220824
Z parkingu we wsi Wołosate wyszliśmy na szlak o siódmej. Wbrew spodziewaniu kasa Parku Narodowego była już czynna. Tutaj dodam, że w poprzednie dni płaciłem za wejście przy wyjściu uznając, że 9 złotych za dwie osoby to niewiele jak na wszędzie widoczne starania pracowników nad zapewnieniem kompromisu między oczekiwaniami ludzi a koniecznością ochrony przyrody. Kilka minut później zobaczyliśmy nasz cel: Tarnicę, najwyższy szczyt polskich Bieszczad, a nie wydawał się ani odległy, ani wysoki.
Przed chwilą sprawdzałem na swojej mapie do turystyki pieszej, według niej wejście na Tarnicę powinno zająć 125 minut, a sądząc według czasów robienia zdjęć, szliśmy nieco ponad 150 minut, pokonując sześćsetmetrową różnicę wysokości. Całkiem dobry wynik, zwłaszcza wobec wielu przystanków po drodze dla uspokojenia oddechu i przyjrzeniu się otoczeniu. A było na co patrzeć od samego początku. Najpierw odległy horyzont z niewysokimi, jak się wydawało, górami, później na długi czas weszliśmy w las bukowy, cudowny, jak z bajki wyjęty las, a gdy wyszliśmy na połoniny otworzyły się rozległe i prawdziwie górskie widoki. Właśnie stamtąd, to znaczy spod szczytów, połoniny wydawały się najwyższe i najbardziej strome.
Przyznam się do błędy niedopatrzenia. Wnuczka nie miała wiatrówki, a jedynie cienką bluzę polarową. Sweter miałem, pewnie, ale... w pokoju, skleroza nie pozwoliła mi go zabrać do plecaka, a na szczytach wiał dość silny i chłodny wiatr. Mnie w dobrej wiatrówce zimno nie było, Helena marzła, dlatego na szczycie byliśmy krótko. Słowem: nie spisałem się należycie, wszak wiedziałem, jak jest na górskich szczytach. Zeszliśmy do przełęczy między Tarnicą a Tarniczką, i tam zjedliśmy śniadanie. Był tylko jeden sposób poradzenia sobie z niedoborem ubrań: dałem wnuczce swoją wiatrówkę, a sam założyłem zawsze noszoną w plecaku pelerynę. Żeby nie fruwała na wietrze, przepasałem się paskiem od spodni. Było dobrze, ponieważ spodnie nie spadały a wychładzała nie temperatura, tylko wiatr, a ten był zatrzymywany hermetyczną materią peleryny. Zgodnie z planem poszliśmy w stronę Szerokiego Wierchu. Na tej przełęczy jest skrzyżowanie szlaków: jeden wiedzie w dół, do Wołosatego skąd przyszliśmy, trzy pozostałe prowadzą na trzy różne masywy górskie z rozległymi połoninami. Chyba nie przesadzę twierdząc, że właśnie tam zaczynają się najpiękniejsze szlaki wysokich Bieszczad. Spójrzcie na mapę, na długości szczytów zaznaczonych szarym kolorem: tam wszędzie są połoniny, a więc idzie się widząc wokół siebie ogromne przestworza.
Już wcześniej wybrałem szlak na Szeroki Wierch z powodu najmniejszych różnic wysokości. Mieliśmy dojść do ostatniego szczytu, za którym szlak opada ku lasom, i tam zawrócić. Plan był kompromisem między możliwościami wnuczki a moim łakomstwem. Widoki? Widać je trochę na zdjęciach. Są oszałamiające. W takich miejscach ze szczególną wyrazistością pojmujemy, jak często bezsensowne są nasze poczynania i dążenia, jak głupimi sprawami zatruwamy życie sobie i innym. Stojąc na szczytach jest się królem i milionerem mając poczucie posiadania świata, nawet jeśli nic się nie ma. Ziemia jest piękna, Polska najpiękniejsza – i nasza, a więc i moja. Piękno mogę czerpać z jej skarbca garściami mimo wieku i emeryckich dochodów.
Ludzi było niewiele, ale później, kiedy już wracaliśmy w stronę przełęczy, okazało się, turyści wychodzą teraz na szlaki później niż w dawnych czasach. Było ich dużo i coraz więcej. Szli całymi rodzinami z małymi dziećmi. Najmłodsze oceniałem na 3, może 4 lata. Miałem mieszane odczucia widząc takich maluchów ciągnionych na niełatwe i co najgorsze dla dzieci – długie szlaki. Wszak wiadomo, że małe dziecko potrafi być dzielne, ale szybko się nudzi. Oto zdjęcia zrobione około godziny 13. Pierwsze zrobiłem z Tarniczki, w dole widać przełęcz i ławki, tam właśnie jedliśmy śniadanie, a nad przełęczą wznosi się Tarnica. W głębi po lewej, jedna ze wspomnianych długich połonin.
Schodząc, już po godzinie czternastej, jeszcze mijaliśmy sporo ludzi idących pod górę.
Helena zniecierpliwiona moim wolnym schodzeniem sporo mnie wyprzedziła, a ja zatrzymywałem się często i patrzyłem do tyłu, na góry, chcąc lepiej je zapamiętać, utrwalić w pamięci chwile i obrazy.
Po głowie plątało mi się bezradne, smutkiem zabarwione pytanie: czy wrócę?
Obrazki ze szlaku
Parę zdjęć buków, więcej w opisie kolejnego dnia.
Cudne ranne mgiełki
Olsze zielone, bieszczadzki endemit i lokalna wersja tatrzańskiej kosówki.
Domy w Wołosatem. Zdaje się, że ich przybyło, a te stare wyładniały. Zwracałem na nie uwagę ponieważ wieś jest bardzo mała, leży na końcu bocznej drogi, wśród lasów, trzy kilometry od granicy, a do Ustrzyk Dolnych, najbliższego nieco większego miasta, jest 50 km. W zasadzie jedyne możliwości pracy tam to leśnictwo lub turystyka, a jak widać, ludzie radzą sobie nieźle.
Trasa: z Wołosate na Tarnicę. Stamtąd na Tarniczkę i dalej połoniną za Szeroki Wierch. Powrót tym samym niebieskim szlakiem do wsi Wołosate.
Statystyka: 14 km przeszliśmy w 9 godzin, a pod górę wdrapaliśmy się w sumie na 780 metrów.