Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą połoniny. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą połoniny. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 5 września 2024

Bieszczady, dzień szósty

 220824

Z parkingu we wsi Wołosate wyszliśmy na szlak o siódmej. Wbrew spodziewaniu kasa Parku Narodowego była już czynna. Tutaj dodam, że w poprzednie dni płaciłem za wejście przy wyjściu uznając, że 9 złotych za dwie osoby to niewiele jak na wszędzie widoczne starania pracowników nad zapewnieniem kompromisu między oczekiwaniami ludzi a koniecznością ochrony przyrody. Kilka minut później zobaczyliśmy nasz cel: Tarnicę, najwyższy szczyt polskich Bieszczad, a nie wydawał się ani odległy, ani wysoki. 

 

 
Przed chwilą sprawdzałem na swojej mapie do turystyki pieszej, według niej wejście na Tarnicę powinno zająć 125 minut, a sądząc według czasów robienia zdjęć, szliśmy nieco ponad 150 minut, pokonując sześćsetmetrową różnicę wysokości. Całkiem dobry wynik, zwłaszcza wobec wielu przystanków po drodze dla uspokojenia oddechu i przyjrzeniu się otoczeniu. A było na co patrzeć od samego początku. Najpierw odległy horyzont z niewysokimi, jak się wydawało, górami, później na długi czas weszliśmy w las bukowy, cudowny, jak z bajki wyjęty las, a gdy wyszliśmy na połoniny otworzyły się rozległe i prawdziwie górskie widoki. Właśnie stamtąd, to znaczy spod szczytów, połoniny wydawały się najwyższe i najbardziej strome.

Przyznam się do błędy niedopatrzenia. Wnuczka nie miała wiatrówki, a jedynie cienką bluzę polarową. Sweter miałem, pewnie, ale... w pokoju,
skleroza nie pozwoliła mi go zabrać do plecaka, a na szczytach wiał dość silny i chłodny wiatr. Mnie w dobrej wiatrówce zimno nie było, Helena marzła, dlatego na szczycie byliśmy krótko. Słowem: nie spisałem się należycie, wszak wiedziałem, jak jest na górskich szczytach. Zeszliśmy do przełęczy między Tarnicą a Tarniczką, i tam zjedliśmy śniadanie. Był tylko jeden sposób poradzenia sobie z niedoborem ubrań: dałem wnuczce swoją wiatrówkę, a sam założyłem zawsze noszoną w plecaku pelerynę. Żeby nie fruwała na wietrze, przepasałem się paskiem od spodni. Było dobrze, ponieważ spodnie nie spadały a wychładzała nie temperatura, tylko wiatr, a ten był zatrzymywany hermetyczną materią peleryny. Zgodnie z planem poszliśmy w stronę Szerokiego Wierchu. Na tej przełęczy jest skrzyżowanie szlaków: jeden wiedzie w dół, do Wołosatego skąd przyszliśmy, trzy pozostałe prowadzą na trzy różne masywy górskie z rozległymi połoninami. Chyba nie przesadzę twierdząc, że właśnie tam zaczynają się najpiękniejsze szlaki wysokich Bieszczad. Spójrzcie na mapę, na długości szczytów zaznaczonych szarym kolorem: tam wszędzie są połoniny, a więc idzie się widząc wokół siebie ogromne przestworza.


 Już wcześniej wybrałem szlak na Szeroki Wierch z powodu najmniejszych różnic wysokości. Mieliśmy dojść do ostatniego szczytu, za którym szlak opada ku lasom, i tam zawrócić. Plan był kompromisem między możliwościami wnuczki a moim łakomstwem. Widoki? Widać je trochę na zdjęciach. Są oszałamiające. W takich miejscach ze szczególną wyrazistością pojmujemy, jak często bezsensowne są nasze poczynania i dążenia, jak głupimi sprawami zatruwamy życie sobie i innym. Stojąc na szczytach jest się królem i milionerem mając poczucie posiadania świata, nawet jeśli nic się nie ma. Ziemia jest piękna, Polska najpiękniejsza – i nasza, a więc i moja.
Piękno mogę czerpać z jej skarbca garściami mimo wieku i emeryckich dochodów.

Ludzi było niewiele, ale później, kiedy już wracaliśmy w stronę przełęczy, okazało się, turyści wychodzą teraz na szlaki później niż w dawnych czasach. Było ich dużo i coraz więcej. Szli całymi rodzinami z małymi dziećmi. Najmłodsze oceniałem na 3, może 4 lata. Miałem mieszane odczucia widząc takich maluchów ciągnionych na niełatwe i co najgorsze dla dzieci – długie szlaki. Wszak wiadomo, że małe dziecko potrafi być dzielne, ale szybko się nudzi. Oto zdjęcia zrobione około godziny 13. Pierwsze zrobiłem z Tarniczki, w dole widać przełęcz i ławki, tam właśnie jedliśmy śniadanie, a nad przełęczą wznosi się Tarnica. W głębi po lewej, jedna ze wspomnianych długich połonin.

 Schodząc, już po godzinie czternastej, jeszcze mijaliśmy sporo ludzi idących pod górę.




 Helena zniecierpliwiona moim wolnym schodzeniem sporo mnie wyprzedziła, a ja zatrzymywałem się często i patrzyłem do tyłu, na góry, chcąc lepiej je zapamiętać, utrwalić w pamięci chwile i obrazy.

Po głowie plątało mi się bezradne, smutkiem zabarwione pytanie: czy wrócę?

Obrazki ze szlaku

 


Parę zdjęć buków, więcej w opisie kolejnego dnia.

 Cudne ranne mgiełki

 

Olsze zielone, bieszczadzki endemit i lokalna wersja tatrzańskiej kosówki.



Domy w Wołosatem. Zdaje się, że ich przybyło, a te stare wyładniały. Zwracałem na nie uwagę ponieważ wieś jest bardzo mała, leży na końcu bocznej drogi, wśród lasów, trzy kilometry od granicy, a do Ustrzyk Dolnych, najbliższego nieco większego miasta, jest 50 km. W zasadzie jedyne możliwości pracy tam to leśnictwo lub turystyka, a jak widać, ludzie radzą sobie nieźle.

Trasa: z Wołosate na Tarnicę. Stamtąd na Tarniczkę i dalej połoniną za Szeroki Wierch. Powrót tym samym niebieskim szlakiem do wsi Wołosate.

Statystyka: 14 km przeszliśmy w 9 godzin, a pod górę wdrapaliśmy się w sumie na 780 metrów.































sobota, 31 sierpnia 2024

Bieszczady, dzień trzeci

 190824

Dzisiaj weszliśmy na drugi bardzo popularny masyw górski, na Połoninę Caryńską. Jest dużo krótsza od Wetlińskiej, więc bez pośpiechu ani forsowania się przeszliśmy ją w obie strony.

 
Tak wyglądała dzisiaj, a na drugim zdjęciu w czasie poprzedniej mojej wędrówki jej zębatymi szlakami, 9 października 2011 roku. Jeszcze pamiętam tamtą wędrówkę z widnokręgiem odległym o 20 kroków i chwilę wyłaniania się samotnej sylwetki z niebytu.

Dzisiaj nie było idealnej widoczności, ale mimo tego wzrok sięgał widnokręgu oddalonego chwilami o przynajmniej 10 kilometrów. Każdy kto chodził po wysokich górach wie, jak zwodnicze są tam przestrzenie, jak trudno ocenić odległości. Wydaje się, że szczyt jest blisko, może kilometr, może dwa, a okazuje się być dwakroć, trzykroć dalszy. Swoje dokłada trudność pokonywania podejść i zakola szlaków. W kilku miejscach połoniny widziałem w dolinie zabudowania Wołosatego, wydawały się tak bliskie, że dojście do nich nie może zająć więcej jak pół godziny, a przecież w rzeczywistości trwa kilkakrotnie dłużej; takie byłoby także wtedy, gdyby wbrew zakazom pójść prosto, bezdrożem. Może nawet trwałoby dłużej, ponieważ marsz połoninami i lasami poza szlakiem jest niebezpieczny i bardzo uciążliwy; nie dość, że nachylenia bywają duże, to jeszcze gęsta roślinność przykrywa nierówności i luźne kamienie.

Ogromna przestrzeń widziana z połonin działa hipnotyzująco; budzi silne pragnienie dalszej wędrówki, dojścia po horyzont i dalej, dalej, póki sił w nogach, póki dzień jeszcze trwa. Bywa, że i na równinie widnokrąg jest oddalony o kilka kilometrów, ale wtedy wyraźnie widać płaskość obrazu, jego niemal dwuwymiarowość, a w górach dochodzi trzeci wymiar, co radykalnie zmienia ogląd przestrzeni. Wszak do dwóch tradycyjnych, z którymi obcujemy na co dzień, dochodzi wyraźne góra – dół, nad nami i pod nami. Myślę, że podobne wrażenia może mieć pilot w samolocie.

Ta wędrówka i towarzyszące jej dalekie widoki budzą stany podobne do działania dopaminy czy podobnych hormonów. Pamiętałem o dwóch czy trzech godzinach męczącego podejścia, ale wtedy wydało mi się małą zapłatą za obcowanie z pięknem Ziemi, widokiem krętej nitki szlaku, ogromniejącego szczytu przede mną i dalszych gór, coraz bardziej niebieskich, niknących w nieskończoności przestworzy. Idąc, czułem radość spełnienia, poczucie bycia we właściwym miejscu, życia pełnią życia.

 Napisałem o zębatych szlakach, już wyjaśniam takie ich nazwanie.

Ziemi tam mało. Stare pokruszone skały ledwie są przykryte jej cienką warstwą. Na miejscu, wbrew wiatrom, deszczom i prawu ciążenia, trzymana jest jedynie gęstą siecią korzeni roślin połoniny. Tam, gdzie roślinność zostanie zdeptana, błyskawicznie, w ciągu pojedynczych lat, gleba tworząca się przez tysiąclecia jest wywiewana i spłukiwana, obnażając martwą i zębami najeżoną skałę.






 W czasie wypiętrzania się tej części Karpat, ogromne płyty skorupy ziemskiej pochyliły się i tak zostało do dzisiaj. Zdecydowana większość skał jest spękana skosem do powierzchni ziemi i w takiej pozycji kruszeje; wiele leży tam też luźnego gruzu skalnego. W efekcie chwilami ma się wrażenie marszu po grzbiecie stegozaura.

OBUWIE I SZLAKI

Niemal każdy krok wymaga patrzenia pod nogi i wyboru miejsca postawienia stopy. W związku z tym zwracałem uwagę na obuwie ludzi: większość miała niewłaściwe, bo lekkie i płytki buty miejskie typu „sportowego”. Pozostali mieli buty trekingowe lżejszej klasy, ale też płytkie. Sporadycznie widziałem ludzi z butami przykrywającymi kostki. Oczywiście da się iść tamtędy nawet w zwykłych adidasach, ale łatwo o bolesne otarcia kostek lub ich skręcenie, a po setnym stanięciu na ostrej skale, spód stopy niechronionej sztywną podeszwą buta zaczyna boleć. Moja wnuczka miała porządne buty, a widać ich fragment na zdjęciu z ptaszkiem, niżej. To buty klasy B firmy Meindl, czyli przeznaczone na szlaki większości polskich gór. Kobiecy rozmiar waży niewiele, mniej niż kilogram, są bardzo wygodne, tylko niestety pieruńsko drogie. Na jednym z miejsc odpoczynku wnuczka pokazała mi wzrokiem kobietę idącą w sandałach bez skarpet. Ciekawe, w jakim stanie były jej stopy na koniec dnia. Po tych dygresjach wracam na zębaty szlak.

Chcąc uniknąć trudu marszu po grzebiecie stegozaura, ludzie wydeptują nowe ścieżki. Po zniszczeniu roślinności tworzy się równa, wygodna dróżka. Na zdjęciach poniżej starałem się pokazać trzy fazy tworzenia i przekształcania ścieżek: od zdeptania źdźbeł traw i niszczenia korzeni, poprzez krótki czas wygodnej ścieżki, do coraz większego odsłaniania skał. Widać, jak wiele korzonków roślin zielnych trzyma ziemię, i jak zmienia się wysokość ścieżki, ściślej: jak zagłębia się ku skałom. Park Narodowy stawia tabliczki nakazujące dbanie o rośliny, ale dopiero rozciągnięcie wzdłuż szlaku masywnych taśm zmusza ludzi do marszu po kamieniach.





 Na stromych zboczach robione są stopnie. Bywają ułożone z kamieni, czasami bardzo nierównych, więcej jest z drewnianych belek przykręconych do profili stalowych wbitych w skały. Marsz nimi też nie jest wygodny, ponieważ wiele leży tam luźnych okruchów skalnych a stopnie
różnej wysokości i szerokości, ale niewątpliwie wygodniejszy niż bez nich. W lasach oprócz kamieni wystają też korzenie drzew. Sporadycznie, na płaskich odcinkach szlaku, widuje się równe ścieżki. Wydają się pieszymi autostradami, skoro można iść nimi nie patrząc pod nogi!





Bywają też takie szlaki. To stara szosa, kiedyś asfaltowa, teraz szutrowa.

Obrazki ze szlaku



Podniebny łowca. Taka myśl pojawiła się na widok tego drapieżcy perfekcyjnie szybującego na wietrze. To chyba kruk, ale pewności nie mam. Niech mnie ktoś poprawi.



 Na szczycie połoniny, w miejscu wyposażonym w ławki, usiedliśmy dla odpoczynku i popatrzenia w dal. Po chwili zobaczyłem małego ptaszka podobnego do wróbla kręcącego się tuż obok moich butów. Zacząłem go obserwować. Ludzie siedzący na ławkach posilali się, a ten mały spryciarz spostrzegł, że i on znajdzie tutaj coś dla siebie. Zbierał okruchy, a był do tego stopnia pewny ludzi, że trzeba było uważać by go nie rozdeptać, w czym przypominał miejskie gołębie. Taki mały ma móżdżek, ale przecież potrafił spostrzec zmianę w swoim środowisku i wykorzystać ją, a nawet zdołał przełamać strach przed ludźmi obserwując ich zachowania względem siebie. Przecież to są znamiona inteligencji!

Wierzbówka na połoninie. Wytrwała roślina!

Równie dzielna jarzębina.

Trasa: z Przełęczy Wyżniańskiej na Połoninę Caryńską.

Statystyka: przeszliśmy 10 km w czasie siedmiu godzin. Podejścia wyniosły w sumie 690 metrów.






Wyżej zdjęcia parkingu na przełęczy i z podejścia na Połoninę Caryńską. Poniżej zdjęcia ze szczytów.