Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą reklamy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą reklamy. Pokaż wszystkie posty

środa, 17 kwietnia 2024

Rzeczywistość i marzenie

 060224

Wielokrotnie przymierzałem się do napisania tekstu o moim podejściu do posiadania dóbr i o kierunku, w którym powinna podążać ludzkość, ale odkładałem pisanie nie znajdując w sobie dość sił i argumentów uznanych za potrzebne do zmierzenia się z tym zadaniem. Nadal ich nie mam, na pewno temat ledwie zacznę wiele upraszczając i omijając, ale w końcu zdecydowałem się na pisanie dzięki dwóm wybitnym osobom: pierwszy to Ajschylos, poeta i myśliciel żyjący 2500 lat temu tam, gdzie kolebka – także przez niego kształtowana – naszej cywilizacji; drugi to zmarły niedawno profesor Aleksander Krawczuk. Był uczonym, starożytnikiem, pisarzem, mądrym i prawym człowiekiem. Trudność polega na nader łatwym zbanalizowaniu myśli i wniosków, zapewne nie uniknę tej pułapki, ale chociaż wesprę się słowami tych dwóch cenionych przeze mnie ludzi.

RZECZYWISTOŚĆ

Żądza sławy, pieniędzy i władzy działa jak narkotyk: trudno się od niej uwolnić, a dawki muszą być zwiększane dla zachowania dobrego samopoczucia. Trzeba przerwać tę niekończącą się spiralę, ale zdecydowana większość ludzi nie widzi potrzeby lub możliwości zmian. Mieszkańcy bogatych i bezpiecznych krajów uznają obecny stan za trwały, dobrobyt i stabilizację za pewnik i w przyszłości. Czy na pewno? Pandemia, później wojna blisko nas, zmieniły wiele, może nawet wszystko. Jeszcze w 2019 roku mogło się wydawać, że już tylko wzrosty przed nami i zajmowanie się modnymi trendami, ale teraz widać gołym okiem, jak cieniutka jest warstewka cywilizacji na grzbiecie jaskiniowca zwącego się homo sapiens i jak niepewna jest przyszłość Europy i szerzej – cywilizacji. Teraz widać, że czasy Stalina i Hitlera nie minęły i zamiast budować naszą dobrą przyszłość, produkujemy narzędzia zabijania szykując się do działań, którym z pasją oddajemy się od początku naszego istnienia – wzajemnego mordowania.

Wielki kraj ze wschodu nie jest wyjątkiem. Druga wojna domowa w Kongo pochłonęła ponad 5 milionów istnień ludzkich w wyniku działań zbrojnych, głodu i chorób. Syria, Jemen, Sudan, Etiopia, Strefa Gazy – to tylko nieliczne przykłady krajów, w których ludzie cierpią i giną. Szacuje się, że w ciągu ostatniego ćwierćwiecza w wojnach zginęło nie mniej niż 200 milionów ludzi, a dwa miliardy żyje na terenach objętych konfliktami zbrojnymi. W tych biednych ekonomicznie krajach nawet kilkadziesiąt procent ich nader skromnych dochodów pochłaniają walki zbrojne. W krajach, w których ludzie głodują!

Daleko od nas? Oni nie należą do lepszego Zachodu? Dwie wojny światowe rozpętane w Europie, wojna na Bałkanach, teraz w Ukrainie, zaprzeczają takim twierdzeniom. Kiedy słucham analiz sytuacji między państwami (czyli o geopolityce, jak teraz zwykło się mówić), prędzej czy później zawsze mam wrażenie bycia świadkiem narady wilków przed atakiem na sarny.

To są wielkie sprawy, a są inne, drobniejsze, wydawałoby się, przy tamtych milionach zabitych. Korupcja na najwyższych szczeblach władzy, także w krajach europejskich, kradzież publicznego grosza albo jego marnotrawienie, prawa ustalane pod zamówienia wielkich korporacji a sprzeczne z interesem społeczeństw, ograniczanie naszych swobód dla utwierdzenia władzy. To wszystko dzieje się u nas, w Europie. Nie jesteśmy lepsi od tamtych wyrzynających się Azjatów i Afrykanów, tylko mamy mniej możliwości na skutek lepszego działania prawa, czyli po prostu lepsi jesteśmy ze strachu lub pod przymusem.

Żądza pieniądza przejawia się na każdym kroku, także w formie niesprzecznej z prawem. Za istotny przykład, silnie związany z ekologią i naszą żądzą posiadania, mam produkowanie rzeczy mało trwałych i nierzadko nienadających się do naprawy, ale tańszych od tych solidnych, oraz wymuszanie na nas określonych działań w zakresie produkcji i zakupów. Mamy szybko kupować, szybko wyrzucać i znowu kupować, ponieważ w ten sposób producenci mają zyski a my mamy swoje upragnione dobra. Nadto usilnie zachęca się nas przekonywując na wszelkie sposoby, nie tylko reklamami ale i prawem, do kupowania tego, co jakoby jest dobre dla nas i dla planety, albo niekupowania i nieużywania tych uznanych za złe.

Nastawieni (i nadal nastawiani) jesteśmy na rosnącą konsumpcję dóbr wszelakich, co jest sumarycznym skutkiem skłonności tkwiących w nas od zawsze i wpajaniem nam na każdym kroku modelu szczęśliwego i nowoczesnego człowieka zwącego się homo consumens.

Każdego roku oczekujemy wzrostu gospodarczego, czyli zwiększonego wytwarzania produktów i usług. Jeśli braki dotyczą dóbr podstawowych, jak jedzenie, ubranie, mieszkanie, to trudno dopatrzeć się w takim oczekiwaniu czegoś złego, ale już tutaj ujawnia się nasza cecha, która nie tylko wiedzie nas na manowce, ale i wniwecz obraca wszelkie próby ustaleń co jest, a co nie jest, owym dobrem podstawowym. Dla jednych nędzą będzie tani obiad zjedzony w barze, dla innych luksusem, chociaż raczej już nie w naszym kraju; dla pewnej grupy ludzi jeżdżenie samochodem wartym 20 tysięcy będzie wstydem i fizyczną udręką, dla innej normą a nawet wygodą, dla jeszcze innej nieosiągalnym dobrobytem. Te oceny nie są stałe, a zmieniają się wraz ze zmianą zamożności. To, co dla początkującego biznesmena lub pracownika było luksusem, w miarę wzrostu dochodów powoli i niepostrzeżenie dla nich staje się oczekiwaną normą, a luksus znajdują na wyższym poziomie cenowym, jeszcze dla nich nieosiągalnym, przy czym i ten stan jest tymczasowy. Nie ma tu stałych granic między podstawami (naszego bytu), normami i luksusami, tak jak nie ma takiej ilości pieniędzy, którą uznamy za nadmiar.

Bardzo celnie wyraził to wszystko Richard Easterlin, amerykański profesor ekonomii.

„Wraz z rosnącym bogactwem to, co kiedyś było bytową koniecznością, czyli zaspokojenie głodu, dach nad głową, to wszystko stawało się banałem, normalnością, natomiast luksusy zamieniały się w wygody, a wygody w potrzeby.”

„Triumf wzrostu gospodarczego nie jest triumfem ludzkości nad materialnymi pragnieniami, a raczej triumfem materialnych pragnień nad ludzkością.”

Triumf materialnych pragnień nad ludzkością – jakże celne słowa! To, co miało być ledwie podstawą, zabezpieczeniem życia, zostało rozdęte do monstrualnych rozmiarów i stało się jego celem nadrzędnym. Żądza posiadania zapanowała nad nami.

Ten ekonomista sformułował, nota bene, zasadę nazwaną od jego nazwiska Paradoksem Easterlina. W skrócie: polega on na braku związku między satysfakcją a wzrostem zamożności u ludzi bardzo bogatych. W tym artykule są krótkie a celne uwagi na ten temat (chociaż nie zawsze precyzyjnie opisane w naszym języku) a dotykają one jądra tego, co chciałem opisać w tym tekście: destrukcyjnego działania naszego nienasyconego głodu posiadania.

Reklamy wołają do nas: kupować, kupować, kupować! No i kupujemy coraz więcej, kupujemy ponad potrzeby, sens, logikę i etykę. Nawet szczęście potrafimy utożsamiać z możliwością posiadania dóbr; znacie słowa Marilyn Monroe o szczęściu i zakupach, prawda?

„Wszelkie nieszczęścia nie pochodzą z braku, a z nadmiaru dobrobytu.” To słowa Lwa Tołstoja.

Dążności do zdobycia dóbr nie można z gruntu ganić, ponieważ sprzyjała i sprzyja rozwojowi gospodarczemu, a bez niego nie zastanawialibyśmy się dzisiaj nad wystarczającą dla nas jakością samochodu, a nad sposobem zdobycia czegokolwiek do zjedzenia i przetrwania przednówka, jak to było przez tysiące lat naszej historii. Jednak oczekiwanie ciągłego wzrostu dobrobytu doprowadza nas do ściany, ponieważ nie może wiecznie wzrastać gospodarka, skoro ograniczone są zasoby materiałowe Ziemi oraz jej tolerancja na nasze działania. Jeśli nawet ludzkość znajdzie sposób na usunięcie tej przeszkody, nadal pozostaje pytanie o pryncypia, a w istocie o nich pisał Easterlin. Po zabezpieczeniu naszych potrzeb materialnych logicznym byłoby zacząć żyć, nie zmieniać życia w ustawiczną pogoń za rzeczami i znaczeniem, a to właśnie robimy. Jako jednostki i jako wielkie struktury społeczne zwane państwami.

Dobra są wartością dodatnią, trudno podważać tę konstatację, ale i mają potencjalną wartość ujemną. Na pewnym poziomie, u pewnych ludzi, ich negatywne oddziaływanie można uznać za immanentne, a więc nierozłączne z faktem ich posiadania. Mówiąc wprost: pewnej (większościowej) grupie ludzi dobrobyt po prostu szkodzi, co wszyscy znamy z własnych obserwacji.

Myślę, że to miał na myśli Ajschylos pisząc w „Agamemnonie” te wersety:


„Tyle jeno miej, ile starcza,

jeśliś zdrów na duchu:

zbytek rodzi niedolę!”


Dwa i pół tysiąca lat mają te słowa – niewyobrażalny ogrom czasu. Jeśli uznać, że nowe pokolenie pojawia się co 30 lat, byłoby ich ponad 80. Gdy Ajschylos bronił pod Maratonem swojej ojczyzny (z czego do końca życia był dumny), żyli moi pra – powtórzone osiemdziesiąt razy – prababcia i pradziadek. Od tamtej pory świat ludzi zmienił się nie do poznania, ale jednocześnie pozostał niezmieniony. To, co dla tego Ateńczyka i niewielkiej części jego współczesnych było ideałem, a co wyraził w tych krótkich słowach, nadal rozumiana, akceptowana i stosowana jest przez nielicznych. Jest nawet gorzej, ponieważ wtedy tacy ludzie jak Ajschylos, czyli poeci i myśliciele, mieli wysoką pozycję społeczną, ich słowa miały znaczenie. Wszak nie bez powodów ten mały i biedny naród stworzył i ukształtował zespół pojęć, praw, sposobów rozumowania i widzenia świata, który do dzisiaj zachował swoje indywidualne cechy i nazywany jest zachodnią cywilizacją. Dzisiaj jednak słucha się raczej idoli niż autorytetów. Nie ludzi mądrych, wyróżniających się rozległością wiedzy i wnikliwością myśli, a ludzi potrafiących ustawić się przed kamerami mimo swojej przeciętności albo i miernocie. Wielki wpływ mają też na nas gwiazdy i gwiazdki mediów, sportu i rozrywki; wpływ wielki i negatywny, ponieważ kreowany przez nich i nam przedstawiany świat jest zwykłym błyszczącym koralikiem, a oni sami jakże często klasę i estetykę zastępują epatowaniem szokującymi zachowaniami. Jeśli sens znajdujemy w zdobywaniu pieniędzy i znaczenia, jeśli pożądamy bogactwa i popularności, pora na uświadomienie sobie miałkości naszego ducha – i szerzej: niebezpiecznej drogi społeczeństw wartościujących jednostki tylko pod kątem mamony.

Przy okazji parę słów o wspomnianym moim osiemdziesięciokrotnym pradziadku. Prosty i szybki rachunek na kalkulatorze (mamy dwoje rodziców, czworo dziadków, ośmioro pradziadków, itd.) pokazuje, że musiałem mieć więcej tych odległych dziadków niż ludzi żyjących na Ziemi, jednak paradoksu tutaj nie ma. Nie dość, że wszyscy rówieśnicy Ajschylosa byli moimi przodkami, to jeszcze ich potomkowie w różnych pokoleniach wielokrotnie łączyli się w pary i mieli wspólne dzieci. Tak jest i dzisiaj: wystarczy sięgnąć dostatecznie daleko w przeszłość (na ogół nie więcej niż kilkanaście pokoleń), by znaleźć wspólnych przodków dowolnej pary ludzi. Inaczej mówiąc: wszyscy jesteśmy ze sobą spokrewnieni. Szkoda, że nie pamiętamy o tym.

Obraz ludzi

Nas można tresować dokładnie tak samo jak psy. Jeśli nasz przywódca polityczny, guru czy pasterz duchowy każe nam szczerzyć kły, będziemy to robili. Jeśli każą nam zabijać dla wartości uznawanych za nadrzędne, będziemy zabijać i damy się zabić. Każdą szczytną ideę potrafimy zmienić w jej karykaturę albo wprost w morderczą ideologię. Dajemy sobie wmówić każdą głupotę i przyjmujemy każdą paranoję za prawdę objawioną, za którą warto płacić duże pieniądze a nawet cierpieć i cierpienie zadawać. Jeśli nie aż tyle, to chociaż szpilę komuś wbijemy w tyłek, bo wtedy na chwilę poczujemy się od tej osoby mądrzejszym lub sprytniejszym.

Bo tamci mając coś, czego my nie mamy, bo inaczej wyglądają i mówią, bo modlą się do innego boga, albo nawet bez żadnego powodu, z czystej bezinteresownej niechęci do innych, która siedzi w nas niczym potomstwo szatana. Bo nasz mózg nie powstał jako narzędzie do badania świata i mechanizmów społecznych, tylko jako narzędzie do zwiększenia szans przetrwania i posiadania potomstwa, a my o tym nie wiemy albo nie chcemy wiedzieć. Jedną z dróg wiodących do tych celów jest zdobycie i utrzymanie wysokiej pozycji w hierarchii swojej grupy – nieważne jakimi sposobami; w tym jesteśmy dobrzy i na tym się skupiamy. Poważnym problemem okazało się utworzenie ogromnych grup społecznych zwanych narodami i państwami, ponieważ nasza skłonność do zdobywania znaczenia i niechęć do „obcych-innych”, ma rozleglejsze pola działań, co widzimy od stuleci do teraz.

Konieczność istnienia przymusów

Muszą być przynajmniej dwie partie polityczne, bo gdyby była jedna, ich rządy szybko stałyby się dyktaturą. Muszą być przynajmniej dwie konkurujące ze sobą firmy, bo jedna mająca pozycję monopolisty bardzo szybko podniosłaby ceny swoich usług bądź towarów a obniżyłaby jakość, czego doświadczaliśmy w PRLu. Przeszkody i braki nas mobilizują, skłaniają do wysiłku fizycznego i intelektualnego, czynią nas odpornymi na nie. Musimy też mieć bat nad sobą w postaci ograniczeń, nakazów i zakazów by w miarę normalnie funkcjonować. W przeciwnym razie stajemy się gnuśni intelektualnie, przychodzą nam do głowy głupie idee szybko zmieniane w paskudne ideologie, które usilnie narzucamy innym. Stajemy się nieodporni na przeszkody, kłopoty i trudy – nawet takie zwykłe, codzienne. Tracimy sens życia albo znajdujemy go w szalonych działaniach czy ideologiach. W rezultacie zapełniamy (my i nasze dzieci) gabinety psychologów.
Obrazek a propos

Leżący na ziemi złamany konar wierzby iwy trzyma się pnia kilkoma włóknami. Na nim wyrastają nowe gałązki z baziami. Mimo tragicznej swojej sytuacji to drzewo chce żyć i puścić w świat zalążki nowego życia. Jakby wiedziało, że właśnie życie jest najważniejsze. Po prostu żyć – oto cała filozofia.

Patrząc na to drzewo pomyślałem, że ono jest mądrzejsze od człowieka. U nas istnieje wyraźna sprzeczność. Mamy mózg zdolny tworzyć kantaty i pojazdy marsjańskie, a jednocześnie są w nas cechy gorsze niż u najagresywniejszych zwierząt uznawanych przez nas za prymitywne. Nasze cechy wykształcone w zupełnie innym świecie nie pasują do naszych zdolności intelektualnych, a te mamy za duże w stosunku do naszej etyki i moralności. Ludzka zdolność zbudowania rakiety albo urządzeń elektronicznych wykazujących wszystkie z zasadzie cechy świadomego i rozumnego bytu, kontra siedzące w nas od dziesiątków tysiącleci odruchy i sposoby myślenia – oto przepis na tragedię.

MARZENIE

Najszlachetniejsze i najcenniejsze jest pozytywne przeżywanie życia w sposób możliwie mało uzależniony od pieniędzy. Piszę o względnej niezależności, ponieważ w naszym świecie nader trudna, chociaż nie niemożliwa, jest pełna rezygnacja z używania pieniędzy. Wystarczy umiar. Jeśli nasze zainteresowania, hobby, uprawiana aktywność, są zbyt drogie, wypadałoby raczej zrezygnować z nich, niż tracić czas, a nierzadko zdrowie i godność, na powiększanie stanu konta.

Kiedyś cytowałem na tym blogu fragment wiersza Williama Blake’a, teraz wesprę się słowami poety raz jeszcze.


Zobaczyć świat w ziarenku piasku

I niebo w pięknym kwiecie.

Zamknąć nieskończoność w dłoni,

A wieczność w godzinie.”

 

Ta wersja jest nieco zmienionym przeze mnie tłumaczeniem Google.

Znalazłem też inne tłumaczenie, nieznanego mi autora, i chociaż nieco odbiega od oryginału, jest piękne:

Zobaczyć świat w ziarenku piasku,
Niebiosa w jednym kwiecie z lasu.
W ściśniętej dłoni zamknąć bezmiar,
W godzinie – nieskończoność czasu.”

Proszę nie zwracać uwagi na oczywistą idealizację, wszak poezja ma swoje prawa, a w odbiorze tego wiersza skupić się na istocie. Na idei przeżywania, które nie potrzebuje niesamowitych wyczynów, bycia w wyjątkowych miejscach, posiadania grubego portfela, adrenaliny ani ogłuszania zmysłów. Takie przeżywanie, takie postrzeganie świata i swojego życia, a niechby tylko starania o nie, są po prostu najwartościowsze, ponieważ swoją siłę czerpią z piękna natury, artystycznych dzieł ludzi lub bezpośrednio od nich, a nie z kupowanych wzmacniaczy.

Obcując z oszałamiającym zróżnicowaniem piękna natury i naszej twórczości może nie jest łatwo o częste i głębokie przeżywanie odciskające się w nas trwałym śladem, ale łatwo o miłe chwile dostrzeżenia i docenienia ładnego drobiazgu – i na początek tyle wystarczy. Można je znaleźć na szlakach wędrówek, niekoniecznie w licznie odwiedzanych modnych i drogich miejscach, one są i w parku po sąsiedzku, są w książkach, w muzyce, a otrzymujemy je także od naszych znajomych, przyjaciół i rodziny. Są wszędzie, tylko powinniśmy nauczyć się patrzeć. Ta nauka polega na odrzuceniu przekonania o związku między wartością naszego życia a wartością portfela i pozycji społecznej. Niewiele trzeba, ale jednocześnie wiele dla wielu, by zauważyć piękno i w jakiś sposób przeżyć go w sobie.

 Proszę uważnie obejrzeć to zdjęcie. Jest na nim mój młodszy wnuk, dziecko mojego najmłodszego dziecka. Siedzi zapatrzony w bałwana zrobionego wspólnie z ojcem. Pamiętał o zeszłorocznym bałwanie, czekał na jego tegoroczny powrót, teraz przeżywa swoje sam na sam z nowym wcieleniem tej śnieżnej postaci. Czujecie magię tego zdjęcia? Patrząc na tego małego człowieka przeżywającego chwilę, którą być może zapamięta i poniesie w swoją dorosłość, czuję wyraźnie, jak niewiele znaczy mamona, a jak wiele uczucia i zwykłe chwile dnia powszechnego.

Pozytywne przeżywanie swojego czasu.

>>Człowiekowi w gruncie rzeczy niewiele potrzeba, by zapewnić sobie znośny byt materialny. Szczęście zaś prawdziwe polega na poczuciu swobody; tę zaś może zdobyć każdy, ograniczając swoje wymogi życiowe, rozbudowując zaś świat doznań intelektualnych.

Tego nauczali Sokrates, Diogenes, Zenon, Epikur, Epiktet, Seneka, Marek Aureliusz. <<

Słowa te napisał Aleksander Krawczuk w książce „Starożytność odległa i bliska”.

Od siebie dodam drobne uzupełnienia: Krawczuk, rasowy i w sensie dosłownym klasyczny intelektualista, pisząc o doznaniach intelektualnych miał na myśli, jak mniemam, nie tylko trudniej dostępne dla zwykłych ludzi przeżycia tego rodzaju, ale i to wszystko, co pozytywnego dzieje się w naszym duchu. Wszystkie chwile naszego dobrego przeżywania świata i życia; także zapatrzenie mojego wnuka siedzącego przed swoim bałwanem i myśli budzone we mnie jego widokiem.

Drugie: autor użył słowa „ograniczenie”; trudno o lepsze, skoro w języku odbija się nasze pojmowanie życia i świata, ale budzi ono niewłaściwe skojarzenia ponieważ wiążemy je z przymusem, z niedostatkiem i uciążliwością, z pozbawieniem się tego, czego nie chcemy się pozbawiać, a o niczym takim nie ma tutaj mowy. Aby w pełni pojąć różnicę, trzeba wykonać niemałą pracę, mianowicie przemodelować swój obraz świata i miejsce w nim. Można próbować opisać go paroma słowami: bardziej być niż mieć.

Możliwe jest osiągnięcie takiego stanu ducha i takich poglądów, w których nie tylko przestajemy porównywać się do zamożnych ludzi (potocznego) sukcesu, ale i zaakceptujemy swój stan posiadania, a nawet odczujemy satysfakcję z niepodlegania pragnieniu pieniędzy i wpływów. Decyzja o rezygnacji lub o odłożeniu zakupu na później – zwłaszcza, gdy motywowana jest nie tyle brakiem możliwości, co zasadą lub racjonalnością (np. sprawnością czy dobrym stanem używanej rzeczy), staje się naturalna i uniezależniająca nas od mód i reklam. Wyzwalająca. Nie muszę tego kupować (a tym samym zabiegać o pieniądze) nie muszę tam bywać, nie muszę zajmować stanowiska i pracować pod presją, nie muszę udowadniać, wpływać, załatwiać, a więc jestem wolny.

Wolny, więc spokojniejszy, pogodniejszy, a nawet szczęśliwszy.

Bardziej trzeba nam cenić spokój wewnętrzny, duchową harmonię, niż zajmowany stopień drabiny społecznej czy zawodowej; cieszyć się raczej parogodzinną rozmową z przyjacielem niż setką polubień przez obce osoby na Instagramie; posiadane pieniądze wydać raczej na poznanie swojego (a nawet nie tylko) kraju, niż na nowe rzeczy albo nonsensownie drogie usługi. Zająć się wartościową literaturą, muzyką lub innymi dziełami sztuki, a nie oglądaniem miałkich stron internetowych, zawartości półek sklepowych lub pracą na kolejny samochód skoro posiadany jeździ, mamy w co się ubrać i co jeść. Nie wkręcajmy się w spiralę pożądania rzeczy i pracy na nie. Pamiętajmy, że przez ostatnie drzwi przejdziemy tak, jak przeszliśmy przez pierwsze, czyli nadzy, i jeśli cokolwiek mieć będziemy po drugiej stronie, to na pewno nie pieniądze i władzę. Może jednak pamięć naszych dobrych chwil ocaleje, a jeśli nie, to zawsze zostanie nam godność, której nie zagubiliśmy w walkach o znaczenie i bogactwo.

A więc przebudowa nas samych i naszej cywilizacji? Tak. Czy to nie utopia? Owszem. Nie zmienimy się jako ludzkość, więc albo wypracujemy jakieś obronne mechanizmy społeczne i prawa, postaramy się o zmianę mód i standardów, albo marny czeka nas los.

PS 1

Nie piszę tego wszystkiego z pozycji osoby, która osiągnęła to, o czym pisałem, wcale! Nie jestem przeciwnikiem posiadania, chodzi mi o pewien umiar, o rozsądek w dążeniu do pieniędzy i znaczenia. Chodzi o nieocenianie według takich zasobów siebie, innych ludzi i społeczeństw, o panowanie nad naszymi złymi skłonnościami. To i owo osiągnąłem na tym polu, jednak więcej pracy przede mną niż za mną.

Po prostu opisuję postrzeganą rzeczywistość i swoje marzenie o jej zmianie.

PS 2

Widząc, jak bardzo rozrasta się tekst, kilka pobocznych wątków usunąłem, wiele zachowanych skróciłem, a i tak tekst jest długi. Wiem, że dla wielu za długi, ale nie będę dostosowywał się do obecnych zwyczajów pisania tekstów opatrzonych nagłówkiem „Przeczytasz w dwie minuty”. Ten blog nigdy nie był i nie będzie prowadzony tak, by zyskiwał popularność.

PS 3

Na zakończenie przykłady wielkiej ilości piękna dostępnego każdemu z nas: Jan Sebastian Bach, toccata i fuga d-moll. Dzieło człowieka, który będąc obarczonym licznymi obowiązkami zawodowymi i rodzinnymi, potrafił stworzyć setki wspaniałych utworów muzycznych. Komponował je tak, jakby nosił w głowie gotowy już zapis nutowy, który wystarczyło tylko zapisać na papierze. Tak jak my napiszemy krótki liścik między jednym zajęciem a drugim, on tworzył utwór, który wielu dobrych kompozytorów mogłoby słusznie uznać za znaczące dzieło w swoim dorobku. Ten człowiek miał wyjątkową, tajemniczą i nadludzką, umiejętność sprowadzania na ten świat piękna w najczystszej postaci.

Jeśli wydaje się za długi lub trudny w odbiorze, proponuję sławne „płynące” preludium C-dur mające w katalogu dzieł Bacha numer BWV 846, tutaj w transkrypcji na gitarę:

czwartek, 29 grudnia 2022

Słowa i gotówka

 291222

Od lutego wysłuchuję na kanałach You Tube wypowiedzi na temat wojny w Ukrainie. Widzę wtedy w rogu ekranu zmieniające się reklamy, a niemal wszystkie mają cechę wspólną: niedbalstwo językowe, czasami skrajne. Nieprawidłowo odmieniane słowa i ich alogiczne przestawienia, częsty brak znaków interpunkcyjnych, najzupełniej przypadkowo używane wielkie litery, słowa nie mające związku z sensem zdania, jakby wklejone w zdanie na chybił trafił.

Czytając te reklamy, przychodzą mi do głowy niewesołe myśli o językowym niechlujstwie Polaków i dziwię się spodziewanej skuteczności (skoro są) tak pokracznych reklam, ponieważ mnie zniechęcają do zakupu, zamiast zachęcać. Podejrzewam, że te zdania są tłumaczone z angielskiego przez komputery, i zapewne nikt ich nie sprawdza przed publikacją, albo sprawdzić nie potrafi.

Niżej wklejam niewielki zbiór owych reklamowych tekstów. Pisownię zachowałem oryginalną, jedynie litery ujednoliciłem, a cytaty wyodrębniłem znakami >> <<.


>>Latarka z silnego światła.<<

O butach:

>>Super ciepły Oddychające, miękkie, wygodne, antypoślizgowe<<

>>Nie boję się minus 30 stopni

Ergonomiczna konstrukcja, 24 godziny noszenia bez męczących stóp, wiatroszczelne i ciepłe <<

>>Grube, ciepłe buty typu Martin

100% skóra bydlęca, wodoodporna i odporna na zarysowania, długi spacer nie zmęczony <<

>>Wysokiej jakości skóra bydlęca

Skórzany materiał, przyjazny dla skóry i oddychający <<

>>Zimowe zagęszczone dżinsy z polaru

Super elastyczny, modny i wszechstronny, super przystojny. <<

>>Ręcznie robione skórzane buty, Wytrzymałe, Oddychające, Antypoślizgowe, Wypoczynek, biznes <<

O zimowej kurtce:

>>W chwili, gdy go założysz, twoje ciało jest ciepłe, Spędź zimę komfortowo<<

O zegarkach:

>>Kalendarz świetlny wodoodporny

Klasyczna moda pokazuje urok odnoszących mężczyzn sukcesu <<

>>30 metrów wodoodporny<<

>>Kreatywny zegarek gwiazdkowy z Ziemi

Pokaż tożsamość i gust, bardzo odpowiedni do wyjścia w noszeniu <<

O zimowych ubiorach:

>>Utrzymanie ciepło wygodna

Artefakt ochrony przed zimnem, szybkie nagrzewanie, ciągła blokada temperatury <<

>>Wysokiej jakości 100% puch białej kaczki

Lekkie i nie ciężkie, ciepło ulepszone, Nie nadęte, rozciągaj się swobodniej <<


Bardzo celna konstatacja: lekkie nie jest ciężkie!

Skóra jest skórzanym materiałem przyjaznym dla skóry, dżins jest super przystojny, latarka zbudowana jest ze światła, a zegarek pochodzący z Ziemi jest odpowiedni do wyjścia w noszeniu, zapewne z powodu swojej kreatywności. Super!

Skopiowane z internetu zdania ze słowem „generowanie”.

„... generując średnią oglądalność…” – o lokalnej telewizji.

„Potrzeba generacji siły wojskowej.”

„Opony nie generujące nadmiernego hałasu.”

„Mózg ludzki jest zdolny do generowania nauki, sztuki, moralności i poezji.”

„Armia jest w stanie wygenerować dostateczną siłę uderzenia.”

„Społeczeństwa generują różnych poborowych.”

Przekazanie broni generujące mniejsze koszta.”

„Wojna generuje olbrzymi poziom stresu.”

„Samochody generujące tlenki azotu.”

„Mniej wydajemy, więcej generujemy.”

„Rosnąca inflacja generuje presję na wzrost wynagrodzeń.”

„Państwo nie generuje dochodów.”

„Takie zachowanie wygenerowałoby określoną odpowiedź.”

„Generowanie czeków z kodem cyfrowym.”

„Rosja zawsze generowała konflikty.”

Okazuje się więc, że generować można hałas, koszta, dochód, odpowiedź, konflikty, presję, czeki, siłę, poborowych, sztukę i tlenki azotu. Nawet poezję i moralność można generować!! Dla jasności: nie jestem przeciwnikiem tego słowa, a jego nadużywania. Każde słowo używane zbyt często staje się manierą, razi zmysł estetyczny, zubaża język a wypowiedź czyni ciężko strawną albo rażąco nieprawidłową, jak ta o generowaniu poezji i nauki. Owszem, komputer może generować (przykład wyżej) kody cyfrowe, ale powiedzenie o generowaniu poborowych jest językowym kretynizmem. Najwyraźniej ludziom nie chce się wysilać mózgownicy w poszukiwaniu pasujących słów, skoro mają „generowanie”.

Dzięki swojej uniwersalności jest dobre w okresie przejściowym przed pełnym zastąpieniem słów ikonkami, do czego raźno zmierzamy.

O gotówce

Kasjerce zabrakło drobnych banknotów do wydawania. Poszedłem więc do banku, w którym firma ma konto, a tam usłyszałem, że aby rozmienić tysiąc złotych, muszę mieć upoważnienie od właściciela konta. Upoważnienie?? Przecież mam pieniądze, chodzi tylko o rozmienienie – tłumaczyłem. Tak, upoważnienie ma być, bo jak bez niego? Zadzwoniłem do firmy, w rezultacie ktoś z szefostwa rozmawiał z bankowym opiekunem, ten wysłał maila do białostockiego oddziału, ja odebrałem smsa z nazwiskiem pracownika banku, i na drugi dzień już mogłem pójść rozmienić banknoty. Przy kasjerce siedziałem pół godziny. Wiedziała o mnie, miała pliczek dziesiątek, ale nie wiedziała, jak ma dokonać wymiany i gdzie zaksięgować opłatę. Nota bene, niebotycznej wysokości. Zadzwoniła więc do kogoś, kto miał wiedzieć, jak się dokonuje tak skomplikowanej operacji bankowej, ale na odpowiedź czekała długo, ponieważ ekspert też nie wiedział, i zapewne odpowiedź konsultował z super ekspertem. Na koniec poproszono mnie o dowód osobisty. Przy rozmienianiu tysiąca złotych!

Jaka jest przyczyna tych trudności? Przecież ci ludzie nie są nowicjuszami w swojej pracy. Uważam, że ta operacja, banalna przecież, jest w tym banku tak rzadko wykonywana, że nie ma ustalonych procedur, albo są zapisane w zakurzonych, nieużywanych zakamarkach pamięci bankowych komputerów. Po prostu obrót gotówkowy zamiera. Kiedy wracałem z banku, przypomniałem sobie gdzieś czytany artykuł o planach pełnej eliminacji gotówki, jej całkowitego zastąpienia operacjami elektronicznymi, a więc pieniądzem wirtualnym, cyfrowym. Może to się właśnie dzieje?

Nie chciałbym takiej zmiany, ponieważ gotówka daje wolność bez nadzoru i anonimowość. Jeśli każda transakcja, nawet tak drobna jak danie sąsiadowi pięćdziesięciu złotych za skoszenie trawnika albo babci na targu pięciu złociszy za marchewkę, będzie odnotowywana w banku, to urzędy państwowe, nie tylko fiskus, będą mogły nas kontrolować na każdym kroku. To zapowiedź totalnego nadzoru.

niedziela, 13 lutego 2022

Ludzie a Ziemia

100222

Mam „zielone” przekonania, a więc uznaję dbałość o Ziemię za sprawę najwyższej rangi, chociaż nie należę do żadnego stowarzyszenia, z żadnym nie sympatyzuję, ani też nie zaglądam na strony czy kanały o tej tematyce. Do zdecydowanej większości swoich poglądów doszedłem sam, drogą przemyśleń i nabywania wiedzy z książek popularnonaukowych; ta prawidłowość dotyczy także poglądów na temat ekologii. Można powiedzieć o mnie, że jestem samoukiem. Ostatnio chodzą mi po głowie myśli na pewno nie odkrywcze, ale moje, nie przyjmowane od kogoś.

Chodzi o ludzi i ludzką gospodarkę.

Cały nasz przemysł bazuje na surowcach nieodnawialnych, to znaczy takich, których nie przybywa, a tylko ubywa. Niektórych jest dużo, wystarczy ich na wieki, innych jest niewiele i wyczerpanie zasobów możliwe jest w najbliższych dziesięcioleciach. Energię pozyskujemy głównie z tych nieodnawialnych surowców, z węgla, ropy i gazu. Ropę naftową zużywamy w ogromnych ilościach nie tylko do produkcji paliwa do samochodów, ale i w przemyśle chemicznym. Niektórzy nie zdają sobie sprawy w ilości produktów codziennego użytku wykonywanych z ropy naftowej. Nie tylko typowy plastik, a więc nieszczęsne, wszechobecne folie, torby i butelki, ale i obudowy smartfonów, oprawki okularów, pudełka na drobiazgi, leki, niemal cały wózek dla dziecka, spory kawałek samochodu, ale i wiele naszych ubrań, od skarpetek poczynając, poprzez buty na kurtkach kończąc. Potrafimy przekształcać węglowodory, ale produkować ich na masową skalę nie potrafimy. Żeby zrobić zabawkę dla dziecka, opony do samochodu, asfalt na drogę i mazut do silników okrętowych, potrzebujemy ropy naftowej.

Wytwarzamy ogromne ilości gazów, pyłów, płynów i najróżniejszych śmieci zanieczyszczających atmosferę, ziemie i wody. To prawdy powszechnie znane, więc na ich pobieżnym wyliczeniu zakończę wstęp i przejdę do nakreślenia zakresu koniecznych zmian, a zacznę od łatwiejszych, mianowicie technicznych.

Energię elektryczną, której produkcja odpowiada na niemałą część zanieczyszczeń i zużycia surowców, produkować można z energii atomów. To wiadomo, wszak od lat działają elektrownie atomowe, ale mimo że są czystsze od węglowych, mają swoje wady: są nimi prace górnicze przy wydobyciu rud uranowych, kłopotliwe procesy jej wzbogacania, oraz wysoce szkodliwe, bo promieniotwórcze, odpady. Fakt, jest ich niewiele, ale wymagają kosztownego przechowywania przez nieokreślony czas. Może kiedyś nabędziemy umiejętności ich utylizacji. Wad tych nie mają reaktory termojądrowe. W nich też energię uzyskujemy z atomów, ale nie poprzez rozbijanie jąder ciężkich atomów, jak uran czy pluton, a z połączenia najlżejszych jąder, czyli wodorowych. Paliwo uzyskuje się z wody, więc jest go niemal nieograniczona ilość, a odpadów promieniotwórczych nie ma. Rewelacja. Tylko że takich reaktorów też nie ma. Od lat buduje się urządzenia badawcze; efekty są stopniowo coraz bardziej obiecujące, ale nadal nie potrafimy efektywnie, w sposób ciągły, dokonywać łączeń jąder wodoru. Dodam tutaj, że proces ten nazywa się fuzją termojądrową i jest identyczny do reakcji zachodzących wewnątrz gwiazd. Dzięki niej wszystkie gwiazdy, a więc i nasze Słońce, świecą. Problem jest w stworzeniu i długotrwałym utrzymaniu odpowiednich warunków: potrzebna jest temperatura wynosząca dziesiątki milionów stopni dla pokonania siły, z jaką jądra odpychają się od siebie, niechętne połączeniu. Jednak kiedyś zbudowana zostanie pierwsza elektrownia bazująca na procesie fuzji, później powstaną następne, aż w końcu wygaszony zostanie ostatni kocioł na węgiel czy gaz. Ta przemiana wydaje mi się najłatwiejsza, mimo ogromnych trudności technicznych i kosztów, jednak zajmie być może dziesięciolecia, a czas nagli.

O silnikach spalinowych już pisałem. Są bardzo skomplikowane (a zatem drogie i z dużym śladem węglowym) i nie dość, że spalają surowiec nieodnawialny, to jeszcze emitują szkodliwe gazy i pyły. Elektryczne nie mają tych wad. Samochód z prawidłowo wykonanym i eksploatowanym silnikiem indukcyjnym może przejechać miliony kilometrów, a rur wydechowych nie ma. Tyle że nie potrafimy budować baterii o odpowiednio dużych pojemnościach i jednocześnie małych oraz bez użycia rzadkich metali. Obecnie produkowane wystarczają na przejechanie paruset kilometrów bez ładowania, ich żywotności sporo brakuje do tych milionowych przebiegów, są wątpliwości co do efektywności procesów utylizacji, a do produkcji używany jest lit, którego jest mało. Jednak dopiero od czasu sukcesu samochodów Tesli, czyli od około dziesięciu lat, intensywnie pracuje się nad nowymi akumulatorami. Wieści są obiecujące, chociaż potrzebny jest czas na badania i uruchomienie masowej produkcji.

Gorzej z przebudową całego przemysłu i zasad jego funkcjonowania.

Problem tkwi w nastawieniu na zysk. Problem tym większy, że właśnie zysk jest motorem napędowym postępu technologicznego koniecznego do zmniejszenia zanieczyszczania Ziemi. Co się dzieje, gdy ludzie nie mogą się bogacić, pokazał Związek Radziecki, nadal pokazuje Kuba. Jednak ten sam zysk nakazuje produkować dużo i byle jak. Produkt ma się szybko zepsuć, a jego naprawa nie może być opłacalna. Służą temu wyrafinowane metody badawcze i produkcyjne, wspierane przez zespoły znawców ludzkiej psychiki. Mamy kupować, zużywać, kupować – i tak bez końca.

Aby prawdziwie dbać o naszą Ziemię, należy wytwarzać produkty trwałe, ale takie będą droższe i znajdą mniej nabywców, co zmusi firmy do zmniejszenia produkcji. Dobrze, o to chodzi, chciałoby się krzyknąć, ale jest druga strona tego medalu: to redukcja zatrudnienia. Ponieważ zmiana musiałaby dotyczyć bardzo dużej ilości firm, zwolnienia mogłyby być masowe i spowodować recesję. Nasza gospodarka nie znosi spadku wytwórczości i zatrudnienia. Takie zjawiska powodują panikę na rynku i w efekcie następne redukcje, czyli mają wbudowane sprzężenie dodatnie. Musi być wzrost, wtedy jest dobrze, ale dokąd ma trwać wzrost produkcji i usług? Gdzie i jaki kres?

Dochodzę tutaj do zmian najtrudniejszych, zmian nas samych.

Można by powiedzieć, że wymuszenie zmniejszenia produkcji jest łatwe, wszak wystarczy zmniejszyć popyt, ale to jest właśnie zmiana najtrudniejsza, a przy tym bliższa psychologii i socjologii niż ekologii.

Zmniejszenie popytu, czyli naszej konsumpcji, to nie tylko racjonalne wykorzystywanie zakupionej żywności, a marnujemy wielkie jej ilości, nie tylko rezygnacja z kupowania bez zastanowienia niepotrzebnych ale błyszczących gadżetów, to także użytkowanie posiadanych dóbr póki do użycia się nadają, a my wymieniamy ubrania, meble, samochody, telewizory, właściwie wszystkie produkty, częstokroć tylko dlatego, że się nam znudziły.

Potrzebne jest oszczędzanie na zakupach, które w istocie trudno odróżnić od zachowań wymuszonych biedą.

Mało tego! Potrzebne są zwyczaje ekologiczne na co dzień, nieznane jeszcze niedawno, a i teraz przez wielu niepraktykowane. To swoiste oszczędzanie. Nietypowe, bo nie tyle pieniądze się oszczędza, co produkty, a zatem surowce i Ziemię.

Do sklepu chodzić z torbą; dwóch kupionych cebul nie wkładać do woreczka; unikać zakupu napojów w szklanych opakowaniach jeśli nie są zwrotne, ograniczać zakup produktów w butelkach plastikowych i plastiku ogólnie. Ograniczyć do minimum używanie ręczników papierowych, nie włączać pralki dla paru małych ciuszków, otwierać kran z wodą tylko wtedy, gdy jej używamy. To oczywiście przykłady, a sposobów ograniczenia naszej konsumpcji i wytwarzania śmieci jest mnóstwo. Jestem, nota bene, za znacznym opodatkowaniem wszelkich butelek i innych opakowań nie ulegających szybkiemu rozkładowi, ponieważ są zbyt tanie, i w rezultacie mało komu opłaca się używać je ponownie lub poddawać recyklingowi; całe wpływy z tego podatku powinny być przeznaczone na ulgi dla firm zagospodarowujących odpady.

Wiele z tych sposobów praktykuję, chociaż powinienem więcej, co oznacza, że są wyraźne skazy na mojej zieloności. W końcu będąc na emeryturze wróciłem do pracy, ponieważ chcę mieć nowszy samochód. Nie kupowałbym go, ale mój opel ma już 22 lata i się po prostu sypie. Chcę tylko powiedzieć, że oszczędzanie „ekologiczne” nie jest uciążliwe, jeśli jest praktykowane świadomie, a nawet sprawia przyjemność.

Wielu ludzi nie chce oszczędzać. Mówią, że harują po to, by mieszkać w ładnie i modnie urządzonym mieszkaniu, jeździć niestarym samochodem, mieć nowego smartfona i często wymieniać zawartość szaf, bo ich stać. Chcą, by inni wiedzieli o tym.

Coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że Ziemi nie stać na takie zachowania. Jest nas za dużo i za bardzo eksploatujemy naszą planetę. Winne jest nasze rozpasanie konsumpcyjne, podsycane wszechobecnymi reklamami (byłbym za ich opodatkowaniem na rzecz ekologii), mała wiedza o potrzebie ochrony Ziemi, oraz cechy naszych umysłów. My nie dostrzegamy zagrożeń odległych o lata. Przestraszymy się bliskiego gromu z nieba, daleki nie robi na nas wrażenia. Trudno nam pojąć ogrom powiązań w planetarnym ekosystemie oraz rozliczne skutki naszych ingerencji, a na dokładkę często podważamy ustalenia naukowców, jak więc przekonać Kowalskiego i Smitha do niewymieniania samochodu w tym roku, skoro maszyna nie jest stara, mimo że stać ich na zmianę.

Winien jest nasz brak wyobraźni i zwykły prymitywizm. Brane bez wyraźnej potrzeby woreczki w sklepie? Przecież są darmowe! Butelka wyrzucona w lesie? Była pusta i tylko jedna, więc nie przesadzaj, brachu.

Szczerze mówiąc, nie wierzę w przemianę ludzi. My chcemy mieć i to mieć coraz więcej. Uważamy, że nam się należy to i tamto, należy coraz więcej.

Jedyne, co może nas zmienić, to katastrofa na skalę globu, na przykład, albo ceny rosnące o tysiące procent. Jest tutaj podobieństwo do mechanizmów działających w przyrodzie: nic nie powstrzyma wzrostu liczebności gatunku, jeśli nie ogranicza go brak żywności ani naturalni wrogowie. Dopiero katastrofalny głód lub radykalna zmiana środowiskowa przywraca liczebność do odpowiedniego poziomu, co w istocie oznacza hekatombę ofiar.

Podobnie może być z nami. Skoro nie przyjmujemy przestróg, przyjmiemy, być może, srogą i bolesną nauczkę.

PS

Często widzę na ulicach plakaty informujące o podatku klimatycznym wynoszącym 60% kosztów produkcji energii elektrycznej. Jest to prawda i jednocześnie świadoma manipulacja.

Na kwoty płacone za prąd składają się trzy główne a różne czynniki: pierwsza część kosztów, to elektrownie, druga, to wielkie linie przesyłowe i centra jej rozdzielania, to praca potocznej „elektrowni”, czyli firm, które doprowadzają prąd do mieszkań, zakładają liczniki i pobierają opłaty, a trzecia część to polskie podatki. Produkcja, przesyłanie i dystrybucja detaliczna, podatki – trzy etapy, z których każdy kosztuje około trzecią część naszych rachunków. Skoro w procesie produkcji energii opłaty wynoszą 60%, a te są trzecią częścią całości kosztów, to znaczy, że w cenie detalicznej wynoszą one 20%.

Akcja (de)informacyjna o kosztach jest elementem szerszej akcji zniechęcania nas do Unii.

Dopisek późniejszy: ten sześćdziesięcioprocentowy podatek pozostaje w kasie państwa, nie jest przesyłany do Brukseli, i z założenia miał służyć od finansowania rozwoju czystej energetyki, a służy, jak podejrzewam, do łatania dziur w budżecie.

PS2

Byłem dzisiaj w Górach Wałbrzyskich. Trójgarb, jedną z pokaźnych góry tego pasma, widziałem niemal cały dzień. Jest i na tym zdjęciu. Przyjrzyjcie się, co widać w lewym dolnym rogu zdjęcia. W pobliżu nie ma wioski, najbliższą jest ta widoczna w dolinie. Ktoś musiał specjalnie przejechać parę kilometrów polną drogą.

Ziemia zasypywana jest śmieciami przez śmieci.

niedziela, 3 stycznia 2021

Wokół mojej książki

 

020121

Dzisiaj przeczytałem na zaprzyjaźnionym blogu oczywiste stwierdzenie: prowadzi się blog dla czytelników. Patrzę na statystki mojego bloga i nie widzę zmian od lat: dwadzieścia odwiedzin dziennie, raz na parę dni komentarz. Nie wiem, jak to zmienić; nie wiem nawet, czy chcę swoim czasem i przystosowaniem treści płacić za wzrost popularności… Nie chcę.

Nie chcę pisać dla poklasku, w rezultacie panuje cisza. W zasadzie pogodziłem się z tym faktem, tylko wyjątkowo dokucza mi ta paskudna zima bez sudeckich wędrówek. To przez nią marudzę.

Po dłuższej przerwie wczoraj zajrzałem na Instagram i zobaczywszy okropne mrowie ikonek, aż się wstrząsnąłem. Zwróciłem uwagę na tekst pod zdjęciem, chciałem go przeczytać, ale nie znalazłszy sposobu na jego przewinięcie, uciekłem stamtąd. Uczyłem się czytać i pisać, uczyłem się liter, ikonek nie zamierzam, zwłaszcza, że ich twórcy z reguły nie wysilają się dla uzyskania podobieństwa kształtu do funkcji, a logika ich myślenia i kojarzenia jest co najmniej dziwna. Nie muszę naginać się do nich, mając do wyboru więcej stron używających przejrzystych programów, niż jestem w stanie przeczytać.

Coraz trudniejszy „w obsłudze” jest ten świat uciekający mi gdzieś, gdzie nawet gdybym potrafił, chyba jednak gonić swoim rozumieniem nie chciałbym, a może i nie potrafił.

To wszystko pozbawia mnie chęci pisania, ale na szczęście pozostaje mi potrzeba wędrówek. Co prawda stają się bardziej interesowne, skoro znaczenia nabiera ich terapeutyczna rola, ale najcenniejsza dla mnie cecha, umiłowanie piękna, jednak nadal w nich tkwi. Bo piękno kocha się prawdziwie nie wtedy, gdy leczy nasze nastroje, ale wtedy, gdy jest i po prostu możemy je podziwiać.

Jednocześnie ze swoim podziwem dla bachowskich arii, nachylając się nad jakimś kwiatkiem przydrożnym, czuję się jak człowiek z innej epoki: nieznanej już, nierozumianej i obojętnej dla coraz większej części rodaków. Czasami, gdy szczególnie dokuczy poczucie obcości, czuję się wprost żałośnie.

Coraz wyraźniej widzę, jak niewiele mogłem pomóc moim książkom, a teraz nie pomagam wcale. Opuściłem ręce. Po prostu nie wiem, co więcej mogę zrobić. Po miesiącach starań, poświęceniu niemałego grosza i dużej ilości czasu, rezultaty pokazują moją bezradność, niemal zerową skuteczność. Wczoraj uświadomiłem sobie fakt niezaglądania na swoją stronę w lubimyczytac.pl od około miesiąca. To efekt mojego stanu: po co, skoro i tam panuje cisza?… Okazało się, że jednak nie. Pojawiła się nowa recenzja opowieści o Jasiach.

Tekst napisała kobieta, więc jest z tych cenniejszych dla mnie. Książka spodobała się, więc – tak odruchowo pomyślałem – może zmiany mają swoje granice i zostanie coś dla mnie, dla mojego rozumienia świata, uczuć i piękna? Może jednak ten świat FB, wszechobecnych ikonek, reklam, blichtru, pożądania sławy i mamony, ocali i zachowa pragnienie głębokiego przeżywania uczuć i szerzej – piękna?

Autorką jest Flatreads. Znam Jej imię i nazwisko, ale skoro na stronie używa nicka, wypada i mnie pozostać przy nim. Oryginalny tekst ująłem w znaki >><<, a zamieszczam go tutaj po uzyskaniu zgody recenzentki.


>> Jak to jest, kochać z nieustannym poczuciem nierealności? Przecież pojawiła się nagle. Tak samo nagle może zniknąć. Prawda?

To w ogóle, ani na krok, nie była książka, jakiej się spodziewałam. Oczekiwałam czegoś zwyczajnego, przyziemnego. Słuchania muzyki ze słuchawek i romantycznych wędrówek po górach. A tymczasem dostałam... ciężko to nawet opisać, bo ta historia naprawdę jest czymś niezwykłym.

Dziewczyna, którą główny bohater ujrzał podczas jednej z górskich wycieczek, w tajemniczy sposób dostała się do nieswojego czasu. Urodzona w roku 1928, pamiętająca drugą wojnę światową, która według niej dopiero co się skończyła... Jest rok 2014, a ona ma dziewiętnaście lat. Co?

Powieść jest niedługa, a jej narracja zamiast przybrać klasyczną formę, skręca w stronę gawędziarskiego zbioru wspomnień. Jest tu mnóstwo zachwyconych opisów dotyczących tej dziewczyny. Bohater jest nią oczarowany, zafascynowany... stąd tyle akapitów o jej warkoczach. Olśniewa go każdy jej szczegół. Każda drobnostka. Jednakże, między wersami utrzymuje się ciągły lęk o każdą kolejną chwilę. Nieustanne pytania "jesteś?", "jesteś naprawdę?" przypominają nam o niepokojącej ulotności tej sytuacji. Czy to nie jest przypadkiem sen? Narkotyczne wyobrażenie?

Zakończenie lekko niedomaga, tym bardziej niszczące całą przyjemność z czytania "Posłowie" (weźcie nie czytajcie go, jeśli sięgnięcie po tę książkę). Jednak cała ta historia rozmiłowała mnie w sobie bardzo. Polecam, polecam, polecam.

Czuję głupią satysfakcję, że udało mi się znaleźć taką podziemną perełkę i w dodatku polskiego pochodzenia. <<

* * *

„Podziemna perełka”… Zapamiętam tę oryginalną pochwałę :-)

Dziękuję, Flatreads. Także za szczere wytknięcie miejsc uznanych za niewłaściwe.

Autor powieści zawiera swoiste porozumienie z czytelnikami: wymyślam ludzi i ich życie, wy o tym wiecie, ale ja i wy udajemy, że opisywana jest prawda. Autentyczna historia. Przecież na tej niepisanej umowie opiera się cały wielki gmach literatury zwanej piękną.

Kończąc swoją opowieść balansującą na krawędzi rzeczywistości i fantazji, uznałem za właściwe przeciąć ten układ między autorem a czytelnikami. Dlaczego? Szczerze mówiąc, nie mam pewności. Wydaje mi się, że w ten sposób chciałem jeszcze bardziej zatrzeć granice między dwoma światami bohaterów. Że odrealniłem ich jeszcze bardziej? Owszem, ale bliższy byłem myśli zawartej w cytowanym tam fragmencie wiersza, który najzwyczajniej mnie oczarował i który tak naprawdę jest najkrótszym z możliwych opisów mojej opowieści.


"Nie ma nieba i ziemi, otchłani, ni piekła,

Jest tylko Beatrycze. I właśnie jej nie ma.”

Jan Lechoń.


Prawda literatury pięknej nie musi być zgodna z rzeczywistością, żeby była prawdziwa. Jej siłą oddziaływania, autentycznością i wartością, jest zawarta w niej prawda o człowieku. W mojej opowieści ta prawda jedno ma miano: miłość.

Pozytywna ocena opowieści potwierdza dobre opisanie tego uczucia. Cała reszta mniej jest ważna.


Post scriptum

Z niejakim zaskoczeniem poczułem w sobie długo nieodczuwaną potrzebę przepisania dwóch moich dużych powieści o miłości. Wspominałem o nich na tym blogu, stali czytelnicy może nawet pamiętają opublikowane fragmenty. Teksty powstały kilkanaście lat temu i głównie z tego powodu (czas zmienia piszącego, także jego ogląd świata) wymagają sporych poprawek, ale bardzo wątpię, czy wezmę się za te prace, ponieważ pisać do szuflady nie mam już ochoty. Wspominam o nich w związku z nierealnością historii Jasiów: otóż w tych starych powieściach fantazji jest jeszcze więcej. Sam przed sobą tłumaczę się głównym założeniem: trzymania się jak najwierniej treści mitu greckiego o rozciętych połówkach, będącym motywem głównym historii. Uśmiecham się wyobrażając sobie opinie czytelników dowiadujących o możliwościach i wyczynach bohaterów, o świecie, w jakim oboje żyli. Tam to dopiero jest pomieszanie fantazji i realności! :-)

Może inaczej nie umiem pisać?

Ależ nie! Przecież pamięć komputera przechowuje jeszcze jedną powieść o miłości. Dwoje ludzi w wieku mocno średnim, oboje poturbowani przez życie i zjeżeni do ludzi; spotkanie staje się początkiem diametralnej odmiany ich życia. Fantazji w tej historii nie ma za grosz, za to jest sporo dość egzotycznych realiów, jako że oboje pracują w… lunaparku. Przecież nie mogłem umieścić ich w biurze korporacji, bo nic nie wiem o takiej pracy.

Co dalej z nimi? Nic. Trwają cichutko w pamięci komputera. Na więcej nie liczą, ponieważ ich twórcy brakuje przebojowości, a i odpowiednio wysokich umiejętności pisarskich też.

piątek, 7 grudnia 2018

Panel, generator i makro, czyli parę zdań o słowach

071218

Od lat zwracam uwagę na słowa, zwłaszcza napisane. Odruchowo rejestruję błędy, nierzadko rażące, a ten mój odruch bywa czasami męczący swoją namolnością. Z mową potoczną, zwłaszcza w moim środowisku zawodowym, jest inaczej, tutaj jestem pobłażliwy. Może dlatego, że i moje słowa wypowiadane w warsztacie nie zawsze nadają się do publikacji, delikatnie mówiąc.

To, co najbardziej zwraca moją uwagę, to powtarzanie nowych słów bez zastanowienia się nad ich poprawnością, a nawet sensem. Ludzie używają dziwnych słów tylko dlatego, że używają je inni; używają nawet wtedy, gdy przypadkiem dowiedzą się o ich rzeczywistym znaczeniu. Tak jest chociażby z nieszczęsnym „bynajmniej” zamiast „przynajmniej”. Piszę o przypadku, ponieważ tutaj rzadko się zdarza dociekliwość.

Nasi politycy mają swoje słowa. Kiedyś był konsensus, obecnie zapominany (czytaj: niemodny jako słowo), od jakiegoś czasu jest panel.

Panel jest częścią całości, raczej domontowaną i wymienną, jedną z wielu standardowych części. To moja własna definicja, napisana a vista. Teraz zajrzę do Wikipedii.

Przepisuję niedosłownie: modułowy element, tablica, podzespół.

Do tej pory definicja podobna do mojej, ale dalej jest jeszcze jedna:

publiczna dyskusja z udziałem wielu dyskutantów, przedstawicieli z różnych środowisk.



I tutaj już jest inaczej, ponieważ ostatnie znaczenie słowa radykalnie odbiega od poprzednich. Nadto definicja ta jest rozszerzona aż do nielogiczności. Dyskusja panelowa znaczyć miała tyle, co dyskusja na pewien wycinek możliwych tematów, na dość ściśle określone tematy, a nie ogólnie dyskusję. Wtedy jakaś łączność z definicją panelu jako modułowego elementu byłaby, ale nie mam jej, gdy uznaje się ogólnie dyskusję za panel. Ludzie, a zwłaszcza politycy, poszli dalej: mówią o udziale w panelu, co brzmi idiotycznie, jeśli zna się znaczenie tego słowa. A jądrem znaczenia jest modułowa, wymienna część całości. Dlatego jak najbardziej klepki parkietu tworzą panelową podłogę. Jednak gdybyśmy mówili, że chodzimy po panelu, byłoby to dość głupie, prawda? No a politycy mówią o udziale w panelu i zapewne myślą, że elegancko i mądrze się wysławiają.

Tak więc ten ostatni człon definicji został dopisany. Autor poszedł tutaj za użytkownikami języka: skoro w powszechnym rozumieniu panel przestał być tylko panelem, a stał się też dyskusją, należy ten fakt uwzględnić w definicji. W taki rozumowaniu jest ukryta naczelna zasada obowiązująca w żywych językach: tworzą go użytkownicy, a jego materia jest plastyczna, zmienna w czasie. W początkowej fazie określonej zmiany językoznawcy stawiają veto, poloniści się burzą, a ludzie dalej mówią po nowemu. Po latach naukowcy uznają taką formę i odmianę, takie znacznie, za dopuszczalne, a w końcu jako prawidłowe. Czy to znaczy, że mam się zgodzić na „poszłem”? Z wiatrakami nie wygra się, ale wiedząc o tym, veto utrzymuję. Podobnie z nazywaniem dyskusji panelem. Może i kiedyś słowo „dyskusja” zaniknie zastąpiona panelem, ale póki co takie użycie tego słowa jest co najmniej dziwaczne.

* * *

Coraz częściej techniczne słowo „generowanie” używane jest daleko od techniki w miejsce słowa „wytwarzanie” albo „uzyskiwanie, osiąganie”. Firma rzadko już uzyskuje dochód, ona teraz go generuje. Kiedyś dowiedziałem się z reklamy (przebogata kopalnia słownych bzdur!), że piosenkarz, nie pamiętam jego imienia, jest generatorem przebojów.

Oto definicje przepisane z Wikipedii:

Generowanie

być miejscem wytwarzania, przyczyną czegoś,

wytwarzać pewien nośnik energii albo przekształcać jakąś energię w inną,

wytwarzać pewnie wielkości fizyczne lub matematyczne,

tworzyć nieskończony zbiór zdań za pomocą skończonej liczby zasad gramatycznych.



Cóż, zgodnie z literą definicji mogę powiedzieć, że mój samochód porusza się, ponieważ ma wbudowany generator – w sensie urządzenia przekształcającego energię. Czajnik elektryczny też jest urządzeniem przekształcającym energię elektryczną w energię cieplną, czyli jest... generatorem. Stoją przede mną głośniki, a są to urządzenia przekształcające energię elektryczną w fale dźwiękowe, czyli w drgania powietrza. Vivaldiego słucham więc z generatorów. Przykładów można podać tutaj dowolną liczbę, a wszystkie one prowadzą do absurdu chyba jeszcze większego, niż gdy polityk mówi o swoim udziale w panelu, a przecież zgodność jest pełna także z definicją „generator”: w Wikipedii piszą o maszynie lub urządzeniu do wytwarzania. Mój czajnik jest urządzeniem wytwarzającym parę i wrzątek, ergo jest generatorem.

Wyjść z tego nonsensu można tylko w jeden sposób: uznając, iż słowo generator dotyczy techniki w dość ściśle ograniczonym zakresie. Generator byłby (jak wcześniej) przede wszystkim urządzeniem wytwarzającym prąd – i niewiele nadto. Zbyt daleko idące dowolności, trzymanie się tylko litery definicji, skutkuje nazwaniem firmy lub piosenkarza generatorem, a dyskusji panelem.



Żeby pokazać wspomnianą namolność mojego zwracania uwagi na słowa, ale też moje starania logicznego myślenia, parę słów o zamieszczonej wyżej definicji.

Ostatni jej człon jest wielce oryginalny, ponieważ zgodnie z nim pisanie książki byłoby generowaniem. Jeśliby natomiast wiernie trzymać się definicji, należałoby zwrócić uwagę na słowa o nieskończonym zbiorze. Największa nawet biblioteka zawiera w swoich zbiorach skończoną ilość słów. Nawet jeśliby wziąć pod uwagę słowa wypowiadane przez ludzi na całym świecie, nieskończoności nie osiągniemy, chociaż wielkości będą trudne do nazwania. Czyli napisanie książki nie byłoby generowaniem nie dlatego, że jej napisanie jest pisarstwem, ale dlatego, że ma ograniczoną liczbę słów. Z tego powodu – zgodnie z definicją – pisanie nie jest generowaniem, czyli kolejne dziwadło.

Wszystkie człony są błędne językowo. Poprawnie byłoby gdyby napisać, iż generowanie to wytwarzanie, a nie generowanie to wytwarzać.

* * *

Ilekroć czytam o makrofotografii, muszę sobie to słowo przełożyć na swój język i swoją logikę. Bo dla mnie, skoro słowo makro oznacza coś wielkiego, w połączeniu wychodzi wielka fotografia, podczas gdy słowo używane jest w innym, po prostu w innym znaczeniu: nic nie mówi o wielkości zdjęcia, a o wielkości przybliżenia. Więc żeby uzyskać zgodność znaczenia wyrazu ze znaczeniem poszczególnych jego części, powinno się raczej mówić o makroprzybliżeniu. Ale i takie słowo tutaj nie pasuje, ponieważ zdjęcia kwiatków (może z maleńkimi robaczkami jest inaczej) robione są z odległości niewiele się różniącej od odległości naszego uważnego naocznego patrzenia. Czyż więc jest to naprawdę „wielkie” przybliżenie? Jeszcze mniej logiki jest w potocznym skrócie, gdy o zdjęciach czegoś małego mówi się krótko: makra. Makro, czyli coś dużego, oznacza tutaj pokazanie na fotografii czegoś małego. Czyż nie logiczniej byłoby używać słowa mikrofotografia? Dla mnie owszem, chyba że fotografia jest na całą ścianę. Wtedy niewątpliwie jest makro.

Przy okazji wspomnę o sztandarowym dla mnie przykładzie odwróconej logiki: przesuwanie paska edytora tekstu do góry przesuwa tekst do dołu, i na odwrót. Teraz już pamiętam, w końcu przywykłem, ale na początku nieustannie miałem z tym przesuwaniem kłopot. A tę odwrotność dość łatwo wytłumaczyć, chociaż odwrotnością pozostaje: twórca programu uznał, że pasek przewijania tekstu nie jest do przewijania tekstu, a do patrzenia, co jest nad lub pod ekranem. Wtedy się zgadza: chcę spojrzeć wyżej, przesuwam pasek w górę, a gdy interesuje mnie co jest pod ekranem, przesuwam w dół. Pasek, a także strzałki, są więc do patrzenia co jest poza ekranem, a nie do przewijania tekstu. Jeśliby trzymać się nieodwróconej logiki, takich w edytorze tekstu po prostu nie ma.

* * *

Gdy jadąc usypiam, a zdarza mi się to często, włączam głośno radio. Na marginesie: ponieważ są tam reklamy, słucham tylko w czasie podróży. Dziesiątki razy słyszałem zachwalanie serum regenerum regeneracyjnego…

Każdemu wypsnie się jakiś kulfon słowny, dosłownie każdemu, ale normalną reakcją jest jego poprawienie po zauważeniu. Reklama z tym dziwacznym zlepkiem słów słyszana jest od długiego już czasu, a znaczy to jedno, nie, dwa są wyjaśnienia: autor uznaje, że tak jest dobrze, wszak masło jest maślane, albo – to drugie i wcale niewykluczone wyjaśnienie – poprawność ma w nosie.



Tego rodzaju logiką i tym poziomem poprawności posługują się też programiści, w rezultacie uruchamiam jakiś program i posługując się normalną logiką nijak nie mogę ruszyć z miejsca, ponieważ dla twórcy programu góra i dół to właściwie synonimy i tyle znaczą, co panel, bynajmniej, przynajmniej, makro i generator w jednym.


* * *

Dwa tematy w postscriptum.



Przypomnienie i prośba: nie kupuje się reklamowanych towarów.



Do zastanowienia:



Dobrym sposobem obrony jest nieodpłacanie pięknym za nadobne.”

Marek Aureliusz


czwartek, 12 lipca 2018

O "sztuce" fotografowania

120718

Czasami zajrzę na jakiś blog z fotografiami, a wtedy albo jestem oczarowany, albo zdegustowany – efekt coraz wyraźniej widocznych dwóch odmiennych dróg sztuki fotografowania. Pierwsza, tradycyjna – tak bym ją nazwał – stara się wiernie oddać rzeczywistość. Wiernie, to znaczy tak, jak my ją widzimy, a jeśli zmienia w niej coś, są to raczej drobnostki dla zbliżenia do oczekiwanego obrazu lub usunięcia niedoskonałości aparatu. W tym nurcie liczą się subtelności w oddaniu palety barw i ich nasycenia, oczywiście także wybranie tematu fotografii, właściwe ujęcie i wykadrowanie.

Cechą drugiego nurtu, widocznego nie tylko w internecie, ale coraz częściej w albumach i kalendarzach, a na pocztówkach już od dawna, jest silne aż do zniekształceń uwydatnienie przez autora wybranych parametrów. Ta cecha mogłaby być akceptowana, gdyby chodziło o tworzenie zdjęć artystycznych, w których przetwarza się sfotografowaną rzeczywistość tworząc wyimaginowany świat, ale zdjęcia o których piszę nie są artystycznymi. To zwykłe zdjęcia, tyle że z tak ustawionymi parametrami, iż w efekcie widzi się dziwny, obcy, nieistniejący w naturze świat. Jaskrawe, nierzadko aż rażące oczy kolory przypominające obrazy tworzone przez radzieckie telewizory przed dziesięcioleciami, białe plamy zamiast twarzy (albo czerwone, dla odmiany), nienaturalnie podniesione poziomy ostrości i kontrastu, a to wszystko nie jako efekt braku umiejętności czy sprzętu, ale jako świadomy wybór, celowe działanie fotografa.

Dlaczego??

„Bo teraz tak się robi zdjęcia” – usłyszałem wyjaśnienie nic nie wyjaśniające. Albo impertynenckie „Wy się nie znacie”.

Niezrozumiałą ciekawostką jest nierzadkie robienie tych zdjęć profesjonalnym, drogim sprzętem, tyle że pliki zawierające niewątpliwie porządne zdjęcia przepuszczane są przez programy graficzne, a te na końcu wypluwają twory jako żywo przypominające zdjęcia robione telefonami sprzed piętnastu laty.

Po cóż więc ci fotografowie kupują aparaty za grube tysiące – nie wiem.

Podobne postępowanie widziałem wielokrotnie na festynach, a byłem na dziesiątkach tego typu imprez: najpierw akustyk precyzyjnie ustawia setki regulatorów dźwięku, a później suwaki basów przesuwa na skrajną prawą pozycję i włącza muzykę. Im więcej basów, tym lepiej; im intensywniejsze kolory i ostrzejsze linie na zdjęciach, tym są lepsze.
Symbolem powinien być tutaj młotek. Żadnych subtelności, a jedynie najprostsze, byle silne, bicie po uszach i oczach.

Oto proste recepty na nagłośnienie i na fotografię.

A ludzkie wybory?

De gustibus non est disputandum.


Chciałem dla przykładu zamieścić parę takich zdjęć, ale myśli o prawach autorskich i o ewentualnych kłopotach wstrzymały mnie. Znaleźć je łatwo.



W postscriptum przypominam, iż nie powinno się kupować reklamowanych towarów.


środa, 4 lipca 2018

Wartość celów, surmie i kopanie piłki

030718

Każdy taką przedstawia wartość, jaką mają przedmioty jego starań.”

Rozmyślania” Marka Aureliusza

Cudne! – krzyknąłem w duchu przeczytawszy te słowa, ale w chwilę później naszły mnie wątpliwości.

Kto i według jakich kryteriów ma oceniać wartość przedmiotów starań? O tę niewiadomą rozbija się prawda tej sentencji, nie naruszając jednak jej pociągającego uroku.

Dla mojego pryncypała wyjazdy na całodzienne włóczenie się po Sudetach, w mróz na dokładkę, albo starania napisania dobrego tekstu, nie są warte funta kłaków; dla mnie jego dążenia do kupienia jeszcze większej karuzeli i zarobienia kolejnego miliona nie mają krztyny sensu wobec kosztów niematerialnych i już posiadanych zasobów. W rezultacie każdy z nas patrzy na drugiego trochę jak na zielonego ludzika i z politowaniem.

Kto ma rację?



Drugi tydzień w Ustroniu. Jestem tutaj po raz dwunasty, czyli wyjeżdżając będę mógł powiedzieć, że spędziłem tutaj już dwa lata. Miasteczko nie stało się jednak moje. Przeszkadza mi tłum ludzi, brakuje sudeckich pagórków i ciszy. Chodzę swoimi ścieżkami, odwiedzam lubiane miejsca, a najczęściej stoję pod drzewami i patrzę na nie i na jaskółki. Znalazłem różę, która wspięła się na sam szczyt sporego świerku i od góry przykryła go szerokim rondem swoich gałązek, widziałem nadal kwitnące lipy, oglądałem długą aleję jarząbów szwedzkich, obowiązkowo odwiedzam surmie. Znalazłem kilka tych ładnych drzewek w dwóch odmianach, które nauczyłem się rozpoznawać: surmii bignoniowej (dziwna nazwa) i wielkokwiatowej. Ta pierwsza zaczyna kwitnąć, druga zbiera siły w dużych pąkach. Rośnie na prywatnej posesji, przy domu, ale jej liście sięgają chodnika. Któregoś dnia spotkałem właściciela, chwilę rozmawialiśmy. Powiedział mi, że nikt, łącznie z nim, nie wie jak się to drzewo nazywa. Pobiegł do domu po kartkę, żeby zapisać nazwę. Pewnie pomyślał, że jestem specem od drzew.

Właściwie od czego jestem specjalistą? Chyba od tego zatrzymywania się i gapienia gdzieś, czasami niewidzącym wzrokiem.



Po wylogowaniu się z mojej skrzynki pocztowej, jak zwykle wyświetla się wielka i pstrokata lista nowin. Parę dni temu zrobiłem coś, co czynię nadzwyczaj rzadko: przejrzałem ją i wybrałem opinie fanów futbolu o grze drużyny.

Może najpierw wyjaśnię mój stosunek do tej gry. Otóż nie oglądam meczy, ponieważ piłka nożna jest dla mnie nudna i chaotyczna. Ilekroć zdarzy mi się widzieć dwudziestu facetów biegających za piłką i przeszkadzających sobie, dziwię się zasadom tej gry: dlaczego dwie drużyny mają jedną tylko piłkę? Wszak mając dwie, nie musieliby nóg sobie podstawiać dla jej odebrania, a i goli byłoby więcej. Ilekroć powiem fanom piłki o tym racjonalnym przecież pomyśle, słyszę ich śmiech lub widzę dziwne spojrzenia. 
Dziwne to wszystko dla mnie.

W moim widzeniu sport wyczynowy i zawodowy niewiele ma w sobie sportu, to raczej pokaz siły, szybkości lub innych specjalnych cech u wyselekcjonowanych i sztucznie wyhodowanych osobników. Sportem jest jeżdżenie na rowerze Pierwszej Damy Ani Kruczkowskiej, a kopanie piłki jest absurdalnie wysoko opłacanym zawodem kopaczy.

Nie podoba mi się w obecnym sporcie nieliczące się z niczym i z nikim obłędne parcie do sukcesu, do bicia rekordów. Córka Ani zwyciężyła siebie dojeżdżając do mety odległej o 500 km; jej wyczyn był prawdziwie sportowym. Z drugiej strony są protesty jednego z kopaczy, który nie chciał kopać piłki za milion (nie pamiętam, czy w skali miesiąca, czy tygodnia), chciał więcej. Paranoja.

Miliony ludzi siedzi przed pudłem telewizorni i gapi się na reklamy. Gapi się na mecz nie tylko dla samego meczu, ale też dla patrzenia na swoich idoli, na tych, którzy w miesiąc zarabiają tyle, co oni przez całe lata. Głównie dlatego są idolami, wszak osiągnęli sukces, mają kasę i są znani. Nieprawda? Przesadzam? Wiec dlaczego nie jest idolem mistrz Polski w łucznictwie? Dla mnie odpowiedź jest prosta: bo mało zarabia. Owszem, są i inne powody, ale ten jest główny.

W piłce nożnej zbyt dużo jest paskudnego nacjonalizmu, omalże fanatycznego dzielenia ludzi na swoich i tamtych, obcych, nie naszych. Trzeba im dokopać, a przynajmniej zakrzyczeć ich. Kilka lat temu lunapark stał obok boiska do piłki nożnej, więc w czasie meczu słyszałem co i jak wykrzykiwali kibice. Byłem zaskoczony i przerażony tą orgią złości, wyzwiskami, agresją tych ludzi.

Piłka budzi w ludziach okropne cechy.

Wszystkie wypowiedzi przeczytane w internecie były skrajnie negatywne, obraźliwe, wprost chamskie. Wieszano na piłkarzach psy, osądzaną ich bez litości, wyzywano, żądano zwrotu pieniędzy. Pomijam tutaj porażający brak kultury, ale, na Boga, skąd takie oczekiwanie sukcesów, skoro nawet ja wiem, że polski futbol nie jest wysokiej klasy?? Czy kibice nie wiedzą, że każda drużyna trenowała, ćwiczyła metody gry, zapewne analizowała grę innych drużyn, że każda z nich zrobiła wszystko, by wygrać? Czy nie wiedzą, że wygrać może jeden? Więc o wygraną im chodzi, nie o samą grę, w której tak się lubują według własnych deklaracji? A może po prostu musieli na kimś wyładować swoją agresję, no i trafiło na kopaczy piłki?

Więc bronię ich? Nie, chodzi o logikę i gust. O elementarz zachowań, którego nie znają ludzie piszący komentarze.

Gdyby kopacze odnieśli sukces, ton wypowiedzi niewątpliwie byłby skrajnie odmienny. Mielibyśmy do czynienia z herosami, bohaterami narodowymi. Zapewne niesiono by ich na ramionach, może nawet na tarczach, a prezydent przypinałby im odznaczenia. Gdy pomyślałem o tym, mając w pamięci okropną złość kipiącą z przeczytanych wypowiedzi, zrobiło mi się niedobrze.



N a koniec uwaga ogólniejsza.

Myślę, że futbol i jego miłośnicy skorzystaliby, gdyby odciąć dwa albo trzy zera z dochodów klubów i graczy. Uważam, że blask współczesnej czołówki kopaczy składa się nie tylko z ich wysokich umiejętności kopania, ale i z ich bajońskich zarobków. Gdyby zarabiali porównywalnie do zarobków ich fanów, tych zapewne ubyłoby, ale o wiernych można byłoby z pewnością powiedzieć, że lubią piłkę nożną i mistrzów tej gry. Nie byłoby gwiazdorzenia, ukrytych machinacji, sensacyjnych transferów, etc.

Doprowadzić do takiej sytuacji jest łatwo i trudno jednocześnie. Należałoby zastosować mój sposób przy zakupach: nie kupowania towaru, którego reklamę widziałem. Tylko tyle i aż tyle. Gwiazdy kopania piłki straciłyby blask i pociągający urok mamony, a my moglibyśmy obejrzeć film bez reklam.

Może nawet wybrałbym się do kina?



Niżej zamieszczam kilka zdjęć z Ustronia.