, wiedzie między drzewa. Iść prosto; są tam jakieś boczne odgałęzienia, ale kończą się ślepo. Po kilkuset metrach droga staje się coraz mniej widoczna, jest zarośnięta młodniakiem, w niektórych miejscach właściwie tylko po tym młodniaku można poznać, że idzie się drogą. Kończy się na skrzyżowaniu z duktem wyraźnym, często używanym. Skręcić lekko w prawo. Na mapie zaznaczony jest inny przebieg tych dróg, niewłaściwy.
Po wyjściu z lasu, droga paroma zakolami doprowadza do wioski Bełczyna, a kończy się na skrzyżowaniu z wiejską uliczką, między domami. Po prawej stoi samotny, rozlatujący się budynek. Skręcić w prawo, po około 200 metrach dojdzie się do szosy łączącej Proboszczów z Bełczyną. Dokładnie na wprost zaczyna się polna droga prowadząca ku odległej o 2 km ścianie lasu. Nieco na prawo wznosi się Ostrzyca. Czerwony szlak biegnie równolegle do tej drogi, bliżej góry. Aby dojść do niego, należy skręcić w prawo, przejść szosą paręset metrów i skręcić w lewo w widoczną tam polną drogą. Widziałem tam znak szlaku. Poszedłem drogą na wprost po przeczytaniu mapy: czerwony szlak prowadzi zakolem. Co prawda moja droga prowadzi przez skraj wioski, możliwe więc, że kiedyś droga skręcała w prawo, w stronę Ostrzycy, jeszcze przed Bełczyną, ale teraz są tam ogrodzone pola.
Droga na wprost po około kilometrze zanika wśród pól, ale jeśli pójdzie się dalej prosto, wyraźnie widoczną tam miedzą z rosnącymi na niej tu i ówdzie drzewami i krzewami, dojdzie się do ściany lasu i biegnącej tam dróżki – to czerwony szlak. Na wyraźnym tam rogu lasu droga skręca w lewo, czyli na zachód, przecina polanę i wchodzi w las, a tam jest wyraźnie widoczna. Nie ma tam niespodziewanych rozwidleń, a nawet spotyka się znaki szlaku.
Po wyjściu z lasu droga nadal jest wyraźna, do samych Radomiłowic rosną przy niej topole włoskie. W wiosce droga kończy się przy posesji numer 15A. Skręcić w wioskową ulicę w prawo, i po kilkudziesięciu metrach w lewo, w gruntową drogę prowadzącą przy ruinie kamiennego budynku. Po wejściu w las trzymać się wyraźnie widocznej, używanej drogi; na początku jest lekkie odbicie w lewo, widać je na mapie. Do Soboty droga jest wyraźnie wytyczona. Pod wioską kończy się przy szosie Sobota – Górczyca. Dojść do pierwszej posesji przy szosie, po prawej stronie. Jest ona ogrodzona słupkami murowanymi z kamienia, przy nich skręcić w prawo, w widoczną tam uliczkę biegnącą wzdłuż ogrodzenia. Zakolami ulica prowadzi w dół, do skrzyżowania z inną ulicą, przejść je prosto i idąc ulicą pod górę, po paruset metrach dojdzie się do skrzyżowania, przy którym stoi po prawej okazała budowla w ruinie. Tam skręcić w prawo, w ulicę biegnącą pod górę. Prowadzi tamtędy oznaczony zielony szlak rowerowy. Po kilkuset metrach, przy cmentarzu, już za wioską, skręcić lekko w lewo i iść gruntową drogą wzdłuż ogrodzenia cmentarza. Gdy wejdzie się w las, spotka się znaki szlaku, nadal czerwonego.
Idąc około półtora kilometra wyraźnie widoczną drogą, dojdzie się do skrzyżowania leśnych duktów przy niewielkiej wykarczowanej polance. Drogą poprzeczną biegnie oznakowany szlak zielony. Skręcić w lewo, po 100 metrach wyjdzie się z lasu. Na wprost widać będzie zabudowania wsi Dworek.