111015
Gdy
minąłem ostatni dom wioski, po lewej zobaczyłem odkryte wzgórze obiecujące
ładne widoki. W jednej chwili zmieniłem plan i brzegiem pasa drzew, zapewne
pozostałością zapomnianej drogi, poszedłem w stronę szczytu. Kilka godzin
później szedłem po raz drugi takim samym śladem drogi mogąc iść obok, łąką, ale
takie miejsca mają urok kontrastu z otwartymi przestrzeniami zaczynającymi się
o krok, urok dzikich zakątków wypełnionych rozmaitością drzew i krzewów tam
rosnących, a bywa, że ptasią wrzawą. Znając je, inaczej patrzy się na nie z
daleka, gdy ze szczytu widzi się w dolinie nitki zarośli na fałdach łąk lub
pól.
W
miarę zdobywania wysokości, zza drzew, z niebytu, w dole wyłaniała się wioska,
a za nią i jakby ponad nią, otwierała
się przestrzeń coraz rozleglejsza, bliżej zielona i złota, dalej coraz bardziej
niebieska, przestrzeń wypełniona rozsianymi tu i tam wzgórzami, z nitkami
wiosek i kolorowymi kępami miasteczek. Gdy byłem blisko szczytu, na wprost
mnie, ponad garb stoku, wyrastało dalsze wzgórze, a im byłem wyżej, tym głębszą
i ładniejszą stawała się dolina między moim wzgórzem a tamtym.
Na łagodnym
wybrzuszeniu szczytu stoi ławka w cieniu zielonych jeszcze drzewek i kosz
wypełniony… przez moment spodziewałem się kufli, ale nie było ich tam,
przeważały puszki po piwie.
Byłem
na Kuflu, wzgórzu wyrastającym na północnym stoku Blizbora na Pogórzu Izerskim.
Mając
dłuższą drogę do przejechania, wyjechałem wcześnie, o 3.40. Przed szóstą
minąłem Złotoryję wjeżdżając z nieznane mi okolice, a jechałem przez Lwówek,
Gryfów i Mirsk; za tym miasteczkiem miałem skręcić w boczną drogę, a dalej w
nienumerowaną dróżkę szerokości samochodu. Trasę obejrzałem na google maps,
zmiany numerów dróg i ważniejsze skrzyżowania pamiętałem na tyle dobrze, że
tylko raz wracałem, ale ledwie parę kilometrów. Jechałem z północy, więc na
wprost miałem wielką, na pół horyzontu, ścianę gór. Patrzyłem doznając
ambiwalentnych wrażeń, bo w jednej chwili widoki wydawały mi się swojskie,
podobne do kaczawskich, w drugiej uderzała mnie ich odmienność, chwilami
granicząca nawet z obcością. Później doszedłem do wniosku, że zbytnio przyrosłem
do moich gór i chociażby z tego powodu odmiana była mi potrzebna.
Była
siódma, gdy zaparkowałem przy wiejskim sklepiku w centrum Gierczyna, w pięć
minut później rozciągnąłem kije, naciągnąłem czapkę na uszy i ruszyłem. Z
jutrzenką było podobnie, jak w czasie poprzednich wyjazdów: noc i cały dzień
były pogodne, chmury były tylko o świcie i tylko na wschodzie. Poszedłem
zielonym szlakiem chcąc pomyszkować po odkrytych północnych stokach Zamkowej, a
po zatoczeniu koła wrócić do wioski i z niej ruszyć ku następnym wzgórzom.
Uroda Kufla i moja niecierpliwość zmieniła mi plany.
Idąc
na szczyt tego wzgórza, szedłem wprost na słońce chowające się za pasem niskich
chmur, jednak gdy już wyskoczyło ponad nie, zostało ze mną do końca dnia. Szron
pokrywał suche, szeleszczące trawy, wiał dość silny wiatr. Nim dotarłem na
szczyt, założyłem drugą parę rękawic i zapiąłem kaptur pod brodą. Wspomniałem
spędzony na kaczawskich drogach dzień tak wietrzny, że kij swobodnie wiszący na
pasku ustawiał się skosem do ziemi, a herbatę laną z termosu do kubka porywał
wiatr. Dzisiejszy był tylko zefirkiem przy tamtym boreaszu.
Widoki
ze szczytu czynią wrażenie urodą i urozmaiceniem. Na północy wzrok sięga
Gryfowa, po bokach wznoszą się stoki Granatów i Zamkowej, a tak są ładne, jak najładniejsze
kaczawskie; stojąc tam myszkowałem po nich głodnym wzrokiem; za mną była
niewielka przełączka, a za nią i wyżej zaczynały się bezkresne lasy Izerów. Na
samym horyzoncie, ledwie widoczna, o ton tylko ciemniejsza od niebieskości
nieba, stała… Ostrzyca? Północno-zachodni kierunek się zgadzał, najwyraźniej to
Ostrzyca. Przyznam jednak, iż wypatrzyłem ją tylko dlatego, że powiedziano mi o
możliwości zobaczenia jej stamtąd.
Powiem
tutaj, że na początku mojej bytności w nowym miejscu nie potrafię tak swobodnie
przypisywać nazwy górom, jakby wynikało to z moich opisów. Kręcę mapą, kręcę
się i jakże często nic mi nie pasuje. Góry, wioski i miasteczka bawią się ze
mną w chowanego, uciekając mi w dziwne, nieoczekiwane miejsca; dopiero gdy
nieco poznają mnie, uspokajają się i pozwalają poznać siebie; wracają na
miejsca przypisane im od zawsze, porządkując świat wokół mnie.
W
którą stronę iść? Stoki na lewo i na prawo były równie pociągające, skręciłem w
stronę Blizbora, a gdy doszedłem do ściany lasu, skręciłem w lewo, na wschód,
chcąc wyjść na otwartą przestrzeń na początku doliny oglądanej ze szczytu. Dukt
uciekał mi za bardzo w prawo, skręciłem w jakiś boczny i tam spełniło się moje
marzenie… grzybobrania.
Ktoś
mi mówił o grzybnych miejscach na Blizorze, jak się okazało nie kłamał:)
Pierwsze zobaczyłem opieńki, kilka ich sporych kęp; stałem nad nimi nie wiedząc
co robić. Zabrać je do plecaka? Do samochodu nie było daleko, ledwie parę
kilometrów, ale co zostanie w grzybów wciśniętych między termos, butlę wody, a
moje plecy? Z ciężkim sercem zostawiłem grzyby i poszedłem dalej. Właściwie
zrobiłem tylko parę kroków, bo zobaczywszy dwa podgrzybki, zdjąłem plecak i
nachyliłem się ku nim.
Nie wiem jak zrobię, ale nie zostawię tych grzybów –
postanowiłem. Nieść w kieszeni? Wyjąłem kanapki z reklamówki i chodząc wokół
plecaka w promieniu kilkunastu metrów, w ciągu połowy godziny zebrałem 16,
słownie: szesnaście podgrzybków i drugie tyle młodych opieniek. Zapewne
szukałbym dłużej, ale między drzewami świeciło słońce wołając mnie na otwarte
przestrzenie, a mróz do bólu wyziębił mi odsłoniętą dłoń; niektóre grzyby były
zmrożone na kość. Reklamówkę ostrożnie zapakowałem do plecaka i ruszyłem.
Kilkadziesiąt metrów dalej zobaczyłem pierwszy dom na brzegu lasu – byłem na górnym
krańcu Gierczyna, na początku doliny oglądanej z Kufla. Szedłem zachłystując
się urodą dnia i okolicy; doprawdy, nie wiem czym bardziej, bo dzień był z tych
najpiękniejszych, najbardziej świetlistych i kolorowych, a dolina, miejscami
może do starego jaru bardziej podobna, z jej zielonymi stokami podzielonymi
wstążkami miedz i drzew, z nitkami dróżek kończących się przy domkach
wrośniętych w zbocza, w słońcu złotego dnia jesieni, wyglądała bajecznie.
Gdy
wyszedłem zza pałacu, zobaczyłem jeszcze jeden jej atrybut, urodą nie ostatni:
wąziutką, falistą wstążkę asfaltu biegnącą zachodnim zboczem. Dwa razy
przeszedłem tę drogę w ciągu dnia, a gdy już miałem odjeżdżać, wróciłem i
przejechałem samochodem – po prostu szkoda mi było rozstawać się z nią. Gdy z góry
patrzyłem na jej meandry, wydawało mi się, że ta droga ledwie dotyka ziemi, że
na tamtym zakręcie zaraz oderwie się od trawy i poleci w zielono-złocistą
przestrzeń. Asfalt jest tym dla drogi, czym bywają dziesiątki lat dla kobiety –
czynią je statecznymi, spokojnymi i przewidywalnymi; jednak ta droga wymyka się
regułom, pozostając zwiewną i uroczo kapryśną.
Stojąc
przy pałacu, miałem na wprost wzgórze Kufel, a niżej, na jego stoku, jeden z
tych gierczyńskich domków wtulonych w zbocze. Patrzyłem na niego, bo wydawało
mi się, że gdzieś, w jakimś innym świecie, widziałem taki domek.
Może
w moim marzeniu posiadania domu w górach? Może.
Zszedłem
do wioski, w samochodzie zostawiłem grzyby, a że sklep był otwarty, na chwilę
zapomniałem o liczeniu kalorii kupując po 20 deko kruchych ciasteczek i
nadziewanych cukierków. W drodze zżarłem je wszystkie; co dziwne, nawet
wyrzutów sumienia nie miałem. Były dobre.
Zielonym
szlakiem poszedłem na stoki Zamkowej mając nadzieję znalezienia dróżki
wypatrzonej z Kufla. Ze szczytu tego piwnego wzgórza widziałem przy tej dróżce
charakterystyczny, wysoki modrzew z gałęziami rosnącymi w jedną stronę; teraz
stałem w jego pobliżu, w kolejnym miejscu, które powinno być na mapach
zaznaczone wielkim słoneczkiem punktu widokowego. Głęboka dolina u stóp
Blizora, jej poznanie zostawiam na swój następny przyjazd tutaj, oczywiście
Kufel, rozległe przestrzenie pogórza na lewo, a na prawo lesiste, wysokie i
szerokie góry izerskie: Dłużec i Niedźwiednik.
Znalazłem tam parę innych
punktów widokowych i chyba nie tylko ja, bo są tam ślady biwaków. Szedłem
według mapy chcąc dojść do szosy, która biegnie blisko szczytu Zamkowej;
znalazłem i zszedłem nią do Kotliny, mijając z rzadka rozsiane domki, niektóre
bardzo ładne, niemal wszystkie w ładnych miejscach stojące. Na tej trasie po
raz kolejny przekonałem się o nieaktualizowaniu mapy od wielu lat, mimo
zapewnień wydawcy: droga na mapie zaznaczona jako polna, dorobiła się asfaltu,
w wielu innych miejscach na leśnych duktach rosną niemałe już drzewa, a polany
stały się lasem.
Równolegle
do szosy biegnie ścieżka edukacyjna, poszedłem nią w stronę wioski, dowiadując
się po drodze o starych kopalniach kiedyś tam funkcjonujących, a po wyjściu z
lasu znowu zgubiłem ścieżkę. Nie wiem, czy to moje gapiostwo, czy
przyzwyczajenie z moich gór, po których chodzę nie zważając na szlaki i drogi,
może niechęć kierowania się wyznaczoną drogą, dość, że oznakowane szlaki gubię
często.
Poszedłem
według słońca i nachylenia stoków, przed samą wioską szlak dołączył do mnie i wspólnie
doszliśmy do domu nazwanego jakże a propos Gierczynówka. Idąc uliczkami wioski
spotyka się kamienne mury, a stare kamienie domów i ogrodzeń, drewno i rosnące
na nich rośliny pnące, tworzą wyjątkowo ładne połączenie. Nie raz zastanawiałem
się, dlaczego podobają mi się takie miejsca, ale przyczyn nie doszedłem. Może
ukrywają się w połączeniu martwej materii i żywej tkanki? Może tkwią we
wrażeniu patrzenia na stare ludzkie siedziby, odporne na zawirowania naszego
świata, a nawet na narodziny i śmierć swoich właścicieli? Możliwe, bo budzą we
mnie poczucie stałości i bezpieczeństwa, ale też ich widok pobudza mój zmysł
estetyczny.
Chcąc
jeszcze obejść Granaty, wypatrzyłem na mapie dróżkę biegnącą równolegle do
szosy w kierunku wzniesienia Prochownia w pobliżu wioski Przecznica. Droga
miała wcześniej skręcać ku szosie, ale że były tam zaznaczone łąki
poprzedzielane zagajnikami, postanowiłem pójść tamtędy licząc na znalezienie
dogodnych przejść. Droga była ledwie widoczna, wyżej już nieużywana i
zarastająca, ale była. Gdy skręcała do szosy, wszedłem w las w wypatrzonym na
mapie miejscu i… udało mi się trafić. Dalej było trochę gorzej, bo zagajniki
zdążyły połączyć się tworząc plątaninę poprzerastanych łączek, ale
przedzierania się przez chaszcze nie miałem. Kierując się słońcem, idąc w miarę
jasnym lasem, szybko doszedłem do duktu, którym wiedzie ścieżka przyrodnicza,
jednak nie mając pewności dotarcia do Prochowni; to drugie miejsce, które musi
poczekać na mój ponowny przyjazd. W pobliżu Granatów znaki kazały mi skręcać w
prawo, ale zbuntowałem się, bo z mapy i ukształtowania terenu wnioskowałem, że
szczyt jest na lewo; posłuchałem się mapy i poszedłem na przełaj prosto przed
siebie, łąką śródleśną, a nieco dalej obniżający się garb ziemi odsłonił mi
ładny i oczekiwany widok… Kufla. Wiedząc, że idę dobrze, postanowiłem wrócić i
sprawdzić, dokąd zaprowadzi mnie porzucona ścieżka. Według mapy miała to być
stara kopalnia F. Wilhelm. W lesie znalazłem wyraźne ślady ludzkiej
działalności: resztki kamiennych murów, usypiska, jakieś nasypy i rowy.
Uznając, iż one właśnie są pozostałości tej kopalni, nie schodziłem już niżej,
a wróciłem na łąkę Granatów. Gdy zaczęła opadać, znalazłem przejście w jęzorze
lasu schodzącym w dolinę i oto byłem na odkrytym, widokowym, zachodnim stoku
Granatów. Była pora obiadowa, zrobiło się dość ciepło, ubranie miałem rozpięte,
rękawice w kieszeni, widoki i słońce kusiły, usiadłem więc na trawie robiąc
przerwę. Słońce świeciło na mojej godzinie dziesiątej, więc raczej nie do
fotografowania, ale jak najbardziej do popatrzenia na wyraziste cienie drzew w
dole i ich kolory w pobliżu.
Dwa z nich w bogatej palecie jesieni wyróżniały
się: żółć liści brzóz i czerwień liści czereśni. Tu i ówdzie dołączały do nich
stonowane i nieliczne jeszcze brązy liści dębów, a bliżej wioski intensywna
czerwień liści sumaków i o ton różniąca się czerwień nieznanej mi rośliny
pnącej. W wiosce zapytałem się właściciela posesji z ogrodzeniem tak ładnie
czerwonym, ale nie wiedział, co rośnie na jego płocie.
Trawersem
doszedłem do pałacu i znaną uroczą szosą zszedłem do wioski, ale nie od razu.
Zatrzymywałem się i patrzyłem. Na szosę, na stoki, na domki, na słońce i
kolory, na jesień.
Swoistego
uroku chwilom i miejscom dnia dzisiejszego nadawało połączenie cyfrowego świata
internetu, świata jakby nie do końca prawdziwego, niedotykalnego i na poły
nierealnego sztucznego świata istniejącego jako wytwór naszej cywilizacji i
będącego jej wyrazem, ze światem jak najbardziej prawdziwym i materialnym,
dotykalnym. Chwilami odczuwałem coś bliskiego zdumienia, znajdując wokół siebie
potwierdzenia wieści i obrazów pochodzących z tamtego świata – jakbym nie do
końca wierzył w jego prawdziwość. Podobne odczucia miewam czytając mapę i
znajdując potwierdzenie tysięcznych jej szczegółów w otoczeniu, ale tutaj i
dzisiaj odczucia były intensywniejsze, bo dotyczące także i ludzi: ci, których
istnienie objawiało mi się li tylko paciorkami znaków pisma na ekranie, mają
swoje miejsca w realnym świecie, a ja widzę je.
Poszedłem
też pod domek wtulony w stok Kufla, popatrzyłem, posiedziałem chwilę na pieńku,
uśmiechnąłem się czytając napisy na rynnie, rąbnąłem właścicielom garść
orzechów (niech mi wybaczą ten czyn) zaciekawiony ich migdałowymi kształtami i
zszedłem do samochodu.
Miałem
już wracać, ale zobaczywszy na sąsiednich drzewach światło niskiego słońca,
pojechałem na górę, powyżej pałacu
wysiadłem i patrzyłem na ostatnie chwile dnia.
W
drogę powrotną ruszyłem po zachodzie, a za Mirskiem wjechałem w mrok kończący
dzień złotej jesieni.
Post scriptum z dnia 211015.
Dzisiaj dowiedziałem się, jaka roślina tak pięknie czerwona rośnie na murach we wsi: to winobluszcz, czyli dzikie wino, a dowiedziałem się tego na blogu Aniki "Chwile ZaChwycone".
Dzisiaj dowiedziałem się, jaka roślina tak pięknie czerwona rośnie na murach we wsi: to winobluszcz, czyli dzikie wino, a dowiedziałem się tego na blogu Aniki "Chwile ZaChwycone".
Kilka zdjęć pod wspólnym tytułem "Kolory jesieni".:
Na zakończenie przyrodnicza ciekawostka, połączenie dwóch gatunków drzew w jedno.
Widziałeś Domek pod Orzechem! Ach jak bardzo ucieszyłeś mnie zdjęciami i opisem. ( sąsiedzi mi donieśli, że ktoś się kręcił, ale nie pomyślałabym, że to Ty!)
OdpowiedzUsuńUcieszyłem? Więc jestem rad.
UsuńO tym wyjeździe myślałem od paru miesięcy, wahałem się, w końcu pojechałem nic nie pisząc o planach, bo po prostu chciałem zrobić Ci niespodziankę. Właśnie Tobie, Pierwszej Damie mojego bloga.
A sąsiedzi muszą dobrze się rozglądać, skoro zauważyli mnie, wszak nie mieszkają bliziutko. Przypominam sobie pewną kobietę w moim wieku widzianą na szosie blisko domku, chyba widziała mnie wchodzącego na górną dróżkę prowadzącą pod dom; może ona dzwoniła?
I zrobiłeś mi niespodziankę. A na dom mają znaczenie sąsiedzi z pałacyku. Ich oczom nic nie umknie! Ślubny prosił, by Ci przekazać, że wybacza Ci zabrane orzechy. Cieszę się, że Góra sprezentowała Ci grzyby. Widać zaakceptowała Cię. Nie każdemu jest to dane. Góra bywa kapryśna, miałeś szczęście!
UsuńPrzekaż, proszę, Ślubnemu moje podziękowanie. Orzechów jeszcze parę mam, leżą obok, na stoliku. Mają dziwny kształt, wydłużony, migdałowy. U was na podwórku leży ich mnóstwo, szkoda ich.
UsuńMiałem szczęście? Może dlatego, że góra jest nią - jak droga, jak Eos-jutrzenka, jak… kobieta, a zawsze łatwiej mi było porozumieć się z nią niż z nim, mimo że jego częściej rozumiem niż ją.
Tamta kobieta szła właśnie od pałacu. Gdy zobaczyłem jego wielkość, zastanawiałem się, jak właściciele myślą zapełnić dziesiątki pokoi tego molocha. Pokoi zapewne nie tanich.
Anno, zapomniałem zapytać się, czy na zdjęciach zamieszczonych na dole, pod tekstem, poznajesz którąś drogę?
UsuńKrzysztofie, czy poznaję? praktycznie każde zdjęcie zdaje się mi znajomym! Ale jedna z dróg jest mi szczególnie bliska, jakbym na niej stała i patrzyła w dół. Piękne są moje Izery w październiku. Gdy dzieci były młodsze, a Dzień Nauczyciela dniem wolnym od pracy, brałam dwa dni tzw. opieki nad dziećmi i spędzaliśmy w Domku pod Orzechem 4-5 dni. Czasem spadł śnieg i robiliśmy bałwana, czasem zbieraliśmy zmarznięte grzyby i oczywiście wyzbierane były wszystkie orzechy, których kształt różni się od tych kupowanych w sklepie (co zauważyliśmy, gdy pierwszy raz próbowaliśmy z łupinek zrobić ozdoby choinkowe!)
UsuńWielkość pałacu jest porażająca! W ramach remontu jego gabaryty znacznie się powiększyły a sama bryła różni się diametralnie od pięknego pałacyku, w których radlińskie dzieci spędzały wakacje, jeżdżąc na kolonie organizowane przez KWK Marcel.
Jedno z opublikowanych zdjęć dróżek zrobiłem mając Domek za plecami. Ładna to dróżka, zrobiłem jej wiele zdjęć, niektóre ujęcia są dość nietypowe.
UsuńPałac powiększono? Więc dobre odniosłem wrażenie: przednia część jest stara, tylne skrzydło dobudowano. Aniu, gdy popada trochę śniegu, chciałbym widzieć pałacowych gości w swoich luksusowych samochodach nie mogących podjechać tamtą śliczną drogą. To też mi przyszło do głowy, gdy oglądałem budynek i liczne parkingi przy nim. Ach, właśnie! W tekście zapomniałem napisać o betuli penduli, czyli o naszej swojskiej brzozie ze zwisającymi gałązkami. Rośnie taka przy parkingu, zagląda Ci do okien, jest rosła, zgrabna, piękna; widziałem ją czeszącą wiatrem swoje włosy. Stała w dwóch kolorach: niemal cała jeszcze zielona, ale ma żółte kępki liści. Ta jej (jej!) dwukolorowość wyglądała uroczo.
Zimą droga staje się nieprzejezdna. W kilku miejscach tworzą się ogromne zaspy, przed które nawet pług na problem się przedrzeć. Jeżeli jesteśmy w Domku zimą, to bacznie śledzimy prognozy pogody, by w odpowiednim momencie ewakuować samochód do wsi, gdzie życzliwi mieszkańcy oddają nam kawałek swojego podwórka. A tę brzozę uwielbia mieszkanka pałacu- Mala (możliwe, że to ją spotkałeś na drodze)
UsuńNieprzejezdności drogi spodziewałem się, ciekawe, co wtedy zrobi właściciel.. Więc jesteście odcięci od świata. Gdy zbraknie chleba, trzeba schodzić na dół przez zaspy… Hmm, powiem, że to może mieć swój urok. W mieście wszystko jest takie łatwe, zakupy można zrobić praktycznie o każdej porze doby, a tutaj czeka wyprawa przez śniegi.. Ale jednocześnie – snuję tutaj fantazję – w domu pali się ogień w kominku, jest ciepło, a gdy w słoneczny ranek wyjdzie się na dwór, śnieg świeci diamentowo i perłowo. Stoisz przed gładką i białą płaszczyzną stoku, nie ma na niej żadnych śladów, chcesz być pierwsza, iść, ale jednocześnie szkoda Ci robić ślady na dziewiczej łące…
UsuńNie wiesz, kiedy planowane jest otwarcie pałacu dla gości? Więc ta kobieta mieszka w tam? Ale chyba nie jako właścicielka? Tak czy inaczej, jeśli uwielbia brzozę, jest mi bratnią duszą, bo dla mnie najpiękniejszym drzewem jest właśnie betula pendula.
Nim zrobią się zaspy kupuje się zapasy, tak by nie trzeba było się martwić, że nie ma co do garnka włożyć(sąsiedzi wspierają się, informują, kiedy będą jechać do miasta) ;)
UsuńOgień płonie w piecu, iskry strzelają, wiatr świszcze lub huczy... Jest ciepło i przyjemnie.
Słońce błyszczy i migoce na zmrożonym śniegu.
Pałac miał być otwarty w lecie tego roku, ale mają spory poślizg. (mnie to nie przeszkadza, bo jeszcze mam ciszę, czasem przerywaną pracami budowlanymi)
Podejrzewam, że właściciel będzie każdorazowo, gdy pojawią się zaspy, dzwonił po pług ;) Jeśli faktycznie spotkałeś Malę, to jest ona babcią właścicielki i praktycznie na stałe mieszka "na podzamczu".
Zdarzało mi się być na szlaku w takie ładne dni zimowe. Pogodny świt mroźnego dnia przysypanego świeżym śniegiem ma urok wyjątkowy. Czasami jednak dostrzegam urok nieco… dziwny, raczej przewrotny. Na przykład wczoraj, będąc w pracy, wyszedłem z hali, padał deszcz, dzień zimny był i chmurny, a ja widząc kałuże i pływające w nich liście, pomyślałem, że… chciałbym być teraz na szlaku. Aniu, przyznam się (ale tak po cichu, żeby nikt inny nie dowiedział się), że wykazuję cechy narkomana: wezmę działkę, wystarczy mi na parę dni i znowu chcę brać. Nie mogąc, odczuwam głód, a gdy w końcu mogę, nie liczy się pogoda, muszę pojechać wziąć nową działkę narkotyku.
UsuńMala. Dziwne imię. Gdy zawitam w tamte strony, mieć będę nadzieję spotkania jej i porozmawiania. Aniu, pomyślałem, że jakiś plus będziecie mieli z sąsiedztwa pałacu, mianowicie przejezdną drogę :-)
Robienie zapasów w zimie pamiętam z domu dziadków. Od szosy do ich domu było parę kilometrów polnej drogi, w lecie szło się miło, w zimie czasami nie dało się, chyba że w rakietach śnieżnych. Pamiętam worek kupionego chleba i śnieżne tunele na podwórzu…
Znam ten narkotyczny głód przestrzeni, ruchu...
UsuńA o Mali i nie tylko pisałam w innym miejscu i czasie: http://akacja68.blog.onet.pl/2011/01/18/trzy-marie/
Aniu, czytałem. Poplątane są ludzkie losy. Czasami ta ich zmienność i nieobliczalność cieszy mnie, czasami martwi albo i przeraża, zawsze fascynuje, chociaż w Twoich słowach znalazłem raczej zgodę. Czy słusznie?
UsuńGdy zapytałem się tamtej kobiety, czy pałac jest własnością prywatną, wydawało mi się, że jakoś tak dziwnie odpowiedziała (a może teraz tak myślę?..). Jeśli tak było, to znałbym odpowiedź: bo prawdopodobnie pytałem matki właścicielki.
Krzysztofie, widzę, że pomimo wiatru i chłodu Twoja wyprawa się udała - dopisały góry (widoki), pogoda i zdrowie (ja jeszcze nie wyszłam na prostą, niestety). Wspaniałe są te górskie panoramy. I do tego jeszcze grzyby - same atrakcje :-)
OdpowiedzUsuńDziękuję, Aniko, za obecność. Gdybym na grzyby trafił w pochmurny dzień, zapewne spędziłbym w lesie pół dnia, w niedzielę słońce wygoniło mnie z lasu. Na prostej zdrowia i ja nie jestem, będąc taki… nie wiem jaki. Zdrowy tylko „w zasadzie”, bo czuję, że paskuda czai się tylko na chwilę słabości by znowu zaatakować. Piję mleko z miodem i masłem (napój usilnie zalecany mi przez żonę), jem czosnek, a wieczorem łykam aspirynę.
UsuńWidoki są wspaniałe, to prawda. W takich niskich górach jak Pogórze Izerskie lub Góry Kaczawskie, drogi są swojskie, do spacerów, pełne życia są łąki wokół, a i lasy inne od świerkowych borów w wyższych górach. Będąc tam, kartę pamięci aparatu szybko napełniłabyś :-)
Minąłeś Złotoryję i jechałeś w stronę Lwówka, a wtedy za Jerzmanicami Zdrój musiałeś przejechać przez Pielgrzymkę, którą wspominam jako jeden z najmilszych etapów mojej pracy.
OdpowiedzUsuńCzyniąc porównania gór do płci pięknej powiem tak:
Tatry mają swój wdzięk, ale są jakieś takie kościste - jak modelki na wybiegu.
Sudety zaś są pełne powabnych kobiecych krągłości, których odkrywanie wzmaga apetyt na...
Kaczawskie i Izerskie to jak siostry, podobne do siebie, ale istnieją różnice między nimi. Lecz te podobieństwa i owe różnice są jednakowo pociągające.
Janku, wierz mi, wspomniałem Cię widząc tabliczkę z nazwą miejscowości.
UsuńPodobnie widzimy podobieństwo gór i kobiet:) Może ja większą wagę przykładam do wyniosłości pięknych kobiet i gór typu alpejskiego.
Kobiece krągłości, powiadasz? Już wiem, dlaczego na Twoim blogu wyświetliło mi się zdjęcie Sokolików :-)
Janku, godzinę temu zostałem poinformowany przez mojego pracodawcę o przeprowadzce lunaparku, na której muszę być. Zaczyna się w poniedziałek o siódmej w Warszawie, busem wyjeżdżamy z bazy w niedzielę w porze obiadowej, a tym samym nici z wyjazdu w góry… :-(
Obiecuję sobie w następny weekend pojechać na dwa dni.