241015
Gdybym
sprawdził prognozę pogody w piątek, zapewne wybrałbym inną trasę, ale w
czwartek zapowiadali duże zachmurzenie, uznałem więc, że dobry to będzie dzień
na poznanie lasów między Jelenią Górą a Siedlęcinem, a już szczególnie
zachwalanego Borowego Jaru. Aura mile mnie zaskoczyła (synoptyków zapewne
bardziej): na długo przed obudzeniem się Eos widać było, że dzień będzie
słoneczny. W czasie jazdy znowu widziałem Wenus; nie była tak wielka jak
poprzednio, ale nadal przyciągała wzrok urodą i jasnością. Pojechałem do
Jeleniej Góry, na parkingu przed wielkim marketem zostawiłem samochód,
oczywiście wracałem się nie będąc pewny wyłączenia świateł, a niewiele minut po
siódmej zostawiłem domy miasta za sobą, idąc stokiem wzniesienia Gapy. Zgodnie
z mapą, na brzegu lasu jest punkt widokowy, chyba wyjątkowy, skoro ma swoją
nazwę: „Złoty widok”. Czas wyliczyłem dobrze, bo w kwadrans po dojściu na
miejsce wzeszło słońce udowadniając adekwatność cech miejsca do nazwy.
Będąc
tam nie stoi się wysoko, ale widok ma się rozległy: niżej miasto, wyżej i wokół
niego Karkonosze, Rudawy i Kaczawskie, a wschodzące słońce na wprost. W
powietrzu wisiała delikatna mgiełka, która trafiona słońcem zabarwiała
niebieskości dali kolorami wschodu. Próbowałem uchwycić aparatem te subtelne i
piękne zmiany kolorów, ale po obejrzeniu zdjęć stwierdziłem, że widziałem je
ładniejszymi niż widział aparat.
Kręciłem
się tam długo, zmieniając miejsca, patrząc w dal przez bajecznie kolorowe
liście buków i robiąc zdjęcia; trudno mi było tak po prostu odwrócić się od
słońca i wejść między drzewa lasu. Gdy w końcu zdecydowałem się, trochę lasem,
trochę szosą, doszedłem do Siedlęcina; średniowieczna wieża mieszkalna, chluba
wioski, była już otwarta. Kupiłem bilet, dwoma zdjętymi swetrami wypchałem
plecak i wszedłem do środka. Potężne, kamienne mury; oryginalne,
kilkusetletnie, drewniane stropy; komnaty wielkości paru sporych mieszkań w
bloku; skomplikowane belkowanie dachu wysokiego na parę pięter.
Nie wyblakłe,
chociaż szacowne wiekiem, malowidła ścienne, a właśnie ta drewniana, wielce
rozbudowana, konstrukcja dachu zrobiła na mnie największe wrażenie. Obiektem
zajmuje się lokalna fundacja; niech się jej dobrze wiedzie, bo warto dbać o tak
stary i rzadki u nas obiekt. Przy wejściu otwierano stragany, na jednym ze
stoisk kupiłem… ciastkowego podgrzybka łudząco podobnego do oryginału. W smaku
okazał się też być udany. Dla zainteresowanych podaję szczegółowy przepis jego
wykonania. Otóż kapelusz był okrągły, wypukły i brązowy; kolor dobrany
idealnie, prawdziwy brąz podgrzybkowy, a smak taki… słodko-ciastkowy. Pod
kapeluszem była, jak to u podgrzybków, delikatnie seledynowa warstwa czegoś, co
kojarzyło mi się z budyniem. Noga, lekko wygięta i pogrubiona u dołu, też była
z ciasta, ale twardszego od ciasta kapeluszowego, czyli tak, jak być powinno.
Na końcu poprószona była… ziemią? Sprawdziłem w sposób nie zostawiający
wątpliwości, bo organoleptycznie: to był mak. Sprzedawczyni gratuluję
pomysłowości i perfekcji wykonania.
Miałem
nadzieję zobaczenia z bliska urządzeń elektrowni wodnej stojącej w wiosce, nad
Bobrem, bo takie miejsca są dla mnie czarodziejskie, ale teren jest ogrodzony.
Kilometr dalej jest druga elektrownia, też ogrodzona, przy jej bramie kończy
się droga, za nią zaczyna się Borowy Jar. Z jednej strony rzeka, z drugiej
strome, miejscami prawie pionowe, stoki, szlaku ani ścieżki nie ma. Zapytałem
przechodnia, usłyszałem o ścieżce między garażami prowadzącej w poprzek góry,
na drugą stronę.
-Jak
się zna drogę, to się przejdzie – dodał na końcu.
Poruszyły
mną te słowa. Siedemdziesiąt już dni łażę po tych górach, a mam nie znać tego
przejścia?? Poszedłem. Garaże znalazłem, a za nimi… dwie ścieżki. Jak on mówił?
W poprzek góry, o tej porze iść na słońce. Poszedłem prawą ścieżką. Po stu
metrach doszedłem do skrzyżowania ścieżek w kształcie litery T, na nim kończyła
się moja dróżka. Kręciłem wokół próbując znaleźć jakieś ślady, w końcu
poszedłem na przełaj. Po kwadransie trafiłem na przecinkę pod linią
energetyczną. Najbliższy słup stał na szczycie wzniesienia, za nim przewody
stromo opadały, zaintrygowany podszedłem i… ojej, jak tutaj ładnie!
Kilkadziesiąt
metrów niżej zobaczyłem zakole rzeki, a nieco z boku, po drugiej stronie wody,
wielki budynek. Dobiegły mnie podniesione dziecięce głosy – kontrast z moim
dość odludnym miejscem. Tuż obok i parę metrów niżej sterczały skalne złomy
opadające ku rzece pionowymi, poszarpanymi skałami. Wszedłem na płaski wierzch
najbardziej wystającej skały i zarządziłem przerwę; za ładnie tam było, żeby
szybko odchodzić, i to nie tylko z powodu słońca i kolorów jesieni, ale też z
powodu widoków i rzadkiego zestawienia wysokich skał, lasu i rzeki w dole.
Miejsce czyniło wrażenie także rzadko spotykaną w tych niskich górach
ekspozycją; gdy stałem przy krawędzi skalnego obrywu i patrzyłem na wierzchołki
drzew w dole, czułem mrowienie w nogach. Parę godzin później przeczytałem na
tablicy informacyjnej, iż wniesienie to nazywa się Wieżyca; moja mapa podaje
inną nazwę; nie pierwszy ani nie setny jej błąd.
Dobrze,
ale gdzie jest ta ścieżka z wioski do jaru? Przecinką zszedłem do elektrowni,
znalazłem mało używaną ścieżkę trawersującą stromiznę ściany wznoszącej się nad
zabudowaniami, wróciłem pod garaże i poszedłem drugą ścieżką. Zrazu wyraźna,
później coraz bardziej była zarośnięta, aż w końcu przedzierałem się przez
jeżyny i gęstwinę nawłoci; za nimi zobaczyłem mostek: szedłem dnem wyschniętego
strumienia. Mostkiem biegła wygodna, szutrowa droga, poszedłem nią. Później
uznałem, że za bardzo skręca w lewo, w stronę szczytu Gapy, więc wszedłem w
jeden z duktów prowadzących bardziej w prawo; ładnie tam, ale jaru nie było,
szedłem równolegle do niego, jednak za wysoko. Las się skończył i wyszedłem
tam, gdzie podejrzewałem: przy Złotym Widoku.
A
może jednak zostawić poszukiwania ścieżki, a przejść jar? – pomyślałem. Drogi
ku niemu nie ma, ale odległość jest mała, kierunek łatwy do określenia,
poszedłem więc na przełaj ku rzece i po kwadransie, bez przygód, stanąłem na
początku Borowego Jaru.
Dlaczego
borowego? Od boru? Nie ma tam boru, jest las mieszany z przewagą drzew
liściastych. Najwięcej rośnie lip, w większości wielopiennych, rekordzistce
naliczyłem 14 pni, wszystkie rosnące na jednym głazie – wyjątkowy okaz. Sporo
też jest buków, klonów i jaworów, tu i ówdzie spotykałem graby i wiązy, wyżej
świerki. Lipy są już niemal bez liści, ale za to buki stoją w bajecznie żywych
kolorach żółci, czerwieni i brązu, ściślej w kolorach będących tak płynnymi
połączeniami czerwieni i brązu, że zacierającymi granice między tymi barwami. W
słońcu drzewa te wyglądały zjawiskowo pięknie. Jeden z nich, rosnący na stromym
zboczu, wykształcił wielkie, nawet jak na buka, korzenie. Te drzewa często
chwytają się ziemi plątaniną pazurów, ale takich jeszcze nie widziałem;
przypomniały bulwiaste nacieki skalne w
jaskini.
Na
całej swojej parokilometrowej długości jar czyni wrażenie urodą i rozmaitością
szczegółów, miejscami dzikością. Rzeka, tu spokojna, ale tam głośno szumiąca na
głazach wystających z jej wód; ścieżka meandrująca między skałami lub zwalonymi
drzewami, wysypana kolorowym kobiercem liści; wychodne skały sterczące na
stromych zboczach jaru wydają się balansować w stanie chwiejnej równowagi; drzewa
w rozmaitości swoich gatunków, w nieskończoności kształtów i odcieni kolorów;
dzikie kaczki biegnące po wodzie i z głośnym furkotem, zostawiając za sobą
drżący kilwater, podrywające się do lotu…
Doszedłem
do podstawy wzniesienia wcześniej poznanego od góry, do Wieżycy; tuż za nią
ścieżka kończy się skałą wyrastającą z wody i zagradzającą przejście; ładna
skała, wygląda jak maczuga Heraklesa wetknięta w wodę.
Niewiele dalej jest
elektrownia i wioska Siedlęcin, ale brzegiem rzeki przejścia nie ma. Jedną drogę
tam prowadzącą znalazłem, tą wiodącą przez szczyt Wieżycy, ale drugiej,
zaczynającej się przy garażach, nie. Do wielkiego budynku schroniska po drugiej
stronie rzeki można przejść po kładce. Przeszedłem na drugą stronę, ale do
schroniska nie wchodziłem. Nie wchodzę do schronisk, chyba że muszę. Na
kamieniu posiedziałem kwadrans, wypiłem herbatę, pogapiłem się na oszałamiającą
feerię światła i kolorów wokół mnie, w końcu zarządziłem powrót. Gdy minąłem
skały, zobaczyłem mężczyznę idącego lasem od strony wioski. Droga! Mało była
widoczna, ale była; poszedłem nią, dowiadując się gdzie niepotrzebnie skręciłem
kilka godzin temu, poznałem ją całą i zawróciłem, żeby jar przejść jeszcze raz,
tym razem w stronę miasta. Znam już drogę przez las z Siedlęcina do Borowego
Jaru, a nawet dwie znam drogi; przy najbliższej okazji pójdę tam przejść je
jeszcze raz, bo z moją pamięcią…
Borowy
Jar widziałem w kolorach jesieni, chciałbym zobaczyć w mroźny i śnieżny dzień
zimy. Na pewno zobaczę go takim.
Po
raz pierwszy w tym sezonie byłem na dwudniowej wędrówce; na nocleg pojechałem
do znanego mi i lubianego domu „Konopka” w Czernicy. Gospodyni zaprosiła mnie
na kolację, ale usnąłem nim się zaczęła. Przepraszam, Bożeno.
Piękna jest jesień w górach, oj piękna...W Siedlęcinie miałam podobne wrażenia: bardziej fascynowały mnie belki niż freski. Ale nie o tym dziś chciałam pisać, tylko o samym opisie. Już wcześniej nachodziło mnie skojarzenie z czymś znanym, z pewnym doborem słów, rytmu, szyku wyrazów w zdaniu. Dziś mnie olśniło: to obrazowanie Sienkiewiczowskie. Wystarczy wrócić do opisów afrykańskiej przyrody w "W pustyni i w puszczy", by się o tym przekonać. (wiem, że Proustowskie echa też tam są, ale w tym wypadku polegamy na kunszcie tłumacza- podejrzewam, że korzystasz z tłumaczenia Boya-Żeleńskiego?)
OdpowiedzUsuńDziękuję, Aniu.
UsuńSienkiewiczowskie, powiadasz? Hmm, trudno mi powiedzieć swoje zdanie, bo nie dość, że ostatni raz czytałem Sienkiewicza jakieś 10 lat temu, to na dokładkę trudno ocenić siebie samego. Wydaje mi się, że nieco zmienił mi się styl po lekturze Prousta, ale na ile, tego też nie wiem. Zauważyłem u siebie nierzadkie budowanie długich zdań wielokrotnie złożonych, ale staram się o umiar; Proust czasami przesadzał, tworząc zdania na pół strony, w których jego myśl objawiała się na samym końcu; przyznasz, że czasami bywało to trudne w odbiorze. Jednak z drugiej strony potrafił w paru uroczo zestawionych słowach zmieścić tak wiele treści, że można tylko pomarzyć o takim kunszcie.
Początek jego dzieła faktycznie tłumaczył Boy-Żeleński; trudno mi ocenić pracę tłumacza nie znając francuskiego oryginału.. Boy potrafił tworzyć rzadkie słowa, albo rzadko spotykane ich odmiany, a nie jedyna to jego zaleta tłumacza; coś napisałem o tłumaczach Poszukiwania w ostatniej swojej recenzji tego dzieła, zaraz poszukam adres… Oto on:
http://www.biblionetka.pl/art.aspx?id=42443
Aniu, teraz powiem o własnej ocenie tekstu. Otóż mam go za taki sobie. Poprawny. Pisałem lepsze. Które takie są? Te, które zawierają więcej osobistych uwag czy myśli o przyrodzie, o nas samych, o naszym czasie. Staram się w każdym tekście zamieszczać takie wstawki, ale wiadomo – z różnym skutkiem.
Przeczytałam Twoją recenzję dopiero teraz- jakoś tak mi się dziwnie ten tydzień składał- z samych obowiązków. Twoje spostrzeżenia tylko potwierdzają i moją opinię, że od tłumacza bardzo wiele zależy. Dzieciom to zagadnienie przybliżam na przykładzie "Pinokia", który jako lektura szkolna został przetłumaczony tak wiele razy i z tak różnym skutkiem, że coraz trudniej omawiać tekst, bo bohaterowie maja po kilka różnych imion, a zdarzenia też różnią się od siebie znacząco!
UsuńO przyrodzie już było i o tekście również
OdpowiedzUsuń.
Szybko zasnąłeś, Krzysztof?
Czy to nie sprawka tego tajemniczego grzybka?
A może spróbowałeś wody z Cudownego Źródełka w Borowym Jarze?
Na moich mapach Doliny Bobru widnieje nazwa: Wieżyca.
Janku, o ile dobrze pamiętam, na mojej mapie Wieżyca jest zaznaczona przy elektrowni, a na wprost schroniska jest podana inna nazwa. Do źródełka nie dotarłem, zdaje się, że jest po drugiej stronie rzeki, tam nie byłem, ale oczywiście wybiorę się. Są tam, po izerskiej stronie Bobru, dwie czy nawet trzy równoległe drogi, chciałem je poznać. Chyba można jedną z nich dojechać pod samo schronisko. Chyba, bo jestem w domu, nie mam tutaj mapy.
UsuńNajlepiej i najdłużej wysypiam się w górach właśnie w noc z soboty na niedzielę. Mój rekord to ponad 11 godzin spania. Wiesz, nie dość, że przez tydzień niedosypiam, to w sobotę wstaję o trzeciej i cały dzień idę. Wystarczy więc wziąć prysznic i usiąść na chwilę, a powieki ciążą.