Ledwie
wyjechałem w coroczną delegację, a już z obawą myślę o siedmiomiesięcznej
przerwie w wędrówkach, a już obiecuję sobie – jak co roku - w przyszłym sezonie
górskim nie opuścić żadnego weekendu, niechby deszczowego. Zapewnienie o tyleż
daremne, że najwyraźniej wpadłem w pułapkę: im więcej czasu spędzam na
wędrówkach, tym bardziej mi ich brakuje. Gdy zaczynałem swoją przygodę z górami,
w Sudetach spędzałem kilka dni w roku, tej zimy włóczyłem się prawie miesiąc.
Jadę
odczuwając tęsknotę, ale wyjazd gasi ją na kilka dni, a później czuję się jak
ten motyl pędzony feromonami kochanki.
Pojechać
gdzieś, tam kłapnąć drzwiami samochodu, zostawić wszystko za sobą, założyć
plecak i po prostu iść. Nieważna pogoda i trasa, byleby droga rozwijała się
przede mną.
Pojechałem
z kolegą w Góry Kamienne, ściślej w ich część nazywaną Górami Suchymi, które
dzisiaj suche nie były - dzień był mglisty i deszczowy.
Budzik
nastawiłem na 1.45, a na myśl o zawirowaniach związanych ze zmianą czasu, dla
pewności ustawiłem dodatkowy budzik w drugim telefonie. Obudziłem się o
pierwszej, bezskutecznie próbowałem usnąć, w końcu wstałem i zaparzyłem mocną
kawę zaczynając długi dzień, ostatni dzień mojego sezonu górskiego.
W
Sokołowsku, najwyraźniej biedniejącej i pustoszejącej miejscowości na krańcu
Polski, byliśmy o szóstej. Kwadrans później szliśmy niebieskim szlakiem
wiodącym po szczytach kolejnych gór w stronę Waligóry, a tam, ledwie dwieście
metrów wyżej, chmurna wiosna ustąpiła miejsca zimie. Wiał porywisty, mroźny
wiatr, śniegu leżało dużo, miejscami nogi zapadały się wyżej kostek. Jeszcze w
połowie zbocza Włostowej, pierwszej naszej góry, zdążyliśmy zobaczyć w oddali
Stożek Wielki, górę na którą muszę kiedyś wejść, później weszliśmy we mgłę i do
końca dnia nic dalekiego nie widzieliśmy. Trudno. W nagrodę dużo widzieliśmy
obok nas, a pierwszym widokiem był rzadko spotykany las jaworowy na zboczu
Włostowej. Po raz drugi w życiu szedłem wśród jaworów (pierwszy był gdzieś w
Górach Bialskich), a las taki czyni duże wrażenie. Młode jawory oglądane zimą
są trudno rozpoznawalne, dość tuzinkowe, ale duże drzewa, z ich tak
charakterystycznie łuszczącą się korą, nierzadko porośniętą mchami, wydają się
drzewami bardzo, bardzo starymi.
Mnie czasami kojarzą się z bajką, w której
zgubione dzieci – tak sobie wyobrażam – błądzą w zaczarowanym lesie, wśród
straszących je drzew.
Góry
Suche mają charakterystyczną budowę. Kolega, niezły znawca Tatr, dostrzegał ich
podobieństwo do zachodniej części naszych najwyższych gór. Nieba nie dotykają,
najwyższe niewiele przewyższają 900 metrów, ale ich zbocza są strome, miejscami
nawet bardzo, a całe góry podobne są do stożków – jak miano wspomnianej góry
wznoszącej się nad sąsiednim Unisławem Śląskim.
Mimo
mgły i deszczu, kilka razy mijaliśmy grupki turystów; widziałem ich więcej, niż
w najładniejsze dni kaczawskich wędrówek. Na myśl o pustych drogach moich gór,
poczułem zazdrość z odrobiną smutnego zawodu, ale i dziwną satysfakcję: drogi
Gór Kaczawskich są moje, nie muszę się z nikim dzielić.
Widzieliśmy
kilka wielkich kęp śnieżycy wiosennej; to właściwie nie były już kępy, skoro
gęsto rosły na sporych połaciach stoków. Sporo spędziliśmy czasu na ich
kontemplacji i fotografowaniu. Tomek śmiesznie wyglądał klęcząc przy kwiatkach,
z głową przy ziemi; na pewno ja wyglądałem równie pociesznie.
Gdy patrzy się na
te rozległe dywany kwiatów, zadziwia ich delikatność, czystość, chciałoby się
powiedzieć czystość dziewicza i bezbronna, ujmuje ich zwiewność omalże
niematerialna, a krótkość ich istnienia budzi nie tylko rozczulenie, ale i
zadziwienie bliskie fascynacji ich pędem ku spełnieniu, życiowej sile każącej
rozkwitać i wydawać owoce bez względu na okoliczności. Trudno nie zwrócić uwagi
na kontrast między urokiem tych małych i niskich kwiatów, a martwymi szczątkami
zeszłorocznego życia, wśród których rozkwitają. Uschnięte badyle (niektóre z
nich mogły być równie piękne w czasie swojego kwitnienia), żółte trawy,
butwiejące szczątki drzew, a wśród tego cmentarzyska białe kwiaty wystrojone
kropelkami deszczu i nadzieją przyszłego życia.
Coraz
częściej dostrzegam w przyrodzie ów przemożny, nie liczący się z niczym, pęd do
życia. Nie bacząc na przeszkody, na niekorzystne warunki, na brak nadziei
spełnienia, pąki rozwijają się w kwiaty, nasiona pęcznieją kiełkami, a liście
wychylają się ku słońcu. Na jednej z mijanych skał oglądałem zielony mchami
pień dawno przewróconego drzewa, które rosło wczepione korzeniami w pęknięcia
skał, a w końcu uległo wiatrom. Gdy widzę takie resztki drzew, czasami zupełnie
irracjonalnie konstatuję, że gdyby rosło w lepszym miejscu, pewnie żyłoby
jeszcze, czemu więc rosło tutaj? Jedyną odpowiedzią i sensem wszystkiego są
jego potomkowie - małe drzewka rwące się do słońca obok martwego przodka, bo
najpierwotniejszym celem życia jest podanie go dalej.
Co
ciekawe: chyba podobne myśli miewa mój towarzysz, skoro opowiadał o
pielęgnowanych przez siebie śliwach będących wnuczkami śliwy zasadzonej przez
dziadka.
Każdy
rodzaj lasu we mgle jest ładny… Może inaczej: każdy czyni wrażenie, bo bywa, że
urodę przewyższa niesamowitość scenerii – na przykład lasów łęgowych, zwłaszcza
wierzbowych. Dość łatwo przeżyć wrażenie zupełnego odludzia, przeniesienia się
o tysiące lat wstecz, silnego osamotnienia; wystarczy w listopadowy mglisty
zmierzch być na łęgach.
Więc
każdy las we mgle może się podobać, ale ostatnio najładniejszym wydaje mi się
być las bukowy.
W przeciwieństwie do świerkowego boru, niemal czarnego i
niedostępnego, albo przeraźliwie smutnych wierzbowych zarośli, taki las jest
czysty i przestronny, jasny nawet w chmurny dzień, jest lasem zapraszającym
między swoje drzewa. Idąc, próbuję dostrzec moment wyłaniania się drzew z mgły.
Gdy pojawiają się, zrazu są ledwie domysłem (czarodziejska to chwila, bo wydaje
się, jakby drzewa istniały w naszym świecie dopiero od momentu zobaczenia ich),
później są leciutkim cieniem rzuconym na szarość ściany mgieł, cieniem
zapełniającym się szczegółami i rosnącym w miarę zbliżania, nabierającym
realności i masywności. Oglądane z bliska, wyglądają inaczej: mokra skóra na
ich naprężonych mięśniach traci swoją zwykłą barwę szarego ołowiu czerniejąc i
błyszcząc, ich sylwetki są ostro zarysowane i wydają się większe – grubsze i
tak wysokie, że ich szczyty giną we mgle. Gdy do mgły dołączy zmrok, ich widok
może czynić duże wrażenie. Te drzewa wydają się być zastygłymi monstrami, które
przecież zaraz mogą się obudzić, wystarczy spojrzeć na ich niesamowicie powyginane,
a przy tym wyciągnięte w moją stronę, ramiona. Gdy w chmurny dzień patrzę z
bliska na duże drzewo, zwłaszcza na buka, wyraźniej niż w słoneczny dzień
odczuwam jego tajemniczą aurę samotnego i niepojętego życia.
Gdy
minie już chwila niepokoju lub fascynacji, wzrok przyciąga uroda gładkich,
mięsistych pni, także ich wielkość, czasami majestatyczna, a chyba najbardziej
piękny kolor liści. W słoneczny dzień zimowy liście buków, mimo iż wtedy
bardziej są nasycone kolorami, zwłaszcza gdy się przez nie ogląda słońce
(aparat tego nie potrafi, to urządzenie ślepnie od słońca wtedy, gdy ja jestem
nim olśniony), nie przyciągają tak wzroku rozbieganego między obudzonymi
kolorami wokół, natomiast pod chmurnym niebem, gdy wszystko szarzeje, a już
zwłaszcza we mgle tonującej nie tylko resztki kolorów, ale i kontury, liście na
małych bukach wydają się skupiać w sobie wszystkie kolory świata. Są jak bukiet
świeżych kwiatów w brzydkim pokoju, albo jak uśmiech kobiety widziany wbrew
spodziewaniu w ponury dzień.
Zejście
z Waligóry do schroniska łatwe nie było. Stromizna stoku miejscami chyba
przekracza 45 stopni, a ścieżka była oblodzona. Bez raków nie było szans
przejść nią; ileż to razy mój kolega czynił sobie wyrzuty z powodu nie zabrania
swoich leciutkich, przyczepianych raków! Zeszliśmy bez perturbacji tylko
dlatego, że szliśmy obok szlaku, po śniegu, ale i tak kilka razy wisiałem na
kijach wbitych swoimi widiowymi grotami w zlodowaciały śnieg. Po przejściu tej
trasy uznałem, że dopiszę takie raki do listy swojego obowiązkowego wyposażenia
górskiego.
Idąc
żółtym szlakiem doszliśmy do Skalnych Bram i zamku Rogowiec, a wracaliśmy
niebieskim, prowadzącym nieco inną drogą. Bramy podobały mi się:
kilkunastometrowe, pionowo wbite w ziemię, złomy skał sterczą po obu stronach
ścieżki, uzasadniając nadaną im nazwę. Wierzchołkami niektórych prowadzi
ścieżka, stałem na krawędzi urwiska podziwiając poszarpane kształty skał i
drzewa wdzierające się na nie. Mgła dodawała im wielkości i dzikości.
Wracając,
w Andrzejówce zjedliśmy dobrą, aczkolwiek nie tanią, szarlotkę. Godzinę później
wspólnie uznaliśmy, że ruinom wieży zamku Radosno można nadać nazwę kebabu, a
to przez jego podobieństwo do pionowo kręcącego się na rożnie mięsa widzianego
w przybytkach serwujących to danie.
Okolica tych ruin warta jest zobaczenia:
resztki budowli wzniesionej siedemset lat temu, strome stoki, wychodne skały,
dorodne drzewa lasów wokół, a w dole strumień, przy którym można spotkać
salamandrę. Ciekawostka: to ładne zwierzę ma dłuższy genom od ludzkiego.
Szedłem
oglądając się nie tylko dlatego, że kończyła się ostatnia wędrówka tego sezonu;
otóż do głowy przyszła mi przejmująca myśl: może jestem tutaj po raz ostatni?..
Nie wiem, skąd ta myśl. Może w związku z niepewnością mojej pracy (a jej zmiana
byłaby pożegnaniem z Sudetami), może przez niespodziewane wspomnienie osoby
kiedyś mi bliskiej.
Stukający
i grzechoczący tłumik mojego forda przypomniał moją ekonomiczną rozterkę:
złomować tego staruszka i kupić następny samochód, czy dalej reanimować? Gdybym
miał kierować się li tylko ekonomią, już parę lat temu powinienem wymienić
samochód, ale nie bardzo potrafię tak postępować. Ten samochód już sześć lat
wozi mnie, służąc mi wiernie, jakże więc mogę zdać go na złom, zastąpić
nowszym? Czy nie będzie to zdradą? Niegodziwością? Skończyłem nie tylko sezon
górski, ale i sezon jeżdżenia swoim samochodem. Do jesieni jeździć będę (równie
starą) scanią, służbową ciężarówką, a po powrocie oddam mojego forda do
załatania zardzewiałych miejsc.
Przejdzie w stan spoczynku wtedy, gdy nie
będzie miał sił wozić mnie. Nie wcześniej.
Ja
przestanę chodzić po górach wtedy, gdy zabraknie mi sił. Nie wcześniej.
Pięknie opisałeś mgłę.... tak jest w niej czarowna siła przyciągania, świadomość wszechogarniającej pustki samotności. Ma się wrażenie nieistnienia świata. Uwielbiam zarówno mgłę izerską, gdy przed sobą widzę jedynie zarys najbliższych drzew i traw, jak i mgły nadmorskiej, gdy woda i morze stanowią jedność. Tylko mgły na drodze nie lubię, bo wiem, ze jako rowerzystka jestem wtedy duchem...
OdpowiedzUsuńDziękuję, Anno.
UsuńCzasami widuję mgły nad morzem i faktycznie, nie widać granicy między powietrzem a wodą, nie ma horyzontu, ale jakoś inaczej niż na lądzie. Ta inność chyba jest w nieco widocznej, a może tylko przeczuwanej, głębi, zwłaszcza gdy blisko widać trochę wody, a gęściejsza mgła jest dalej.
Rowerzyści we mgle… Oni i bez mgły są bardziej narażeni na potrącenie. Powiem Ci tutaj, że mój starszy syn jest rowerzystą. Swoim giant’em przejechał niemal całą Europę, od koła podbiegunowego, przez Alpy, na koniec włoskiego buta. Wiele razy opowiadał mi o samochodach, zwłaszcza ciężarowych, mijających go o grubość lakieru, jak się wyraził.
Uważaj na siebie, Anno. Im więcej odblasków i światełek, tym lepiej.
Znam to uczucie wyprzedzania na lakier, gdy czuje się ciepło silnika i zapach opon...
UsuńEuropa na rowerze... to musiało być przeżycie... My planujemy po kawałeczku objechać Bałtyk.
I jeszcze drugi komentarz- nie pasował do pierwszego- w czasie, gdy studiowałam w Opolu, stawałam na największym skrzyżowaniu w mieście i zafascynowana obserwowałam przejeżdżające ciężarówki. Ogromne, majestatyczne, a ulubioną marką były właśnie scanie o klasycznej linii. Zawsze marzyłam o podróży takim krążownikiem i tylko raz udało mi się "załapać" się na podróż autostopem (jakieś 10 km), ale nie była to scania...
OdpowiedzUsuńNowe ciężarówki są po prostu ładne, a i wrażenie czynią niemałe, fakt:)
UsuńTa klasyczna linia to teraz scanie w wersji top line. Mają wysoką kabinę, ponad pół metra nad górną krawędź przedniej szyby; jest tam drugie łóżko. Wyglądają tak, jakby miały wysokie, nachmurzone czoło. Do kabiny wchodzi się po kilku schodkach, drogę widzi się z trzech metrów wysokości. Pod tym względem renault magnum bije konkurentów, bo wielki jest naprawdę. Moja scania jest mniejsza, to staruszka z małym silnikiem. Ciągnie duży ciężar i ciężko jej. Ona, jak żartuję, widzi górkę wcześniej niż ja, a widząc, od razu słabnie. Ten mój zestaw (czyli ciężarówka i ciągniona przyczepa) jest długi, ma 28 metrów, to około 9 metrów więcej niż ma typowy zestaw tirowski. Koniec przyczepy widać w lusterkach hen, daleko.
Jest dość hałaśliwa, chociaż odgłos jej silnika nie jest uprzykrzonym brzęczeniem, a raczej chrapliwym odgłosem wysiłku, ale w nowych ciężarówkach wygoda jazdy niewiele ustępuję wygodzie jazdy samochodem osobowym. Ciężarówka wisi nad kołami na poduszkach sprężonego powietrza, częstokroć kabina ma swoje własne poduszki, a i fotele, z licznymi regulacjami, też amortyzowane są powietrzem. Gdy wszystko działa jak powinno, płynie się po nierównościach.
W Anglii, gdzie trochę jeździłem zawodowo, miewałem nową scanię, jej silnik było nieco słychać tylko w czasie rozpędzania się, później już nie, a kierownica, pedały i dźwignia zmiany biegów pracowały leciutko. Tutaj ciekawostka: typowa nowa scania ma 12 biegów, a wiele innych ciężarówek ma ich 16, nawet 17, oczywiście plus wsteczne. Do przełączania służą dwa przełączniki, no i klasyczna dźwignia. Trzeba trochę czasu dla oswojenia się z tą ilością biegów i przełączników.
Swoją drogą: zauważyłem, że wielu kobietom podobają się duże ciężarówki. Ciekawe to:)
Jutro w nocy pojadę scanią po raz pierwszy w tym sezonie. Krótki przejazd, 85 km do Poznania, akurat na oswojenie się z maszyną po pięciomiesięcznej przerwie w jeździe.
Mnie właśnie ta wielkość fascynuje i możliwość oglądania drogi z takiej niesamowitej perspektywy ( kupując samochód osobowy, zwracaliśmy uwagę, bym w ogóle widziała drogę, dlatego jeżdżę renault scenic 4X4)
UsuńAleż ciekawe są informacje, które podałeś.
Szerokiej drogi !
Naprawdę ciekawe? Nie żartujesz?
UsuńJeśli nie, to zdradzę Ci sposób rozpoznawania typu scanii i wielkości silnika.
Najmniejszy silnik ma pojemność 8.5 l (ale w symbolach podaje się 9), następne mają kolejno 11, 12, 14 i 16 litrów. Scania wypuściła cztery modele, czy raczej serie, na przestrzeni kilkudziesięciu lat, numerując je od 1 do 4. Wiesz, modeli ciężarówek nie zmienia się tak szybko, jak samochodów osobowych. Tych najstarszych scanii, z numerem 1, w zasadzie już się nie spotyka. Nowsze, od dwójki, tak. Nad prawym reflektorem jest liczba, w której te dane są prosto zakodowane. Ostatnia cyfra oznacza serię, wcześniejsze pojemność silnika. Scania którą jeżdżę, ma symbol 92, czyli ma najmniejszy silnik o pojemności 8,5 litra, druga seria (produkcja w latach osiemdziesiątych). Współczesne mają na końcu 4. I tak najmniejsza nowsza scania będzie miała symbol 94, największa, prawdziwa królowa szos, symbol 164. Ma ona największy, szesnastolitrowy, silnik (8 cylindrów w układzie V, taki też jest nieco mniejszy silnik – czternastolitrowy; mniejsze silniki są rzędowymi szóstkami). Na końcu jest jeszcze litera określająca m.in. rodzaj kabiny, ale to już mniej ważne.
Nad lewym reflektorem podana jest moc w koniach mechanicznych. Czasami, w przypadku dwóch największych silników, przy liczbie określającej moc, dodawana jest litera V – symbol układu cylindrów.
Gdy zobaczysz scanię 164, będzie to najsilniejsza ciężarówka z największym silnikiem. Jego moce są różne, zaczynają się w okolicach 500 koni, kończą powyżej sześciuset. Ostatni zakup mojego szefa, to właśnie scania 164 o mocy 620 km z kabiną top line, oczywiście czerwona. Śliczna. Niestety, nie ja ją dostałem:(
Odgłos pracy widlastej ósemki jest boski. Gdy przegazuje się taki silnik, jego ochrypły ryk może powodować drżenie ciała:) Nie z powodu hałasu, a wrażeń. To tak, jakbyś lwa łaskotała w czułe miejsce, a on rozdziawia paszczę i ryczy – wkurzony król sawanny.
Dla ćwiczenia: scania 114 ma sześciocylindrowy rzędowy silnik o pojemności 11 litrów, czwarta seria, czyli dość nowy samochód. Scania 113 ma taki sam silnik, ale jest starszą wersją, produkcja gdzieś z końca lat 80 lub początku 90, z nieco inaczej wyglądającą kabiną.
Czy dobrze wyjaśniłem, Anno?
Kuba, mój pierworodny, ojciec Heleny, mojej wnuczki, kilka lat temu okrążył Bałtyk. Na liczniku miał coś około trzech tysięcy kilometrów. Jeśli byłabyś zainteresowana, to poszukam jego tekst z opisem wyjazdu, chyba jest gdzieś w internecie.
Chętnie przeczytam relację Twojego syna, a scaniom będę się teraz jeszcze baczniej przyglądać :)
UsuńWięc proszę, Anno, oto strony drugiego Gduli:)
Usuńhttp://www.jgdula.friko.pl/index.html
Krzysztofie, Twoje opowieści o wyprawach w góry (które dla mnie pozostaną chyba obce) są jak osobiste filmy przyrodnicze. Ty vidzisz - czujesz, doceniasz, rozumiesz i kochasz. Dzięki temu i ja mogę zajrzeć w góry i podziwiać je - oglądam je Twoimi oczami, rozumiem je Twoimi słowami. Dziękuję i pozdrawiam
OdpowiedzUsuńDziękuję, Aniko.
UsuńZapewne wiesz, jak jest z naszym kochaniem: bardziej pragniemy kochać (i być kochanym), niż kochamy naprawdę. Natomiast rozumienie (a tutaj także podobanie się i docenianie aż do fascynacji) jest związane z wiedzą: im więcej wiemy, tym więcej widzimy i widzimy świat piękniejszym. Ty widziałabyś w górach więcej niż ja, bo Twoja wiedza przyrodnicza jest większa, a więc widziałabyś górską przyrodę także piękniejszą.
Dlaczego piszę o tym?
Może góry przestaną być dla Ciebie obce?..
Pisz, pisz, a ja będę się przyzwyczajać, oswajać, poznawać, rozumieć i podziwiać. Już teraz żałuję, że nie mam sposobności wybrać się w tamte strony.
UsuńBędę pisać, ale do listopada o górach wiele nie napiszę, może jeden czy dwa teksty wspominkowe, jak ten o dotknięciu horyzontu, poza nimi mam jeszcze garść starszych tekstów do opublikowania, ale niezwiązanych z górami.
UsuńMyślę, że gdy Twoje pragnienie osiągnie pewien krytyczny poziom, znajdziesz możliwość:)
U mnie było niejako odwrotnie: pięć lat temu, po długiej przerwie, pojechałem w góry, bo miałem możliwość. Później okazało się, że była to pułapka, o czym powinienem ostrzec Cię, Aniko. Więc ostrzegam: pojedziesz tam raz czy dwa razy, i możesz zostać ubezwłasnowolniona przez góry. Albo góry, wędrówki i dróżki – jak ja.
Co prawda nie odczuwam chęci wyzwolenia się:)