od 210625
Pamiętacie, co wyznacza początek lata? To chwila, w której słońce stoi w zenicie najbardziej na północ. Następnego dnia miejsce zenitu będzie już odrobinę przesunięte na południe, czyli zawróci. Od jutra Słońce będzie się odsuwać od nas, a za pół roku, w końcu grudnia, zaświeci w zenicie najdalej, bo nad zwrotnikiem Koziorożca i ponownie zawróci w naszą stronę. Oczywiście owe „zawracania” są umowne, bo co prawda widać je na niebie, ale przecież pamiętamy, co ustalił Kopernik.
Wstałem przed piątą, dokładnie w chwili rozpoczęcia astronomicznego lata, i z Bolkowa, mojej bazy wypadowej, pojechałem pod Skopiec by zaradzić głodowi drogi i kaczawskich widoków. Tego dnia włóczyłem się 14 godzin, ale szybko okazało się, że takiego tempa gaszenia tęsknoty nie jestem w stanie utrzymać i nieco zwolniłem. Na sudeckich drogach i bezdrożach byłem przez 15 kolejnych dni, a na koniec, gdy na konserwy nie mogłem już patrzeć, a zmęczenie i chroniczne niewyspanie dawały się we znaki, poczułem tak rzadko odczuwane nasycenie drogą. Jednak wsiadając do samochodu i zaczynając długą podróż na wschód, do domu, wiedziałem, że pragnienie drogi wróci za kilka dni – i tak było. W efekcie po dziesięciu dniach siedzenia w domu pojechałem na kilkudniową łazęgę po Roztoczu, ale o tym wyjeździe napiszę później. Teraz rozpoczynam powrót na sudeckie drogi i do pierwszych dni lata – najpiękniejszych, najdłuższych, najoptymistyczniejszych dni.
Niewiele poznałem nowych miejsc w Sudetach; gdyby uzbierać na jedną kupkę czas poznawania nowych dróg, stosik wskazałby, jak szacuję, trzy albo cztery dni. Ilekroć zastanawiam się nad wyborem trasy, walczą we mnie dwie przeciwstawne sobie chęci: poznania nowego i powrotu do lubianego. Siły okazują się być wyrównane ze wskazaniem na powroty. Nie walczę z nimi, a się słucham. Wszak zebranie pokaźnej kolekcji dobrych wrażeń i miłych chwil winno być właściwym kryterium oceny naszych dni, a te mogą ale nie muszą zależeć od poznawania nowych miejsc. Inaczej też definiuję owe nowości. Podam przykład: byłem w Górach Wałbrzyskich, na Łysicy. W minione lata przechodziłem paroma drogami tej rozległej góry wznoszącej się nad Gostkowem parę razy, ale w te dni idąc bezdrożem trafiłem na bardzo malownicze a nieznane mi zbocza tej góry. Obiecałem sobie wrócić tam jesienią i poznać je dokładnie. Pojadę więc ponownie w te same góry, ale niezupełnie będzie to powrót, a raczej – w moim odczuciu – odkrywanie nowych miejsc w nieźle już znanych górach.
Zdaje się, że za bardzo ględzę, może więc w końcu zacznę wspominać wędrówki. Nie dam rady opisać każdego dnia osobno, chociaż dwa spośród tych piętnastu już opisałem, postanowiłem więc połączyć opisy i z trzynastu osobnych zrobić dwa albo trzy. Więc zapraszam na sudeckie szlaki!
Jest pewna istotna a mniej znana czy zauważana różnica między wędrowaniem zimą a latem: w zimie łatwiej jest chodzić bezdrożami, chyba że są bardzo błotniste. Teraz, na początku lata, przed sianokosami i żniwami, iść można w zasadzie tylko drogami, ponieważ albo wchodzi się w szkodę depcząc zboże, albo wyszarpuje nogi z niechcianych objęć przytulii czepialskiej wspomaganej przez liczne inne zielska rosnące na łąkach z żyźniejszą glebą. Doświadczyłem tej różnicy kilkakrotnie, i wierzcie mi, przejście paru setek metrów łąką zarośniętą gęsto i wysoko wysysa siły równie skutecznie jak długie strome podejście. Szczególnie gdy ziemia jest nierówna i coś na niej leży, na przykład kamienie lub gałęzie, których w tej gęstwinie po prostu nie widać. Na drugim biegunie wygody i urody są łąki suche i mniej urodzajne. Teraz, w końcu czerwca, trwa na nich feeria barw, zapachów i ruchu. Wśród traw kwitną chabry paru gatunków, rumianki, pierwsze cykorie, topornica zwana kiedyś cieciorką, małe gwiazdnice przywołujące obrazy Roztocza, świerzbnice kuszące kraśniki, kozibrody żółcące się lub już gotowe do lotu, cudne goździki kropkowane i dzwonki oraz liczne inne, których nazw trudno zapamiętać. Nad taką łąką krążą najróżniejsze motyle, które chyba tylko Janek rozpoznaje, ale i pszczoły, biedronki i jakieś nieznane skrzydlate stwory, a pod nogami skaczą, czasami całymi chmarami, koniki polne. Wiatr ustokrotnia ruch na łące i przynosi zapach nagrzanej ziemi, traw i ziół – zapach lata. Łąki nawet w niewielkich górach mają jeszcze jedną cechę wyjątkową. Otóż wystarczy podnieść wzrok znad kwiecia i futrzastej pszczoły, by zobaczyć niebieskie góry na dalekim widnokręgu. Taka nagła zmiana perspektywy, od centymetrów do kilometrów, ma dla mnie wielki urok. Jest w niej docenienie drobnego piękna tuż obok i jednocześnie wołanie dali i moje pragnienie pójścia za horyzont.
Na miedzach, zdecydowanie mniej licznych niż na Roztoczu, na brzegach dróg, też trwa wabienie owadów kwiatami, a wśród nich wiele widziałem łubinu. Nadal kwitną dzikie róże, nieco spóźnione względem swoich roztoczańskich sióstr.
Jadąc w Sudety liczyłem na zobaczenie wyjątkowo ładnych łąk nad wsią Jaczków na Pogórzu Wałbrzyskim. Byłem na nich, oczarowały mnie jeszcze bardziej i teraz czekam na październik, wtedy zobaczę je ponownie. Inaczej mówiąc: urodą natury i lata nie można się nasycić.
Obrazki ze szlaku
Widziałem różę uwięzioną przez… płot. Nie wierzycie, to zobaczcie!
Rumianek i malutki Trójgarb.
Niebo, łąka, bela siana i nic więcej. Spodobał mi się ten widok.
Lipy można teraz rozpoznać z daleka. Tak wiele na nich kwiatów, że zmieniły kolor.
Zarośnięta łąka. Robiąc zdjęcie, aparat trzymałem na wysokości oczu.
Na tej łące czyhała na mnie przytulia aby się mnie czepić.
Kwiaty na brzegu pola. Być może nie sięgnęła tam maszyna pryskająca chemią.
Ciekawostka: rozległe łąki na uboczu, z dala od ruchliwych dróg. Sądząc po budowlach i kompozycjach tam stojących, są własnością oryginała albo dziwaka.
Drogi niemal wszystkie są w moich oczach ładne, a jeśli są zielone, równe i suche, wiodą kwietną łąką, widoki z nich są dalekie, wtedy są po prostu piękne. Z nimi czasami bywa tak, jak z kobietami: nie wiadomo (nam, mężczyznom) dlaczego się podobają. Są takie… zwykłe, ale oglądam się za nimi czując ich czar zwany magnetyzmem albo „tym czymś”.
Trasy: jeden dzień spędziłem w czeskich i jeden w polskich Górach Stołowych, także po jednym dniu w Górach Kamiennych, Izerskich i wśród górek Bramy Lubawskiej. Pozostałe dni podzieliłem między Góry Wałbrzyskie a Kaczawskie.
Statystyka? Nie mam dokładnej. Przejechałem 2300 km, przeszedłem 200 albo nieco więcej, chodziłem ponad 150 godzin, zjadłem przynajmniej 20 konserw, i na pewno nie sięgnę po nie w najbliższych miesiącach. Spałem za mało bo czasu mi brakowało. A! Jedne buty zużyłem. Odpadła podeszwa, a że podpodeszwa okazała się być pęknięta, buty po latach wiernej służby trafiły do krainy wiecznych wędrówek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz