Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą natura. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą natura. Pokaż wszystkie posty

piątek, 12 grudnia 2025

Zwyczaje i klimat

 101225

Niedawno gruchnęła wieść nie do pomyślenia jeszcze kilka lat temu: Bill G., kapłan klimatyzmu, niezłomny obrońca Ziemi, wódz naczelny wojsk antydwutlenkowych, ogłosił, że planeta jednak nie spłonie ani do 2010 roku, ani nawet do 2015, jak wcześniej on i jemu podobni głosili z niezachwianą pewnością. Skąd taka zmiana? Otrzeźwiał, czy zapytał naukowców nie finansowanych przez niego? Myślę, że po prostu to szaleństwo przestało się opłacać. Tak czy inaczej dzieciarnia z Ostatniego Pokolenia może teraz odetchnąć: nie będą ostatnim pokoleniem, chyba że zrezygnują z dzieci. Wprawdzie Unia dalej zarzyna europejską gospodarkę ETSami, wiatrakami i regulacjami, ale im nigdy nie chodziło o ratowanie Ziemi.

Nie piszę tego dla łatwych drwin z zaślepienia jednych i wyrachowania drugich, ale jako wstęp do opisu pewnych moich codziennych praktyk. Dla mnie są naturalne i odruchowe, nie wynikają z rozumowych analiz ani żadnych ideologii a raczej z mojego pojmowania celowości i logiki, jednak w ostatecznym rachunku służą oszczędzaniu zasobów planety i jej środowiska naturalnego.

Zdaje się, że temat już poruszałem w poprzednich latach, ale nie zaszkodzi wrócić do niego, jako że jest ważny i wiele mówi o obłudzie władz i niekonsekwencji zwykłych ludzi, którzy mają się za zwolenników zielonych przemian.

Trzeci tydzień jestem w Białymstoku, wróciwszy na miesiąc do starej firmy. Razem z moimi współpracownikami, Ukrainką i dwoma Białorusinami, stołujemy się w barze. Kupuję taki obiad, aby go zjeść. Na regał odnoszę puste talerze, a wtedy widzę, jak dużo jedzenia ludzie zostawiają. Owszem, czasami można ich tłumaczyć tym, że nie smakowało, ale dotyczyć to może tylko niewielkiej części konsumentów, bo wiem, że wielu z nich stołuje się tam codziennie. Poza tym można zamawiać połowę porcji większości dań. Papierowe chusteczki są duże i grube, mnie wystarczy jedna, a widzę, że ludzie biorą ich po kilka. Moi obecni koledzy w pracy oddzierają kilka arkuszy papierowego ręcznika aby wytrzeć plamę rozlanej wody na stole albo łyżeczkę. Po co tyle brać? Czy zastanawiają się nad materiałowymi i energetycznymi kosztami wytworzenia tych produktów? Bar oferuje dobre i tanie posiłki, chwalę pracę pań kucharek, na pewno nie one wpadły na pomysł by sól i pieprz podawać w papierowych torebkach mieszczących chyba mniej niż gram przyprawy; dlaczego nie w tradycyjnych pojemnikach? Po co wydatkować na te torebeczki pracę, materiały i energię?

Takich i podobnych przykładów marnotrawstwa widzę wszędzie, dosłownie wszędzie. Na poczcie kupiłem kilka kopert ze znaczkami, i aby rozliczyć się z firmą, wziąłem paragon: dwie linijki tekstu wydrukowane było na kartce formatu A4. Moi współpracownicy zalewają wodą niemal cały duży czajnik potrzebując szklankę wrzątku. Potrzeba ok. 0,2 kg węgla dla wytworzenia 1kWh energii, a czajnik tyle zużywa w 25-30 minut swojej pracy. Niewiele? Faktycznie, niewiele, ale pomnożone przez miliony każdego dnia, dają wagony traconego węgla. Odebrałem przesyłkę z gałązkami świątecznymi do przybrania karuzeli, były w porządnym tekturowym pudle, dodatkowo owiniętym wieloma warstwami foli typu „strech”; w taką samą folię owinięta była bąbelkowa koperta z inną przesyłką. Po co, skoro paczki nie jadą już otwartymi furmankami jak przed wiekami? Chyba z przyzwyczajenia, skoro teraz wszystko owija się tą folią. Transakcja kupna biletu przy użyciu karty płatniczej automatycznie potwierdzana jest wydrukiem, którego firma nie potrzebuje i jest po prostu wyrzucany, chyba że klient go potrzebuje, co bardzo rzadko się zdarza. Paragony, też drukowane automatycznie, zbieramy wokół karuzeli jako śmieci. W sklepie spożywczym kupiłem trzy jabłka, kasjerka dała mi worek foliowy którego nie wziąłem, bo po co. I tak dalej bez końca.

O użytkowaniu rzeczy do ich naturalnego zużycia już pisałem. Tutaj, w hotelowym pokoju, leżą przy szafie dwie moje torby. Mam je tak długo, że nie pamiętam ich poprzedniczek, niewątpliwie zasłużyły już na emeryturę, ale nadal są całe i pełnią swoją funkcję, a nadto… Mnie jest trudno wyrzucić coś, co dobrze mi służyło przez lata. Przywiązuję się do rzeczy. Czy jestem dusigroszem? Myślę, że nie, skoro na swoje turystyczne wyjazdy tutaj opisywane wydaję czwartą część dochodów, a więc nie mało.

O takich ludziach jak ja mówi się, że jesteśmy płaskoziemcami niedbającymi o planetę, ponieważ nie zgadzamy się z twierdzeniem o naszej możliwości zmiany klimatu i przejścia na „zeroemisyjne” źródła energii. Mówią tak ludzie, którzy nie odróżniają jednostek mocy i energii, o wytwarzaniu prądu nie mają zielonego pojęcia, a energię i zasoby bezsensownie i bezrefleksyjnie marnotrawią!

Trzeba zacząć od siebie, do drobnych czynności z pozoru nieważnych, mikroskopijnych w skali Ziemi, ponieważ są powtarzane miliony (albo i miliardy) razy każdego dnia, i w rezultacie przestają być nieważne.

O ludziach

Objąłem w użytkowanie karuzelę, której nie podnosi się jedno z dziesięciu ramion. Usterkę zdiagnozowałem, rozmawiałem nawet z czeskim producentem w sprawie przysłania uszkodzonego podzespołu elektronicznego, ale póki co ramię nie działa. Przykleiłem do siedzenia kartkę ze stosownym napisem, ale klienci siadali na napis. Wtedy zębatymi opaskami, potocznie zwanymi trytkami, unieruchomiłem rurę zabezpieczenia aby uniemożliwić zajęcie miejsca, a po kilku godzinach widziałem, jak klient na siłę zerwał opaski i wsiadł. Co robić? Położyłem na siedzenie kawał betonu będącego podstawą do ogrodzenia. Jest lepiej, bo tylko raz na dwa – trzy dni się zdarza, że ktoś siada na ten beton.  

Bezproblemowo jest w deszczowe dni, ponieważ klienci widząc krople deszczu rezygnują z zajęcia miejsca. Czyli zamoczone siedzenie bardziej ich odstrasza niż leżący na nim beton. Widoczne na zdjęciu trytki specjalnie są założone i tak ucięte, aby końce były ostre; ma to dodatkowo zniechęcić ludzi do prób otwarcia zabezpieczenia.

 Mamy też drugą atrakcję: pociąg dla dzieci jadący po torze ułożonym w efektowne serpentyny. Któregoś dnia tatuś posadził dziecko do wagonika i cały pociąg zaczął pchać. Nie można tego robić z przyczyny oczywistej, ale jest i druga: robiąc to niefachowo, pociąg można po prostu wykoleić. Kiedy ten człowiek usłyszał, że ma zostawić pociąg, był wielce oburzony. Bo przecież nikt mu nie powiedział - tak się tłumaczył - że nie można tak robić, i że za jazdę trzeba płacić. Wiem, że dla wielu ludzi, zwłaszcza wśród młodszych, jego argument jest słuszny, ma wagę, ale mnie taka postawa po prostu przeraża – podobnie jak samowolne otwarcie przez innego tatusia bramki wejściowej na karuzelę w czasie jej biegu. Jemu też nikt nie powiedział, że do kręcącej się karuzeli nie da się wsiąść bez zrobienia sobie kuku i dlatego nie można otwierać bramki.  
To wszystko powinno być napisane, mówicie? Nie dość, że nikt nie czyta instrukcji
(akurat o bramce jest informacja), to jeszcze nie ma możliwości zastrzeżenia wszystkich czynności, jakie mogą wpaść do głowy niemyślącemu człowiekowi. 
Nigdzie nie jest napisane, że nie można wchodzić na figurę Mikołaja, że nie można przeskakiwać ogrodzeń,
wskakiwać na dach kiosku kasowego albo brać sobie lampki na pamiątkę. To na karuzeli, a poza nią, na ulicach, w sklepach, wszędzie, taka wyliczanka może mieć sto metrów długości. W barze, w którym się stołuję, nie ma tabliczki z zakazem włączania głośnej muzyki albo spania na krześle. Po prostu zakłada się, że pewne zachowania, zakazy i nakazy, są dla dorosłych ludzi oczywiste. To założenie traci ważność, w rezultacie mam obawy zbliżając się w nocy do nieoświetlonego przejścia dla pieszych, bo w każdej chwili pieszy może wejść na przejście nie patrząc na boki. Normalne, słuszne i prawidłowe? Nie. To robienie z ludzi niezaradnych, niemyślących dzieci. To pozbawianie ich umiejętności i odruchu dbania o siebie i swoich bliskich. To obciążanie innych ludzi koniecznością zapewnienia własnego bezpieczeństwa i dobrostanu psychicznego. To działania skutkujące zatraceniem cech do tej pory uznawanych za definiujące pojęcie dorosłości i z nią – odpowiedzialności.


 

sobota, 8 listopada 2025

Sudeckie kamieniołomy, część I

 031125

Bazalt jest jedną z najtwardszych, najbardziej odpornych na obciążenia mechaniczne i czynniki atmosferyczne skał, dlatego od dawna był dobywany i używany do budowy dróg i domostw. Istnienie złóż bazaltu świadczy o działaniu wulkanów w odległej przeszłości, jako że skała ta powstaje z magmy wylewającej się z wnętrza Ziemi i stygnącej na powierzchni jako lawa. Dla lubujących się w nazewnictwie geologów to ważne rozróżnienie: magma to roztopiona skała wewnątrz Ziemi, a po wypłynięciu na powierzchnię nabywa nową nazwę, staje się lawą. W Sudetach wiele jest działających kopalń tego minerału, a śladów po dawnych kamieniołomach są, bez przesady, setki. Od wielkich wyrobisk z których wywieziono miliony ton skały, po małe, użytkowane przez okolicznych mieszkańców na ich potrzeby, a teraz zarośniętych drzewami, ukrytych w lasach. Wiele takich miejsc widziałem w czasie swoich sudeckich wędrówek. Czasami specjalnie je szukałem, zaciekawiony znakami na mapie, częściej natrafiałem na nie przypadkowo, idąc lasami lub zaglądając między drzewa śródpolnych zagajników. Po tych małych i najstarszych niewiele śladów zostało, tylko uważne oko jest w stanie zauważyć nienaturalnie ukształtowane garby i doły przysypane liśćmi starego już lasu, natomiast większe i nowsze nie znikają tak dokładnie, chociaż i one ulegają sukcesji. Mam w pamięci chwile wędrówek lasami dębowo-grabowo-lipowo-bukowymi, prastarymi lasami liściastymi Sudetów, i nagle pojawiający się uskok terenu – skalne urwisko. Jeśli poświęci się miejscu trochę czasu, dostrzec można kształt podkowy ze śladami drogi z otwartej strony. Czasami o jej istnieniu świadczy już tylko równiejszy pas porosły drzewami. Miejsca takie upodobały sobie rzadkie rośliny, na przykład storczyki. Pod pewną wioską w Górach Kaczawskich znam, nota bene, miejsce nieznane ludziom, gdzie rośnie mnóstwo lilii złotogłów, ale uświadomiony przez kolegę, miłośnika storczyków, o niebezpieczeństwie dla tych nadzwyczaj rzadkich kwiatów, nie napiszę, jak tam trafić.

Najdłużej, ale i najbardziej spektakularnie, zmieniają się w sposób naturalny wyrobiska największe i najgłębsze. Na ich dnach często tworzą się stawy będące rezultatem naruszenia systemu wód gruntowych. Jeszcze nim znikną ludzie, pojawiają się brzozy. Tym drzewom wystarczy garść marnej ziemi, a nawet tylko pęknięcia w skalnym podłożu albo rysy na pionowym urwisku. Później dołączają do nich inne drzewa, sporo widuję dębów, a w podmokłych miejscach iwy i olsze. Brzegi stawów zarastają szuwarami: pojawia się pałka wodna, trzcina, trawy. Z czasem te rośliny wchodzą coraz głębiej na otwartą toń stawów, a za nimi przesuwa się skraj wody – rezultat stopniowego wypierania wody przez rośliny i ich martwe szczątki, które tworzą najpierw mokradła, później coraz bardziej stabilny grunt na którym wyrasta las. Z czasem stawy zasiedlane są przez ryby (zdaje się, że z pomocą ludzi) i ptactwo wodne. W ciągu paru dziesiątków lat z ponurego miejsca przemysłowej działalności ludzi, z głębokich ran zadanych Ziemi, natura tworzy miejsca urokliwe, urozmaicone morfologicznie i pełne życia.

Na Pogórzu Izerskim, między Przecznicą a Nową Kamienicą, pasem długości około dziesięciu kilometrów występują duże złoża bazaltu. Było tam kilka kamieniołomów, a wyrobisko największego, 2 km na wschód od wsi Kłopotnica, ma długość 400 metrów, do stu szerokości i głębokość około pięćdziesięciu. Na dnie utworzył się malowniczy staw okolony stromymi, tarasowymi ścianami szarego bazaltu. 

 





Widok tej kopalni czyni wielkie wrażenie. Wydaje się być snem surrealisty, zadziwiającym połączeniem skutków destrukcyjnych działań człowieka i delikatności
ale i siły oraz nieustępliwości natury. Rozmawiałem z kolegą, który wybrał się tam z pontonem, opowiadał o niesamowitych wrażeniach pływania między skalnymi ścianami.  

 

Będąc tam widać, jak szybko pojawiają się brzozy; o tej porze roku ciepłe żółcie ich liści radykalnie zmienia wygląd surowych ciemnoszarych ścian kanionu. Co prawda wyrobisko kanionem nie jest, jednak ta nazwa bardzo pasuje do formacji utworzonej tam działalnością ludzi i natury. Na ścianach widać kierunkowość stygnięcia i pękania lawy zastygłej w bazalt. Wyraźne jest podobieństwo do róży bazaltowej – kolejna atrakcja dla miłośników geologii.  

 


T
eren szybko sam się rekultywuje. Jedyne, co zrobiłbym mogąc decydować, to zniwelował górki usypane na obrzeżach wyrobiska.

Byłem w czterech nieczynnych kamieniołomach w tamtej okolicy. Widziałem je w różnym stadium przejmowania i przekształcania przez naturę, a pokrótce opisanego wyżej.

 




W trzech nie były prowadzone poważne prace rekultywacyjne, nikt na szczęście nie „rewitalizował” tych starych kamieniołomów, zrobiła to natura i to tak udanie, że okolicznym mieszkańcom przybyły kolejne ładne miejsca do spacerów, a chyba też
pływania i wędkowania. O ile oczywiście nie ogrodzi się tych miejsc setkami metrów barier i nie zepsuje widoków dziesiątkami tablic z ostrzeżeniami i zakazami, co mam za plagę ostatnich lat.

Ostatni poznany kamieniołom jest na wschód od Przecznicy, na tablicy informacyjnej określany jest jako kamieniołom w Rębiszowie, ten był rekultywowany, niestety. 

 




Niewielka część jest wyrównana, na pozostałej są górki i dołki. Ponury widok poprzemysłowych bezdrzewnych terenów, chwasty, i podmokłe miejsca. Zmieniające się lokalizacje rozlewisk wskazują na nieuregulowany obieg wód. Okoliczni mieszkańcy mówią o skrytym, pod ochroną nocy i strażników, przywożeniu tam nieznanych substancji i zasypywaniu nimi wyrobisk a następnie przykrywaniu ich gruzem. Miały tam być utworzone łąki izerskie, jest szarość i brzydota, a firma, która miała przywrócić to miejsce naturze, już nie istnieje. Po co dalej działać, skoro pieniądze już zmieniły właściciela? Reasumując: wystarczyło wyrównać doły, zniwelować pryzmy gruzu, rozebrać budynki i zabrać śmieci, a resztę zostawić naturze, jednak za publiczny grosz stan pogorszono. Co dalej? Nic.
Idę o zakład, że wszystkie powiatowe VIPy są z siebie wielce zadowolone, a ewentualne konsekwencje ukrytych w wyrobiskach śmieci i tak spadną na okolicznych mieszkańców.

Wspomnę jeszcze o motocyklistach. 

 

W wielu miejscach widziałem ślady ich maszyn, a w pobliżu największej kopalni, tej z dużym stawem, jest spory teren z pokaźnymi górami zepchniętego kruszywa i ziemi, walają się tam duże bloki skalne, stoją betonowe konstrukcje. Z niechęcią o tym myślę, ale skoro motocykliści są, niech tam jeżdżą, nie po lasach. Wydzierżawić im ten poprzemysłowy teren za symboliczną złotówkę, ale pod jednym warunkiem: mają pilnować, aby ich miejsce i sąsiednie wyrobisko nie stały się wysypiskiem śmieci. A za jeżdżenie po lasach surowo ich karać. Ukarać włodarzy za stan kamieniołomu w Rębiszowie się nie da, bo „politycy” są ponad prawem. Taki stan nazywany jest (prawem kaduka) demokracją.

Dobrze, że mam gdzie uciekać.


 












Niżej trzy zdjęcia najbardziej zarośniętego, a więc prawdopodobnie najstarszego, kamieniołomu. Teraz trudno znaleźć tam ślady ludzkiej działalności.




 

 

sobota, 11 października 2025

Dokąd zmierzamy?

 140925

Trzy najlepiej znane powieści Stanisława Lema, światowej sławy autora fantastyki naukowej, wizjonera i filozofa, to „Solaris”, „Eden” i „Powrót z gwiazd”. Każdą z nich czytałem wiele razy, od szkolnych lat będąc miłośnikiem twórczości Lema, a ostatnio sięgnąłem po „Powrót z gwiazd”.

Z dalekiej wyprawy kosmonauci wracają na Ziemię; na pokładzie statku minęło 10 lat, na Ziemi 120. Zastają cywilizację skrajnie odmienioną nie tylko rozwojem techniki, ale i zmianami w obyczajach i ludzkiej psychice. Społeczeństwo jest praktycznie całkowicie egalitarne, wyzbyte wojen, kryzysów społecznych i gospodarczych. Ludzie pracują, ale niewiele i nie w fabrykach, bo te są w pełni zautomatyzowane. Roboty są wszędzie i wszystko robią za ludzi, aby ci mogli poświęcić się rozrywkom, pasjom, nauce czy sztuce. Pieniądz istnieje, ale płaci się tylko za luksus, a potrzeby codzienne są zaspokajane nieodpłatnie. Żyć nie umierać, chciałoby się powiedzieć. Nader niewiele wad tej cywilizacji kreśli autor: ludzie są wydelikatnieni, nieprzywykli nie tylko do problemów czy zagrożeń, ale nawet do ostrzejszych reakcji słownych innych ludzi. Takie z nich… mamlasy, mówiąc potocznie, dla których, po pozbawieniu ich sensu starań o bogactwo i znaczenie, najważniejsza jest młodość.

Mimo drobnych zastrzeżeń, obraz tej powieściowej Ziemi zawsze był dla mnie idylliczny i kuszący – do teraz. Wróciłem do tej powieści po upływie około dziesięciu lat, a ten czas zmienił moją ocenę wizji cywilizacji nakreślonej przez autora, i to w bezpośrednim związku ze zmianami, których jestem świadkiem.

Na wstępie zaznaczę, że specjalistą nie jestem, jednak czytając od paru dziesiątków lat książki o ewolucji życia na Ziemi, zebrałem na ten temat garść wiedzy pomocnej w dostrzeżeniu i zrozumieniu przyczyn przemian społecznych tu i teraz. Wiele z tego, co się dzieje wokół nas, dobrze tłumaczą, albo pozwalają ocenić, uwarunkowania ewolucyjne.

Naukowcy jeszcze nie poznali wszystkich możliwych przyczyn szybkiego rozwoju naszego mózgu do tak wielkich rozmiarów i możliwości, jakie mamy teraz, ale jedna z nich jest niewątpliwa: nasza inteligencja, pochodna wielkości i stopnia komplikacji mózgu, po prostu zwiększa szanse przeżycia w świecie ustawicznego zagrożenia bytu. Co prawda niektóre zwierzęta posiadają umiejętność wykorzystania gałęzi lub kamienia jako narzędzia, ale tylko ludzie potrafią intencjonalnie i z wyprzedzeniem w stosunku do potrzeb konstruować narzędzia. Opanowaliśmy całą Ziemię, wybijając wiele gatunków zwierząt nam zagrażających, inne uczyniliśmy niewolnikami, całą resztę tolerujemy. Wykorzystując nasze zdolności umysłowe zbudowaliśmy cywilizację techniczną, w znacznym stopniu uniezależniając się do kaprysów natury. Trzeba jednak wiedzieć, że natura, czy konkretniej: ewolucja, nie ma celów, ku którym zmierza.

Tak wyraził ten fakt Richard Dawkins, biolog angielski i znany popularyzator teorii ewolucji:

>>Natomiast dobór naturalny (…) działa bez żadnego zamysłu. Nie ma ani rozumu, ani wyobraźni. Nic nie planuje na przyszłość. Nie tworzy wizji, nie przewiduje, nie widzi. Jeśli w ogóle można powiedzieć, że odgrywa w przyrodzie rolę zegarmistrza – to jest to ślepy zegarmistrz.<<

Cytat z książki Ślepy zegarmistrz.

Mechanizm ewolucji jest banalnie prosty i jednocześnie niesamowicie okrutny: ten bystrzejszy, sprytniejszy, cwańszy, miał większą szansę na zostawienie potomków, którym przekazał w genach swoje cechy – kosztem innych, bez zważania na skutki, jeśli tylko nie są bezpośrednio odczuwane. Dobrze tłumaczy go analiza wpływu medycyny na ludzkość. Coraz więcej chorób lekarze potrafią wyleczyć, a jednocześnie ludzkość wcale nie jest bardziej zdrowa. Kiedyś chorowite dziecko mało miało szans na przekazanie swoich genów, a więc i skłonności do chorób, swoim potomkom, bo po prostu umarło nim stało się dorosłe. Teraz dorasta i ma swoje dzieci, trwa więc bieg w przeciwne strony między naturalnymi mechanizmami zaburzonymi przez medycynę, a umiejętnościami leczenia.

To jednak temat poboczny, wrócę więc do głównej myśli.

Mimo osiągniętego poziomu rozwoju, nasz umysł i nasze zmysły mają liczne wady.

Chcemy czegoś i jednocześnie nie chcemy albo sami nie wiemy czego chcielibyśmy, boimy się nieznanego, bywamy okrutni. Można nas przekonać do każdej idei, nawet najbardziej absurdalnej, a wtedy życie za nią oddamy, najchętniej innych ludzi; nasza empatia cienką powłoką powleka obojętność, samolubstwo i agresję. Jest w nas nienasycona, potężna potrzeba władzy, panowania nad innymi. Owszem, próbujemy ratować się etyką i religią – ale z jakże mizernymi rezultatami. Z mrowia cech świata, z wielości jego sygnałów, odbieramy i jesteśmy w stanie pojąć bardzo niewiele. W tych procesach wspomagamy się nauką i naszymi maszynami, z których jesteśmy tak dumni, ale przecież są one tylko protezami nakładanymi na nasze ułomności. Dlaczego tak jest? Bo wykorzystując skutki uboczne rozrostu naszego mózgu, przekraczamy granice procesu nakierowanego siłami natury tylko i wyłącznie na przeżycie i posiadanie potomstwa. Nasz mózg osiągnął takie rozmiary nie w celu zgłębiania tajników świata, nie dla estetycznego jego przeżywania ani wiecznej szczęśliwości, a do działań na poziomie podstawowym, egzystencjalnym.

Mózgi istot żywych nie zostały wykształcone od podstaw jako twór jednolity, a ewoluowały, co szczególnie wyraźnie widać u nas. Są w nim warstwy – ślady kolejnych etapów ewolucji: od pnia mózgowego obsługującego podstawowe funkcje życiowe, jak praca serca i odruchowe reakcje, poprzez warstwę (niektórzy mówią o piętrze) odpowiedzialną między innymi za emocje i zachowania rozrodcze, aż po korę mózgową, siedlisko zdolności racjonalnego, analitycznego myślenia i planowania działań. Nie są one oddzielone od siebie, nie są niezależne, a współdziałają albo i przeciwdziałają. Wtedy racjonalna myśl każe się nie bać (czegoś), a odruch pcha nas do ucieczki albo na odwrót; rozum mówi nam jedno, instynkt drugie. Taka sytuacja, kolizja naszych odczuć, także wrażeń, chęci, potrzeb, jest bardzo dla nas charakterystyczna.

Z tych wszystkich powodów – tutaj docieram do meritum wywodu – brak konkretnych celów do osiągnięcia, przeszkód do pokonania, życie w stanie ustawicznej stabilizacji, zabezpieczenia naszych życiowych potrzeb przy minimalnym nakładzie pracy, bez kłopotów i ryzyka, bez celów wykraczających poza codzienność, bez stałych, powszechnie akceptowanych norm postępowania i wartościowania, prowadzi do zamętu w życiu społecznym, a u jednostek budzi poczucia alienacji i bezsensu, odbiera radość przeżywania zwykłych dni, a nawet prowadzi do depresji.

Przywołuję tutaj znane prawdy, jak ta głosząca, że tylko coś zdobyte samemu, mimo przeciwności i trudów, naprawdę cenimy, albo porzekadła, jak na przykład to brzmiące jak jak klątwa i wiele mówiące o nas: będziesz miał, nieszczęsny, to, co sobie wymarzyłeś.

Nie potrafiąc normalnie, spokojnie żyć i życiem się cieszyć, wymyślamy utopijne idee szybko przeradzające się w ideologie, szukamy ekstremalnych przeżyć i sposobów wywyższenia się, tworzymy bariery i problemy tam, gdzie racjonalnie rzecz biorąc nie ma na nie miejsca, odrzucamy standardy wypracowane przez pokolenia i dopasowane do naszej mentalności, a wtedy zostajemy z pustymi rękami i sercem, szukamy i znajdujemy nowych wrogów poza tymi, których mieliśmy wcześniej. W ten sposób stwarzamy sobie cele i sens.

Te wszystkie blizny po ewolucji są i będą w naszej mentalności, a więc zawsze będziemy musieli zmagać się ze zmorami przeszłości tkwiącymi w nas. Do ogrodów Edenu możemy tylko zaglądać, przy wyjątkowo sprzyjających okolicznościach krótko tam przebywać; zamieszkanie na stałe jest bardzo trudne, może nawet niemożliwe, ponieważ wymaga zanegowania sensu dążeń większości ludzi wokół nas, przebudowania systemów wartości, jakimi mamy się w życiu kierować i uniezależnienia się od opinii innych.

Można ten fakt ignorować, ale skutki będą opłakane, czego początki już widać. Można też starać się je łagodzić.

Bardzo pasuje tutaj znana maksyma: złe czasy tworzą silnych ludzi, silni ludzie tworzą dobre czasy, dobre czasy tworzą słabych ludzi, a słabi ludzie tworzą złe czasy.

Właśnie o tym kołowym procesie piszę. Owe złe czasy to pisząc wprost poważne kryzy, kataklizmy i wojny, po których, a więc po hekatombie strat i ofiar, „ogarniamy się”, prostujemy i od nowa zaczynamy tworzyć lepszą przyszłość. Tutaj dochodzę do meritum. Otóż twierdzę, że idealne, według współczesnych i powszechnych wyobrażeń, środowisko do wychowywania dzieci nie jest dobre. Sądzimy, że jeśli młody człowiek będzie się rozwijał w cieplarnianych (pod względem materialnym i emocjonalnym) warunkach tworzonych przez rodziców, wyrośnie na empatycznego, racjonalnego, silnego duchowo i emocjonalnie, a nade wszystko szczęśliwego człowieka. Fałsz takiego poglądu wychodzi na jaw bardzo wcześnie: w nieprzygotowaniu dziecka na świat ignorujący jego oczekiwania. Doświadczając szoku uświadomi sobie, że nie jest pępkiem świata, który nie jest tak przyjazny jak rodzina; dowie się, że o swój los musi sam zadbać, a życie rzadko jest takie, jak na topowych kanałach społecznościowych; że poza wyjątkami, zdecydowana większość musi wziąć się za pracę daleką od wymarzonej i stawić czoła codziennym wyzwaniom, szarości dnia powszedniego, by w ich otoczeniu, a nierzadko pod ich presją, znaleźć w sobie siły, sens, cel życia i szczęście.

Może więc należałoby celowo stworzyć i utrzymać nie tyle zły czas, co pewne jego znamiona? Narzucić sobie, od dzieci począwszy, pewne ograniczenia dotyczące dobrobytu i obowiązków? Jakie konkretnie? Trudne pytanie, zwłaszcza dla mnie, amatora przecież. Chodzą mi po głowie myśli o stworzeniu warunków, w których dzieci i młodzi ludzie nie traktowaliby posiadania rzeczy, spełniania nawet wymyślnych potrzeb, wygód i stabilizacji, jako stanów naturalnych i zawsze istniejących. Uczenia ich samodzielności, radzenia sobie może nie z niedostatkiem, ale z pewnymi ograniczeniami, dawania im nie tylko praw i przywilejów, ale i obciążanie codziennymi obowiązkami, także tymi uciążliwymi. Powinniśmy oswajać ich z chropowatością świata i wadami natury ludzkiej oraz uczyć radzić sobie z nimi. Przekonywać, nade wszystko własnym przykładem, że bardziej powinno się być niż mieć, ponieważ tam, gdzie można zbyt wiele, mało ma sens, a gdy ma się zbyt dużo, ma się za mało.

Wielkie pole działań dla psychologów, socjologów i behawiorystów, ale nic się o tym nie mówi, a nawet jeśli się działa, to częściej w kierunku przeciwnym, co dobrze widać w reklamach i promowanych trendach.

Dopisek

W słoneczny i ciepły pierwszy dzień jesieni byłem w parku przy pałacu Zamoyskich w Kozłówce pod Lubartowem. Oczywiście patrzyłem przede wszystkim na drzewa, a wiele jest tam wspaniałych okazów, ale i zapoznałem się z treścią tablic informujących o rodzie Zamoyskich. Byli bardzo majętnymi arystokratami, miliarderami, używając współczesnego słownictwa . Dość powiedzieć, że obok wielu zakładów przemysłowych, byli właścicielami blisko dwustu tysięcy hektarów ziemi. Tak opisana jest ordynacja Zamoyskich w Wikipedii.

Poniżej zamieszczam fotografię z tekstem opisującym metody wychowawcze Stanisława Kostki Zamoyskiego, ordynata w latach 1800 – 1835. Zakres stosowanych metod może budzić wątpliwości, ale kierunek był i jest słuszny.

 Dopisek drugi

Z częścią tekstu zapoznałem kolegę. W czasie późniejszej rozmowy nawiązał on do książki "Kucając" Andrzeja Stasiuka, autora bardzo przez niego cenionego. Dodam, że moja ocena twórczości tego pisarza też jest wysoka. 

Zapomnij o pędzie, o cywilizacji, kucnij przy owcy i poczuj zapach zwierzęcego życia – jak i nasze – ale innego, pierwotniejszego i autentyczniejszego. Tak najkrócej opisałbym treść książki. Stasiuk potrafi łączyć intelektualne wyrafinowanie, rozległą wiedzę o światowej literaturze, zacięcie filozoficzne i wrażliwość na piękno natury z prostotą życia bliską prymitywizmowi. Według Stasiuka nie ma przeciwności w takim zestawieniu a uzupełnienie do pełni, której zabraknie kiedy przebywamy jedynie w sztucznym świecie przez nas zbudowanym. Jest tutaj zawarte przekonanie o chwiejności całej cywilizacyjnej nadbudowy, może nawet o jej destrukcyjnym charakterze, jeśli nie jest posadowienia na fundamencie związków z naturą przy jednoczesnym zanegowaniu naszej łączności ze światem zwierzęcym.

Wybrałem jeden fragment z książki Kucając, niżej go zamieszczam, ponieważ zawarte w niej przesłanie może i powinno być potraktowane jako jeden ze sposób na wprowadzenie koniecznych zmian.

* * *

>>Wrzesień zaczyna się od cieni. Robią się dłuższe. Słońce nie wznosi się już tak wysoko i wypłaszcza się łuk jego wędrówki. Kształty stają się mocniejsze. Mija skwar, znika płaskość krajobrazu właściwa letnim dniom. W istocie lipiec i sierpień to najnudniejsze miesiące roku – jeśli nie liczyć dni, gdy nadchodzą burze. Ale poza tym to raczej monotonia z wolna szarzejącej zieleni, wysokiego światła, które męczy i sprowadza coś w rodzaju ślepoty, bo trzeci wymiar krajobrazu, jego głębię, dostrzegamy jedynie rano i wieczorem. Aż nagle przychodzi wrzesień i jakby na pochwałę kalendarzowego podziału, na chwałę własnego istnienia ten pierwszy wrześniowy poranek jest chłodny i mglisty. Jednak gdzieś z góry przenika szarobłękitny blask i to znak, że dzień będzie pogodny.

No więc wrzesień, początek schyłku. Dzięki niskiemu słońcu świat staje się wyrazisty, bardziej materialny, bo cienie są ciężkie, ciemne od wilgoci i zalegają bardzo długo. Podwajają rzeczywistość. Po prostocie lata krajobraz staje się wieloznaczny. Poranna mgła unosi się powoli i najpierw widać na kilkanaście kroków, potem dalej i dalej, i w końcu odsłania się dobrze znany widok aż po grzbiet Uherca. Ale przez tę godzinę czy więcej wcale nie jesteśmy pewni, że to, co znane, powróci do nas w swojej starej postaci.

Czasami śpię na werandzie. Nad ranem budzi mnie chłód. Zasuwam zamek śpiwora, w półśnie otwieram oczy i patrzę mniej więcej na południowy wschód. Po lewej ciemność nieco już spełzła i gdzieś zza obłości ziemi, zza krzywizny kontynentu podnosi się blask. Jeszcze ledwo, ledwo, jeszcze zimny, perłowy, ale już podszyty czerwienią. (...) Rzeczywiście jest zimno, więc wczołguję się głębiej, wtulam, zapadam w sen, ale sen jest kruchy, nietrwały, bo myśl nie może się oderwać od powolnej przemiany krajobrazu i raz po raz trzeba się wychylać, zerkać na wstający blask, który miesza się z mgłą jakoś tak pyliście, nierzeczywiście, uwalnia z półmroku ni to kształty, ni to fantasmagorie, więc szkoda spać, szkoda marnować czas, bo się to przecież w tej konfiguracji, w tej grze złota, szarości, półbłękitu, w tym cudzie jednorazowym już nigdy nie powtórzy.

Tak więc wrzesień. Początek końca. Ostatni wysiłek świata, zanim zacznie powoli gasnąć, popielić się i zamierać. Heroiczny miesiąc. W ogrodach i sadach obfitość kolorów i owoców. Aż się w oczach mieni od tych czerwieni, oranżów, złota, fioletów, lila różów, od tego jabłczanego połysku, który w słońcu oślepia jak setki zajączków. Trzeba mrużyć oczy. A jak się to ugina, napięte do granicy pęknięcia, złamania, niczym człowiecze grzbiety pod ciężarem ponad siły.

No i leżę w środku tego września, w środku mojego kraju, w śpiworze, na deskach pachnących surową ropą prosto z kopalni i nasłuchuję, i wyobrażam sobie, co się dzieje po sadach, po ogrodach i lasach. Zatopiony w tym wszystkim, otumaniony z lekka, oczadziały od urody i rozpaczy ostatnich jasnych i ciepłych dni, zanim sczezną, zanim zatopi je mrok i chłód, zanim pomrzemy. Bo nigdy nie widać życia lepiej niż jesienią. Nigdy nie jest piękniejsze i nigdy nie przychodzi łatwiej zgodzić się na śmierć niż w karnawale jesieni.<<

 

czwartek, 24 lipca 2025

Lato w Sudetach, część pierwsza

 od 210625

 Pamiętacie, co wyznacza początek lata? To chwila, w której słońce stoi w zenicie najbardziej na północ. Następnego dnia miejsce zenitu będzie już odrobinę przesunięte na południe, czyli zawróci. Od jutra Słońce będzie się odsuwać od nas, a za pół roku, w końcu grudnia, zaświeci w zenicie najdalej, bo nad zwrotnikiem Koziorożca i ponownie zawróci w naszą stronę. Oczywiście owe „zawracania” są umowne, bo co prawda widać je na niebie, ale przecież pamiętamy, co ustalił Kopernik.

Wstałem przed piątą, dokładnie w chwili rozpoczęcia astronomicznego lata, i z Bolkowa, mojej bazy wypadowej, pojechałem pod Skopiec by zaradzić głodowi drogi i kaczawskich widoków. Tego dnia włóczyłem się 14 godzin, ale szybko okazało się, że takiego tempa gaszenia tęsknoty nie jestem w stanie utrzymać i nieco zwolniłem. Na sudeckich drogach i bezdrożach byłem przez 15 kolejnych dni, a na koniec, gdy na konserwy nie mogłem już patrzeć, a zmęczenie i chroniczne niewyspanie dawały się we znaki, poczułem tak rzadko odczuwane nasycenie drogą. Jednak wsiadając do samochodu i zaczynając długą podróż na wschód, do domu, wiedziałem, że pragnienie drogi wróci za kilka dni – i tak było. W efekcie po dziesięciu dniach siedzenia w domu pojechałem na kilkudniową łazęgę po Roztoczu, ale o tym wyjeździe napiszę później. Teraz rozpoczynam powrót na sudeckie drogi i do pierwszych dni lata – najpiękniejszych, najdłuższych, najoptymistyczniejszych dni.

Niewiele poznałem nowych miejsc w Sudetach; gdyby uzbierać na jedną kupkę czas poznawania nowych dróg, stosik wskazałby, jak szacuję, trzy albo cztery dni. Ilekroć zastanawiam się nad wyborem trasy, walczą we mnie dwie przeciwstawne sobie chęci: poznania nowego i powrotu do lubianego. Siły okazują się być wyrównane ze wskazaniem na powroty. Nie walczę z nimi, a się słucham. Wszak zebranie pokaźnej kolekcji dobrych wrażeń i miłych chwil winno być właściwym kryterium oceny naszych dni, a te mogą ale nie muszą zależeć od poznawania nowych miejsc. Inaczej też definiuję owe nowości. Podam przykład: byłem w Górach Wałbrzyskich, na Łysicy. W minione lata przechodziłem paroma drogami tej rozległej góry wznoszącej się nad Gostkowem parę razy, ale w te dni idąc bezdrożem trafiłem na bardzo malownicze a nieznane mi zbocza tej góry. Obiecałem sobie wrócić tam jesienią i poznać je dokładnie. Pojadę więc ponownie w te same góry, ale niezupełnie będzie to powrót, a raczej – w moim odczuciu – odkrywanie nowych miejsc w nieźle już znanych górach.

Zdaje się, że za bardzo ględzę, może więc w końcu zacznę wspominać wędrówki. Nie dam rady opisać każdego dnia osobno, chociaż dwa spośród tych piętnastu już opisałem, postanowiłem więc połączyć opisy i z trzynastu osobnych zrobić dwa albo trzy. Więc zapraszam na sudeckie szlaki!

Jest pewna istotna a mniej znana czy zauważana różnica między wędrowaniem zimą a latem: w zimie łatwiej jest chodzić bezdrożami, chyba że są bardzo błotniste. Teraz, na początku lata, przed sianokosami i żniwami, iść można w zasadzie tylko drogami, ponieważ albo wchodzi się w szkodę depcząc zboże, albo wyszarpuje nogi z niechcianych objęć przytulii czepialskiej wspomaganej przez liczne inne zielska rosnące na łąkach z żyźniejszą glebą. Doświadczyłem tej różnicy kilkakrotnie, i wierzcie mi, przejście paru setek metrów łąką zarośniętą gęsto i wysoko wysysa siły równie skutecznie jak długie strome podejście. Szczególnie gdy ziemia jest nierówna i coś na niej leży, na przykład kamienie lub gałęzie, których w tej gęstwinie po prostu nie widać. Na drugim biegunie wygody i urody są łąki suche i mniej urodzajne. Teraz, w końcu czerwca, trwa na nich feeria barw, zapachów i ruchu. Wśród traw kwitną chabry paru gatunków, rumianki, pierwsze cykorie, topornica zwana kiedyś cieciorką, małe gwiazdnice przywołujące obrazy Roztocza, świerzbnice kuszące kraśniki, kozibrody żółcące się lub już gotowe do lotu, cudne goździki kropkowane i dzwonki oraz liczne inne, których nazw trudno zapamiętać. Nad taką łąką krążą najróżniejsze motyle, które chyba tylko Janek rozpoznaje, ale i pszczoły, biedronki i jakieś nieznane skrzydlate stwory, a pod nogami skaczą, czasami całymi chmarami, koniki polne. Wiatr ustokrotnia ruch na łące i przynosi zapach nagrzanej ziemi, traw i ziół – zapach lata. Łąki nawet w niewielkich górach mają jeszcze jedną cechę wyjątkową. Otóż wystarczy podnieść wzrok znad kwiecia i futrzastej pszczoły, by zobaczyć niebieskie góry na dalekim widnokręgu. Taka nagła zmiana perspektywy, od centymetrów do kilometrów, ma dla mnie wielki urok. Jest w niej docenienie drobnego piękna tuż obok i jednocześnie wołanie dali i moje pragnienie pójścia za horyzont.












 Na miedzach, zdecydowanie mniej licznych niż na Roztoczu, na brzegach dróg, też trwa wabienie owadów kwiatami, a wśród nich wiele widziałem łubinu. Nadal kwitną dzikie róże, nieco spóźnione względem swoich roztoczańskich sióstr. 



 Jadąc w Sudety liczyłem na zobaczenie wyjątkowo ładnych łąk nad wsią Jaczków na Pogórzu Wałbrzyskim. Byłem na nich, oczarowały mnie jeszcze bardziej i teraz czekam na październik, wtedy zobaczę je ponownie. Inaczej mówiąc: urodą natury i lata nie można się nasycić.

Obrazki ze szlaku

 Widziałem różę uwięzioną przez… płot. Nie wierzycie, to zobaczcie!

 

Rumianek i malutki Trójgarb.

 Niebo, łąka, bela siana i nic więcej. Spodobał mi się ten widok.

 Lipy można teraz rozpoznać z daleka. Tak wiele na nich kwiatów, że zmieniły kolor.

 Zarośnięta łąka. Robiąc zdjęcie, aparat trzymałem na wysokości oczu.

 Na tej łące czyhała na mnie przytulia aby się mnie czepić.

 
Kwiaty na brzegu pola. Być może nie sięgnęła tam maszyna pryskająca chemią.




 Ciekawostka: rozległe łąki na uboczu, z dala od ruchliwych dróg. Sądząc po budowlach i kompozycjach tam stojących, są własnością oryginała albo dziwaka.

 













Drogi niemal wszystkie są w moich oczach ładne, a jeśli są zielone, równe i suche, wiodą kwietną łąką, widoki z nich są dalekie, wtedy są po prostu piękne. Z nimi czasami bywa tak, jak z kobietami: nie wiadomo (nam, mężczyznom) dlaczego się podobają. Są takie… zwykłe, ale oglądam się za nimi czując ich czar zwany magnetyzmem albo „tym czymś”.

Trasy: jeden dzień spędziłem w czeskich i jeden w polskich Górach Stołowych, także po jednym dniu w Górach Kamiennych, Izerskich i wśród górek Bramy Lubawskiej. Pozostałe dni podzieliłem między Góry Wałbrzyskie a Kaczawskie.

Statystyka? Nie mam dokładnej. Przejechałem 2300 km, przeszedłem 200 albo nieco więcej, chodziłem ponad 150 godzin, zjadłem przynajmniej 20 konserw, i na pewno nie sięgnę po nie w najbliższych miesiącach. Spałem za mało bo czasu mi brakowało. A! Jedne buty zużyłem. Odpadła podeszwa, a że podpodeszwa okazała się być pęknięta, buty po latach wiernej służby trafiły do krainy wiecznych wędrówek.