Fascynuje
mnie poplątanie ludzkich ścieżek, ich bezmierne rozgałęzienia i wzajemne
zależności przemieszane z przypadkowością. Fascynuję mnie splot naszych decyzji
i ich dalszych skutków. Splot naszej karmy z przypadkiem, który też jest
wszechogarniający i wielopiętrowy, skoro nasza decyzja - rezultat świadomego
wyboru i jednocześnie przypadku - uruchamia ciąg, którego rezultaty znowu
mieszać się będą z przypadkami, teraz już innymi, i wspólnie wpływać na nasze
kolejne wybory. Gdy wniknąć myślą w chwilę naszego życia, w jakąkolwiek naszą
decyzję, możemy dostrzec oszałamiającą sieć, której krańców nie widać.
Chodzę
po Górach Kaczawskich i czasami myślę o wszystkich swoich decyzjach –
uwarunkowanych okolicznościami - które doprowadziły mnie na ich ścieżki, a
wtedy, poszukując praprzyczyny, sięgam głębiej i głębiej w swój czas, do lat i
decyzji, które, zdawałoby się, już nie mogły mieć nic wspólnego z kaczawską
drogą, którą idę. Jednak po
wnikliwej analizie okazuje się, że miały. Każda nasza decyzja, każde spotkanie z innym
człowiekiem, nieomal każdy nasz krok, może wyryć ślad w naszym życiu – jeśli
nie teraz, to za dziesięć lat.
Sezon
górskich wędrówek skończyłem ledwie dwa tygodnie temu, a już układam plany na
jesień. Właśnie uświadomiłem sobie, że w minionym sezonie ani razu nie byłem w
tak lubianej przecież Trzmielowej Dolinie, nie odwiedziłem Lipowej Dolinki i
Wysoczki. Nie widziałem też tej kępy brzóz i głogów na stoku Ogiera, z którą
łączą mnie dziwnie poplątane więzy rzeczywistości i fikcji literackiej. Nie
znalazłem widzianej i podziwianej rok wcześniej drogi pod brzozami na stoku
Uliny. Jak co roku uświadamiam sobie swoje nienasycenie drogą.
Kaczawskie
drogi…
Jeśli
tylko nie są rozjeżdżone przez maszyny leśników zostawiających za sobą
wyrżnięty las, podobają mi się wszystkie, ale oczywiście mam w tych górach
dróżki wyjątkowo lubiane i pamiętane. Nawet nie muszę oczu zamykać, żeby stanąć
na brzegu lasu i zobaczyć jedną z nich, jak dwoma wąskimi śladami opasuje zbocze
wzgórza przy brzozowym zagajniku. Wzrokiem biegnę za nią, a ona celuje w niebo
i na jego tle kończy się. Czuję w sobie ciekawość i pragnienie poznania jej,
idę więc za nią po stoku, a gdy jestem wyżej, tam, gdzie droga dotyka nieba,
gdy wydaje mi się, że i ja zaraz go dotknę, horyzont ucieka otwierając przede
mną dolinę. To czarodziejska chwila, chwila nagłego otworzenia się rozległego
widoku – jakby ta pojawiająca się przede mną dolina została stworzona właśnie w
tej chwili.
Moja
droga czekała na mnie za szczytem, a teraz, widząc mnie, wbiega między szpaler
głogów i róż, przeskakuje cienie dzikich czereśni i wpadając między domy
wioski, znika mi z oczu. Szukam jej po drugiej stronie doliny,
ale nie znajduję. Po chwili uśmiecham się, bo wydaje mi się, że spomiędzy domów
słyszę jej radosny śmiech.
Ta
droga przynajmniej doprowadziła mnie do wioski, a ileż to razy szedłem
prowadzony którąś z nich, ufając jej, a ona zostawiała mnie samego gdzieś na
polach lub w lesie! One są płoche i figlarne, bywają oszukańcze, ale dla ich
uroku godzę się na każdy ich psikus. Z właściwym dla nich wdziękiem wołają
mnie, a ja, widząc ich uśmiech, zapominam o wszystkim i idę wpatrzony w nie.
Wróciłem
z wieczornego spaceru; po słonecznym dniu jest piękna, gwieździsta, prawdziwie
wiosenna noc kwietniowa. Bardzo chciałbym wędrować po moich górach wiosną i
latem, ale nie mając takiej możliwości, mogę tylko próbować wyobrazić sobie ich
kwiecisty i rozsłoneczniony wygląd. Czasami, gdy patrzę na nie w zimie i widzę
je tak ubogie w kolory, pod chmurnym niebem, gdy odzywa się we mnie chęć
oglądania je zielonymi pod błękitem nieba – oglądania ładniejszymi - wydaje mi
się, jakbym zasmucał je. Szkoda mi się ich wtedy robi i upycham ich letnie
wyobrażenie w głąb siebie, przepraszając je i zapewniając o ich podobaniu się.
Irracjonalne i egzaltowane? Na pierwsze zgodzę się, skoro mało jest we mnie
racjonalności i mam skłonność do personifikowania przyrody, a na drugie… Na
drugie wzruszę ramionami. Tak naprawdę wszystko, co piszę tutaj, jest o moich
wrażeniach, o chwilach odczuwania. Piszę o swoim związku emocjonalnym z
określonym miejscem, ze skrawkiem Ziemi.
Mojej Ziemi, skoro zostawiam na niej swoje ślady. Dla mnie to wszystko jest prawdą i jest mną.
Mojej Ziemi, skoro zostawiam na niej swoje ślady. Dla mnie to wszystko jest prawdą i jest mną.
Dlaczego
Góry Kaczawskie? Dlaczego te pagórki, na wyrost nazywane górami?
Może
przywiódł mnie tutaj ten chłopak, który kiedyś biegał po polnych drogach i
miedzach podlubelskiej wsi, drogach nieco podobnych do kaczawskich? Może chodzę
tymi drogami, bo mało jest we mnie zdobywającego mężczyzny, a w tych górach nie
ma co zdobywać? Może chodzę nimi, bo więcej we mnie Amfiona niż Zetosa?.. Te
góry przemierza się, poznaje, kontempluje, w tych górach zakochuje się, ale nie
zdobywa się je. To one zdobywają wędrowca. Czarują swoim urokiem, ale tak, jak
nieświadomie, a nawet niechcący, czyni to kobieta śliczna swoją kobiecością;
kobiecością, którą najpierw trzeba odkryć, żeby zostać nią olśniony, bo ta jej
cecha nie jest na pokaz, nie rzuca się w oczy, będąc dla mężczyzn
potrzebujących nade wszystko ciepła. Nie przypadkiem piszę tutaj o kobiecie:
kaczawskie wzgórza i drogi mają dla mnie cechy niewieście, myślę o nich i piszę
jak o kobietach. Szczerze mówiąc, to i o zorzy porannej, o strumieniu i o mojej
mirabelce myślę jak o niej. Cóż, w końcu jestem facetem, a w moim odczuciu
istotną cechą męskości jest zauroczenie kobiecością. Jest we mnie jakaś nić
łącząca fascynacje kobiecym uśmiechem z kaczawskimi drogami. One uśmiechają się
do mnie, gdy idę nimi, a gdy jestem od nich daleko, wołają mnie. Słyszę ich
głos w sobie; jest dziwną, bo przyjemną w odczuwaniu, tęsknotą, jest
nieugaszonym pragnieniem, a ostatnio i oczekiwaniem jesieni wyznaczającej
początek moich wędrówek. Gdy po raz pierwszy poczułem w sobie to oczekiwanie,
byłem nie tylko zaskoczony, ale i rozbawiony: czekać na listopad!:)
Są
i inne powody.: Dziwnie silne identyfikowanie polnych dróg z drogami życiowymi
i wędrówki nimi jako synonimu życia; także poczucie swobody i jednocześnie
prostoty życia na szlaku, skoro wystarczy iść, a iść można gdzie oczy poniosą.
Odczuwam też pragnienie najzupełniej irracjonalne, ale przecież najpiękniejsze:
pragnienie dotknięcia horyzontu. Nie jestem pięknoduchem ani poetą, wcale:
najgłębszym źródłem tego pragnienia jest inne pragnienie - zostawienia tego i
tamtego za sobą, więc ucieczki, ale i oczyszczenia. Będąc wyrazem mojej
potrzeby kontaktów z przyrodą i z pięknem, moje wędrówki są więc też swoistym
katharsis.
Raz
jeden widziałem miejsce wsparcia tęczy o ziemię, raz jeden dotknąłem horyzontu.
Naprawdę! W górach jest to dość proste: wystarczy podejść pod wyraźny, ostro
zarysowany grzbiet, przy jego szczycie kucnąć albo położyć się i wyciągnąć
rękę do najwyższego miejsca – tego, które dotyka nieba. Dotknąłem. W dotyku horyzont
do złudzenia przypominał … trawę:)
Krzysztofie, zdjęcia Twoich pięknych ścieżek oraz kolejny opis wędrówki po Górach Kaczawskich zaintrygował mnie do tego stopnia(!), że zainteresowałam się ich położeniem. Hm, one znajdują się dość niedaleko, jak na moje dotychczasowe wyobrażenie. Czy można powiedzieć, że są to góry położone najbliżej Poznania?
OdpowiedzUsuńI jeszcze chciałabym zapytać o to, jak długie są Twoje piesze wycieczki? Startujesz z jakiegoś miejsca, idziesz, ale potem wracasz w to samo miejsce, prawda? Ile km pokonujesz?
Aniko, ucieszyłaś mnie swoim zainteresowaniem i pytaniami, naprawdę!
UsuńTak, te góry są najbliżej Poznania.
W zimie mieszkam w Lesznie, około 85 km od Twojego miasta, w Góry Kaczawskie mam 150 km, dwie i pół godziny jazdy. Z Poznania byłoby około czterech godzin. Wstaję o trzeciej nad ranem, albo nieco później, a o świcie, albo i przed świtem, jestem na wybranym miejscu. W plecaku mam kanapki na cały dzień i wielki termos herbaty z sokiem malinowym. O zmroku wracam do samochodu i jadę do Leszna. Myję siebie, buty i nie mam kłopotów z uśnięciem. Ostatnio miewam wolne całe weekendy, wtedy wyjeżdżam na dwa dni (czasami na trzy lub nawet cztery), a nocuję w paru stałych i znanych miejscach, w agroturystycznych gospodarstwach w Górach Kaczawskich. Plan trasy tak układam, aby zrobić pętlę, oczywiście z powodu samochodu i powrotu, chociaż chciałbym iść, nocować gdzie wypadnie i dalej iść. O ile w lecie można by tak próbować, to w zimie raczej nie; nie jestem zwolennikiem zimowego nocowania w namiocie.
Trasy oblicza raczej moja zachłanność, nie ja. Rekordowa miała ponad 40 km, ale to wynik wyjątkowy, w czerwcowy dzień od około drugiej w nocy do dziesiątej wieczorem; wtedy w noc świętojańską oglądałem wschód słońca ze szczytu Ślęży. Średnio trasa ma 20 lub nieco więcej kilometrów. Szacuję, że w 67 dni kaczawskich wędrówek przeszedłem blisko półtora tysiąca kilometrów. Bywa też, że przejdę mniej, łażąc gdzieś po jednym, urokliwym miejscu, nigdy jednak nie śpieszę się, chyba że zmierzch zastanie mnie dalej niż spodziewałem się, bo przecież nie dla kilometrów tam jeżdżę.
Te góry są dla włóczykijów, nie zdobywców. Chodzi się tam dla kontemplacji, dla posłuchania siebie i ciszy na szlaku, dla swojskich, ciepłych w odbiorze widoków. Bardzo chciałbym poznać je w czas kwitnienia głogów i róż – tych roślin jest tam dużo. Zdarzało mi się widzieć całe laski różane lub głogowe. Wyobrażasz sobie ich widok w czas kwitnienia? Widzisz to zbocze porosłe setkami krzewów, a każdy w bieli kwiatów; czujesz ten oszałamiający zapach, buczenie pszczół, swoje oszołomienie?
A ileż roślin jest na łąkach kaczawskich, czasami dzikich, zarastających. Ileż źródeł, strumieni, skał ukrytych wśród drzew, ileż uroczych zagajników brzozowych, ileż kęp kwiatów najróżniejszych.
Tak, Aniko, namawiam Cię na Góry Kaczawskie, bo one są dla takiej osoby jak Ty: kontemplacyjnej, wrażliwej na piękno przyrody i nie pędzącej ku szczytom.
Dużo miałabyś tam fotografowania:)
Och, te zdjęcia... :)
OdpowiedzUsuńNa mnie z wielką siłą działają drogi w wyższych górach, gdy będąc na szczycie, lub pod nim, widzę ścieżkę biegnącą na sąsiednim wzniesieniu, widzę, jak przecina ją inna, jak się zbiegają i rozbiegają. Patrzałam zachwycona z Grzesia w kierunku Rakonia, tam szlak, którym miałam iść, biegł przed siebie, upstrzony kolorowymi figurkami turystów, by zginąć w kosodrzewinie. Uwielbiam kosówkę! Takie nitki dróg widziałam także na połoninach jadąc do Ustrzyk Górnych. Gdy wyszłam na połoninę Caryńską to czułam się szczęśliwa widząc, ile tej drogi między płowymi trawami jeszcze przede mną, hen, aż po horyzont, cała Caryńska przede mną, a za nią Wetlińska, a ja mogę iść i iść, taka mała, taka z dala od domu i pracy i męczącej codzienności, taka lekka mimo ciężkiego plecaka, taka... swobodna? Wolna?
L.
Pamiętam te ścieżki oglądane z kilometrowej odległości – nitki z malutkimi mrówkami ludzkimi na nich – a pamiętam ze swoich dawnych wyjazdów w Tatry i z późniejszych w Bieszczady.
UsuńLatorosłko, właśnie wspominałem bajecznie piękny wschód słońca oglądany spod Chatki Puchatka…
Jednak tamte ścieżki są inne od kaczawskich. W moich górach są to głównie drogi i są blisko mnie. Wybiegają mi spod nóg i raczej nie oddalają się ode mnie tak, że z człowieka robi się mrówka.
Tamte ścieżki obrazują wielkość gór, nawet ich majestat, w moich nie ma wielkości, ale jest ten uśmiech, o którym pisałem. Jest zaproszenie do spaceru nimi. Chociaż po namyślę napiszę, że niektóre ścieżki bieszczadzkie też miały takie cechy; tatrzańskie nie.
Jak czytam, odczuwasz podobnie, Latorosłko: zostawienie czegoś za sobą i swoboda wędrówki, radość drogi przed sobą.
Ech, pojechałbym…
Ludzkie ścieżki... tak, pokręcone, wydawałoby się przypadkowe. Często myślę o tych drogach, które latami biegną niejako równolegle , z dala od siebie, by nagle z początkowo niezrozumiałego dla nas powodu przeciąć się, zakręcić, biec blisko obok siebie , a potem oddalać się. Tylko po takim spotkaniu, zawirowaniu dróg nic już nie jest takie samo. Przypadek? Przeznaczenie? A może Bóg?
OdpowiedzUsuńZa półtora tygodnia wracam na maratonowe drogi, do ludzi, którzy jeszcze niedawno byli mi nieznani, obojętni. A teraz ... tworzymy rodzinę...
A w pobliże Leszna też w tym roku zawitam- do Nietążkowa,skąd będzie ruszał jeden z maratonów.
Dobry wieczór, Anno.
UsuńMaratonów rowerowych? Wiesz, gdy czytałem Twój opis jazdy z Wybrzeża w Sudety, byłem zadziwiony Twoją kondycją: jak to drobnej kobiecie przejechać 200, czy niewiele mnie, kilometrów w ciągu dnia?! Na dokładkę rowerem? Mężczyźnie przecież łatwiej, ale ja spadłbym z roweru na pięćdziesiątym kilometrze!
Oj, masz kondycję niemałą, kobieto:)
Któregoś dnia w czasie pracy przyszły mi do głowy myśli o tej równoległości światów; później myśli przelałem na papier…, ech, co ja piszę: zamieniłem na nieskończony ciąg jedynek i zer w moim komputerze. Dla Ciebie, Anno, zaraz zamieszczę je jako nowy post.
Dziękuję Ci. Napisz, proszę, parę słów o tych maratonach.
Krzysztofie, o maratonach, to ja mogłabym dużo i długo opowiadać. Od kilku lat jeździmy we trzy- wspólnie z córkami, z roku na rok zwiększamy dystanse (teraz jest to ok. 200 km). W ciągu roku uczestniczymy w kilkunastu imprezach. O każdym z naszych maratonów piszę na blogu- wystarczy w chmurze tagów znaleźć "maraton", a otworzą się wpisy z moimi emocjami, przemyśleniami z wielogodzinnej nieraz samotnej trasy.
UsuńZajrzę i przeczytam, Anno:)
Usuń