Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

środa, 18 listopada 2020

Cierpienie i strajki

 

041120

Szukając informacji o przebiegu strajków kobiet, znalazłem artykuł noszący tytuł „Katolicka normalność – gatunek zagrożony”.

Oto fragment, który bardzo mnie poruszył.

>>(…) już z łoża śmierci biskup Jan Niemiec pytał katolików popierających możliwość aborcji: „jakie ktoś dał prawo człowiekowi, by zabierał bliźniemu możliwość otrzymania krzyża od Chrystusa? Jakie prawo ma katolik, by dopuszczać w ogóle samą możliwość odebrania komuś krzyża, który może stanowić dla tamtego jedyną drogę do zbawienia? Przecież kto nie bierze swego krzyża, nie jest godzien Chrystusa. A czy ktoś, kto nie dopuszcza, aby inny wziął swój krzyż, jest Go godzien?”<<

W tłumaczeniu na język osoby niewierzącej, na klasyczną polszczyznę, zapytanie biskupa brzmiałoby tak: kto dał prawo człowiekowi odbierać bliźniemu możliwość cierpienia?

Pierwsza myśl, jaka mi się nasunęła, była o medycynie: umniejszając ludzkie cierpienie swoją sztuką leczenia, czy nie powinna być potępiona przez katolickiego biskupa Niemca?

Chyba niechcący, skupiając się drodze ku Bogu, ten człowiek przyznał, że zakaz aborcji prowadzi do zwiększenia ilości cierpienia na świecie.

Okropny jest ten zawsze istniejący w katolicyzmie nurt cierpienia zsyłanego przez Boga jako drogi do Niego. Czasami, jak jasno wynika z tekstu, jedynej drogi.

Wsłuchajcie się w te słowa hierarchy organizacji nazywanej Kościołem miłości i nadziei.

„Kto dał prawo człowiekowi, by zabierał bliźniemu możliwość otrzymania krzyża od Chrystusa?”

Słyszycie w nich rozciągnięte na wieki jęki „grzeszników” cierpiących już tutaj, na Ziemi?

Przeraża mnie takie wyobrażenie Boga i wizja świata rządzonego według reguł tak rozumianego chrześcijaństwa.

Biskup Niemiec pytał o prawo katolików – i na tym można by poprzestać, z tym ograniczeniem się zgodzić. Niech (niektórzy) katolicy godzą się na cierpienie, skoro upatrują w nim drogi do Boga, ale niech nie narzucają swoich standardów moralnych i swoich dogmatów religijnych ogółowi społeczeństwa, bo u ludzi tak rozumiana religia miłości budzi naturalny odruch obronny i wstręt.

Czytałem wypowiedź pewnego człowieka widzianego kiedyś w telewizorni, a zapamiętanego przeze mnie z powodu dziwnego zwyczaju stukania kubkiem w stół. Mówił, że okrzyki protestujących kobiet są dla niego krzykami potępionych wleczonych przez diabłów do piekieł.

Pogarda wobec innych, poczucie wyższości, przekonanie o byciu kimś lepszym, ocenianie innych przez pryzmat swojej religii i pogarda raz jeszcze. Dość typowy zestaw dla katolickiego ortodoksy.

Boję się takich ludzi. Mając z nimi kontakt, niechby tylko via Internet, czuję się tak, jakbym w bagno się zanurzał.

Czuję niesmak graniczący z obrzydzeniem i chęć ucieczki.

Całe rozumowanie takich katolików, jak ci dwaj, opiera się na wierze w Boga, który znajduje upodobanie w naszym cierpieniu, a przynajmniej patrzy na cierpiących przychylniej. Na Bogu, który zsyła na nas cierpienia.

Tą swoją dziwaczną, by nie powiedzieć paskudną, wizję Boga próbują nieustannie, od wieków, narzucić wszystkim ludziom, mając te swoje dziwne zasady za szczytowe osiągnięcie ludzkiej moralności. Tyle że niewierzącemu dają w rezultacie tylko poczucie grzeszności i cierpienie jako wybawienie.

Przy tym mają bardzo charakterystyczny sposób oceniania innych: niewiele ważą u nich cechy charakteru i serca, natomiast wiele sama wiara, także przekonania polityczne. Fakt ten każe mi widzieć w religii katolickiej, może szczególnie w jej polskim wydaniu, pewnego rodzaju ideologię na poły polityczną, w której daremno szukam przesłania Jezusa.

Tacy katolicy potrafią chwalić i popierać ludzi prymitywnych, agresywnych, nietolerancyjnych, naładowanych złością a nawet nienawiścią do innych, byle tylko wierzyli w ich wersję Boga.

Efekt widzę corocznie przy okazji rocznicy odzyskania niepodległości.

Nam zostaje wstydzić się za nich i za tworzony obraz Polski.


Mam przyjaciela, osobę wierzącą. W naszych rozmowach niewiele jest o wierze, ale czasami zdarza się nam rozmawiać o Bogu. Za jego zgodą wklejam niżej fragment listu otrzymanego w odpowiedzi na słowa biskupa Niemca.

>>Brakuje mi Kościoła. Nie tego z mojej parafii, nie Kościoła byle jakiego, z głupimi kazaniami i beznadziejną spowiedzią, brakuje mi mszy u zakonników, tego spokoju, który tam odczuwam, półmroku i cudnego śpiewu scholi, wyraźnego poczucia tego, w co wierzę: że Bóg jest dobry, jest miłosierny, że jestem ważniejszy niż całe stado wróbli, że zna mnie jak nikt i wie, co jest w moim sercu, że jest ze mną. Tam, w tym półmroku zamykam oczy i czuję, że On jest. (…)

WIEM, że On jest zawsze przy mnie, tylko nie zawsze to CZUJĘ...

I absolutnie Bóg nie jest okrutnikiem. Bóg jest miłością.

Jak można mówić o Jego miłości i straszyć Nim? Brak logiki.<<


W mojej ocenie zarówno cytowany biskup, jak i ten człowiek od kubków, a z nimi pewna część wiernych i hierarchów, powinni od mojego przyjaciela uczyć się chrześcijaństwa, ponieważ to, co sami wyznają, jest jaskrawym zaprzeczeniem nauki Jezusa z Nazaretu.

Ktoś powiedział, że chrześcijanie nie palą już ludzi na stosach nie dlatego, że mają nakazaną miłość bliźniego, a dlatego, że tej miłości nie pozwala się im okazywać.

Gorzkie słowa i oczywiście dotyczące tylko części chrześcijan, ale ich prawdziwość potwierdza historia Kościoła. Wypowiedzi tych dwóch ludzi, o których napisałem, budzą obawy o losy niewierzących w świecie przez nich rządzonym. Wierzących też.

Gorzką prawdą jest nadawanie tonu nie przez te miliony chrześcijan wierzących w dobrego Stwórcę, jak wierzy mój przyjaciel, a przez tych nielicznych, którzy cechy swojego zimnego i okrutnego serca przypisują Bogu.

Niech więc prawdziwe będzie stwierdzenie zawarte w tytule artykułu, którego fragment cytowałem.

Ludzkość tylko zyska na tym.


Jestem zniechęcony zmianami w Strajku Kobiet.

Od początku nie podobały mi wulgaryzmy, jeszcze bardziej zbliżanie się do kościołów, a szczególnie próby wchodzenia do środka.

Rozumiem, że czasami, odczuwając bezsilność, brak wpływów na los swój i swojego kraju, patrząc na poczynania rządzących, chciałoby się zakląć. Mnie to się zdarza, ale gdy jestem sam albo w rozmowie z kolegą. Wiadomo, że nie można wykrzykiwać przekleństw na ulicy, bo natychmiast będzie się miało przypiętą paskudną etykietę. Wiadomo, że niechby nawet zbliżenie się do kościołów obudzi w jakiejś części wiernych odruch obrony podsycany przez wpływowe osoby. Wiadomym było, że będzie mowa o profanacji, o legionie bojowników stojących na straży murów, wartości i świętości, więc po jaką cholerę podchodzili do katolickich świątyń??

Protest był przeciwko zakazie aborcji – i na tym należało poprzestać. Rozszerzenie żądań aż do dymisji rządu jest niezrozumiałe i doprowadzi, wespół z tamtymi dwoma błędami, do przegranej kobiet.

Niestety.

Na pocieszenie dodam, że w moim przekonaniu wygrana ludzi Kościoła (a chyba też i rządu) będzie iluzoryczna i krótkotrwała, ponieważ ich poczynania prowadzą do przyśpieszonego odchodzenia ludzi, zwłaszcza młodych, od Kościoła.

13 komentarzy:

  1. Podpisuję się obiema rękami pod słowami Twojego przyjaciela, ja z kolei wolę iść na łąki i tam chwalić dzieło boże.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mario, w odpowiedzi wkleję cytat z „Petry”, uroczej książeczki dla młodzieży:

      >> – Petro, Petro – rzekł ksiądz powoli, z lekkim westchnieniem – jakże wielki dar otrzymałaś od Boga!
      (...)
      – Człowiek zwyczajny, kiedy patrzy na świat, widzi w nim tylko swój pożytek. Drzewo da mu cień i owoc, słońce go ogrzeje, noc ochłodzi. Zwierza leśnego zabije, żeby się pożywić, z rzeki zaczerpnie wody do napicia. Ty – w słonecznym promieniu i w nocy gwiaździstej, w biegnącej łani i w kwitnącej gruszy widzisz piękność, która jest śladem boskiej ręki. Człowiek niektóry, zgryziony troską tego świata, widzi dookoła samą tylko nędzę i marność – ty, patrząc na krople deszczu na leśnym kwiecie, doznajesz takiej pociechy jak inny, kiedy wielki skarb zyszcze.<<

      Czasami słowa tego księdza przypominają mi się w czasie wędrówek i wtedy myślę sobie, że podziw dla natury jest formą modlitwy dziękczynnej za możliwość przeżywania – u mnie do życia, u wierzących do Boga.

      Usuń
  2. Nie jestem w stanie być "stroną" w sporze, bo odcinam się od obecnej rzeczywistości. Zapewniam jednak, Krzysztofie, że ja inaczej, dosłownie(?) pojęłam przesłanie biskupa Niemca i odbieram je jako właściwe.
    PS Bóg NIE ZSYŁA chorób i nieszczęść na ludzi, a jedynie je DOPUSZCZA.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja czekałam na Twoją odpowiedź. I nie marnowałam czasu. Przy okazji własnych poszukiwań, w jakże zapóźnionym rozwoju cherlawego ducha, natknęłam się... Tu napomknę, że mam taką umowę(!!), że w natłoku materiałów i źródeł, z których mogłabym czerpać wiedzę, podsuwana jest mi ta, akurat najodpowiedniejsza w danym czasie. Tego się trzymam.
      Dobrze, że odpisujesz dopiero teraz, bo ja niedawno znalazłam pewien opis tych różnic:

      Bez Ducha Świętego: Bóg jest daleki, Chrystus pozostaje w przeszłości, Ewangelia jest martwą literą, Kościół zwykłą organizacją, autorytet dominacją, misja propagandą, kult jest zaklęciem, postępowanie chrześcijańskie moralnością niewolników.

      Ale z Duchem Świętym: kosmos zostaje podniesiony i jęczy rodząc królestwo, człowiek walczy przeciwko ciału, Chrystus jest obecny, Ewangelia znakiem trynitarnej jedności, autorytet służbą, misja Pięćdziesiątnicą, liturgia pamiątką i antycypacją, ludzkie postępowanie zostaje przebóstwione.

      Bp. Ignacy IV z Latakii
      W żadnym razie pretensji nie mam. Albo się ma, albo nie. On wybiera, komu chce wlać. Ja się nie prosiłam, zaskoczył mnie w szczerym polu. A teraz mi mało.

      Usuń
    2. Aniko, czekałem na Twój komentarz i trochę się go obawiałem. Właśnie tak.
      Czemu? W żaden sposób nie chciałbym Cię dotknąć.
      Zdaje się, że raczej nie uda się nam ustalić wspólnego stanowiska na temat cierpienia i wyobrażeń chrześcijańskiej wiary, powiem jednak, że dla mnie cechą główną posłania Jezusa, więcej, bo cechą immanentną, jest Boska miłość do nas oraz przychylność i wyrozumiałość ludzi do siebie tak znaczne, że aż trudne do zrozumienia, przyjęcia i zastosowania przez wielu.
      A w Kościele nie mam nic z tego. Daleko łatwiej znaleźć tam butę, niż chrześcijaństwo.
      Nie broń tych, którzy stworzyli religijną organizację daleką, delikatnie mówiąc, od ideałów Jezusa.
      Nie broń, Aniko, bo nie są tego warci.
      Posłuchaj, proszę, słów chrześcijanina, i to nie byle jakiego, bo zakonnika, a więc „zawodowca” w sprawach wiary i religii, i porównaj do słów i zachowań zdecydowanej większości kapłanów i hierarchów tej organizacji.
      https://www.youtube.com/watch?v=GD1oBwQp8Lg&t=1020s

      Członkiem Kościoła, jaki wyłania się z jego słów, chciałbym być, gdybym potrafił uwierzyć.
      Członkiem tego Kościoła, który nadaje ton, nie. Po stokroć nie.
      PS
      Przeczytałem ponownie Twój komentarz i w rezultacie wydaje mi się, że nie trafiłem w sedno w swojej wypowiedzi. Czyżbyś i Ty nie patrzyła przychylnie na obecny Kościół? Wyjaśnij, proszę.

      Usuń
    3. Widzę, że namieszałem w kolejności komentarzy chcąc dodać PS pod moją wypowiedzią.
      Nie do końca rozumiem Twoje widzenie chrześcijaństwa i Kościoła. Z Twojego podziału wynika, że Ducha Świętego w Kościele nie ma. Dla mnie jest to problem czysto akademicki, czy raczej teologiczny, ponieważ nie uznaję za właściwe dokonywanie takich podziałów Boga, jak czynią to teologowie chrześcijańscy: Bóg Ojciec, Syn Boże i Duch Święty, podobnie jak nie uznaję całej teologii. Nauka o Bogu? To my coś o nim wiemy?? Wiemy nawet, z jakich części, czy swoich emanacji, się składa?? A niby skąd, Aniko?
      W Kościele nie ma religii miłości nie z powodu braku Ducha Świętego, a z powodu złych cech ludzi, jak skłonność do fascynacji władzą. Nie mieszam tutaj Boga ani żadnej Jego części.
      Jeśli oczywiście Boga można dzielić.
      Zdaje się, że wiara spłynęła na Ciebie jak na Pawła – nieoczekiwanie. Tak było?
      Aniko, chciałbym i ja wierzyć w dobrego Boga, a była to moja osobista z nim relacja. To takiej wiary żadna organizacja pośrednicząca nie byłaby mi potrzebna.

      Usuń
    4. Przykro mi, naprawdę ubolewam nad chuderlawością swego ducha - nie potrafię podjąć dyskusji. Ja w ogóle nie odnoszę się do kościoła, bo widzę/czuję jedynie Kościół, który jako sakrament jest narzędziem Chrystusa, "powszechnym sakramentem zbawienia", przez który Chrystus "ukazuje i zarazem realizuje tajemnicę miłości Boga do człowieka" (tu wsparłam się KKK 776).
      Ani Ty, ani ci, których cytujesz lub odsyłasz do nich - nikt nie zająknął się na temat wagi, potęgi i możliwości przyjmowania sakramentów.
      Z pewnością DŚ łatwiej spotkać w kościele (jaki by nie był). Jego nieobecność widoczna jest tak powszechnie. Cytując biskupa chciałam raczej zilustrować sposoby myślenia, nastawienia ludzi niewierzących i wierzących. Mnie wydał się bliski ten drugi, Tobie, jak mi się wydaje, właściwszym wydaje się ten pierwszy. Nie zamierzam niczego wtłaczać na siłę, szanuję prawo do własnego zdania. Trochę tylko się dziwię poglądom typu "Boga nie ma". Ale tylko przez wzgląd, że niedawno sama tak twierdziłam (stąd to moje "trochę").

      Usuń
    5. Aniko, jestem technikiem, także z powodu sposobów myślenia, więc daleko mi do mistycyzmu czy duchowości religijnego rodzaju. Dlatego jeśli czytam o Kościele jako pewnego rodzaju narzędzia Chrystusa, jak piszesz, od razu, odruchowo, myślę, że to narzędzie nie wyszło mu dobrze. Wystarczy obejrzeć się wstecz, na dwa tysiące lat historii, a szczególnie na te wieki, gdy to narzędzie było wszechwładne. Od razu myślę sobie: jak to możliwe, aby dzieło Boga było ułomne?
      Aniko, nie potrafię inaczej myśleć.
      O sakramentach nie pisałem, bo trudno, żeby ich wagę dostrzegał ateista.
      A jeśli już o moim ateizmie piszę, zaznaczę, że takie nazywanie siebie jest troszeczkę przekłamane. Nie twierdzę, że Boga nie ma, bo tak samo nie mam na to dowodów, jak nie mają wierzący na Jego istnienie. Ja i oni możemy mieć tylko swoje przekonanie. Chcąc być w zgodzie z logiką przyjmuję, że Bóg może istnieć, jednak Jego istnienie jest daleko bardziej nieprawdopodobne niż nieistnienie, a takie założenie już można bronić na gruncie nauki i logiki.
      Chciałbym wierzyć w Boga, który jest wszędzie, a nie szczególnie w kościołach; w Boga, z którym buduję osobistą relację, w której wszelkie instytucje i rytuały, jak na przykład sakramenty, są po prostu niepotrzebne, wtórne, są ludzkim dodatkiem. Chciałbym wierzyć w Boga, który nie zagląda pod kołdrę ani nie liczy mojego uczestnictwa w rytuałach. W Boga wyrozumiałego, przebaczającego, ale o ograniczonej mocy. Tylko wtedy mój rozum i moje serce uzna jego miłość do nas i tą miłość przyjmie. Dla takiego Boga cierpienie ludzkie nie będzie, bo nie może być, drogą ku niemu; chyba że po prostu jako przyczyna śmierci. Prędzej tą drogą będzie radość życia, na przykład. Radość z posiadania Jego daru.
      Czy można wyobrazić sobie większe i bardziej autentyczne dziękczynienie Stwórcy?
      Cała reszta, a już zwłaszcza grzeszność i cierpienie tak silnie obecne w tej religii, są mi bardzo obce i zrozumiałe tylko na gruncie psychologii.
      Jeśli Twoja wiara pomaga Ci w życiu, to tylko pozazdrościć, bo ja powoli oswajam się z nieodległym już końcem wszystkiego. Ostatecznym i nieodwołalnym, a łatwe to nie jest.

      Wspomniałaś o moim odpisaniu na komentarz dość późno. To z powodu mojej pracy. Pracuję non stop, siedem dni w tygodniu, w ostatnich miesiącach na ogół od godziny 11 do 21, czasami trochę dłużej. Jeśli nie zdążę czegoś napisać z rana, dokończę dopiero późnym wieczorem. Dobrze, że w ciągu ćwierćwiecza zdążyłem się przyzwyczaić do takiej pracy. Dobrze, że za pięć miesięcy kończę swoją zawodową karierę. Mam nadzieję na wypełnienie czasu przeżywaniem natury. Zauważ, Aniko, że jeśli On ją stworzył, podziwiał będę Jego dzieło.

      Usuń
    6. Trochę parafrazując:
      Może wystarczy wierzyć w Boga, który jest wszędzie, choć szczególnie w tabernakulum (tylko w kościołach); w Boga, z którym buduję osobistą relację, w której sakramenty (sposoby przekazania łaski Bożej) są niezbędne w jej odbudowywaniu i trwaniu w niej, ponieważ to Jezus Chrystus ustanowił Eucharystię, sakrament pokuty (nawrócenia), sakrament namaszczenia chorych i inne.

      Zacznij wierzyć w Boga, który nie zagląda pod kołdrę, ani nie liczy uczestnictwa w rytuałach. On brzydzi się wszystkim, co robione jest na pokaz, z przymusu, nie z potrzeby serca. To nikomu nie jest potrzebne. Bóg nawet nie potrzebuje naszej modlitwy. To my jej potrzebujemy.

      Zacznij wierzyć w Boga, który nieskończenie kocha (jest miłosierny), ale i wymaga prawości (jest sprawiedliwy).
      Cudzołożysz, kradniesz, zabijasz, pozwalasz na to - cóż. Bóg może dać wszystko. Zabrać wszystko. Oprócz wolności człowieka. Każdy ma wybór postępowania. Sposób przyjęcia tego, co spotyka nas w życiu, również jest wyborem.

      Wierz w Boga wyrozumiałego, przebaczającego i wszechmocnego.
      Nie próbuj Go zrozumieć, tylko oddaj mu serce, życie, wszystko co masz. Nic nie stracisz poza bałwochwalczym przeświadczeniem, że wszystko od Ciebie zależy (to raczej uwolnienie!).

      Tak jak Ty okazujesz miłość, dajesz ją swoim bliskim, spróbuj ją przyjmować w tym, co Cię spotyka. Dopuść możliwość, że Bóg okazuje miłość Tobie. Przyjmujesz ją czy odrzucasz?

      Dla Boga cierpienie ludzkie nie jest drogą ku Niemu; chyba, że po prostu jako przyczyna śmierci. Jednak poprzez trudy i cierpienia, które spotykają nas w życiu (nie za SPRAWĄ Boga!) człowiek ma szansę wziąć krzyż (ofiarować swe cierpienie Bogu, a nie cierpieć i zrzędzić na swój los) i zajść znacznie dalej, może gdzie indziej, zrobić więcej niż mu się wydawało, niż sobie ZAPLANOWAŁ.

      Tą drogą jest radość życia, na przykład. Radość z posiadania Jego daru. Odpowiedz sobie, który dar przyjąłeś?

      Co do ostatniego Twego zdania, a właściwie dwóch.
      Masz nadzieję (wierzysz, liczysz na to), że coś będzie Ci dane. Przekomarzasz się, choć przerasta to ludzkie możliwości pojmowania, że Bóg stworzył świat i wszelkie stworzenie (także człowieka).
      Skąd to zuchwałe i nieracjonalne założenie związku, że JEŚLI On stworzył, to Ty BĘDZIESZ podziwiał?
      Ilu dziś powie: To do jutra! Jutro to zrobię. Widzimy się za tydzień, Za miesiąc pojadę!, nie przypuszczając, że to ich ostatnia godzina? Jakże pewni jesteśmy swego.
      Sorry, muszę kończyć, lecę po zapas oliwy ;-)

      Usuń
    7. Twoje słowa o uwierzeniu przypomniały mi rozmowę z księdzem sprzed kilku lat. Pytał, dlaczego nie wierzę. Widzisz, Aniko, przynależność do takiej czy innej organizacji religijnej jest wyborem, czyli aktem naszej woli, natomiast sam wiara nie jest zależna od woli. Powtarzanie sobie „Bóg istnieje, ja w niego wierzę” nic nie zmieni, o czym na pewno wiesz.
      Wiara, jak i miłość, nie jest podległa naszemu chceniu.
      Dla osoby niewierzącej powiedzenie o naturze pojmowanej jako całość życia na Ziemi, że jest rezultatem mechanizmów i zależności dających się zrozumieć i wyjaśnić, jest zwykłą konsekwencją stanowiska.
      Dla osoby niewierzącej napisanie o Bogu w formie przypuszczenia (jeśli On stworzył) nie jest zuchwalstwem, a raczej ustępstwem czy ukłonem w stronę wierzącego rozmówcy.
      Podziwiać zwykłem naturę i jej twory niezależnie od istnienia czy nieistnienia Stwórcy. Moja wiara czy jej brak nie ma tutaj znaczenia. Chciałem tylko zaznaczyć, że gdybym wierzył w Jego istnienie, podziw dla natury byłby podziwem Jego dzieł. Tylko tyle.
      Wierzący często oczekują głębokiego szacunku do ich Boga, a niewierzący pytają się: dlaczego? Dlaczego mamy chylić głowy i zawieszać działanie naszego umysłu wobec podmiotów waszej wiary?
      Kwestia wiary, czy raczej jej braku, nie spędza mi snu z oczu, jest stanem naturalnym dla mnie. Od Boga niczego nie oczekuję ani nie liczę na nic, bo jakże mam oczekiwać uznając, że Go nie ma? Byłyby to skrajnie nielogiczne.
      Nie zmienia to wspomnianego faktu: wierząc, łatwiej byłoby żyć, a zwłaszcza umierać. Tyle że to zwykła konstatacja, na dokładkę matematyczna, z nierównymi stronami: Ty wierzysz, że z chwilą śmierci spotkasz się z Bogiem i w jakiejś niematerialnej formie żyć będziesz, ja takiej wiary nie mam; Tobie więc łatwiej, mnie trudniej.
      Ofiarowanie Bogu swojego cierpienia… Aniko, a po co Bogu ludzkie cierpienie? Cóż On ma zrobić z tym cierpieniem?
      Niepojęte. Chyba że jako oznaka całkowitego oddania się Bogu: rób ze mną co zechcesz, z Twoich rąk przyjmę wszystko.
      Tak ma być? W religii miłości? Z Bogiem, który nas kocha??
      Nadal niepojęte.
      Aniko, każda wiara w Boga, a już szczególnie ta mocno związana z dogmatami, instytucjami kościelnymi, pismami świętymi, sakramentami i zbawczą czy niechby tylko pożyteczną rolą cierpienia, jest mi z gruntu obca.
      To nie bunt, nie zuchwalstwo, a sięgająca trzewi niezdolność przyjęcia takiej wiary.

      Usuń
    8. OK, Krzysztofie. Rozumiem Cię, nie było tematu.

      Usuń
    9. Nie pisz tak, proszę. Temat był. Poznaliśmy nieco swoje stanowiska i argumenty, a w gruncie rzeczy o to chodziło, bo przecież nie o przekonanie do swego.
      Aniko, dziękuję Ci za wymianę poglądów.

      Usuń
    10. Masz rację, temat był, poglądy są i pozostają różne. Również dziękuję, Krzysztofie.

      Usuń