Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Anglia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Anglia. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 17 marca 2014

Anglia. O Eos i o Hekacie


6 października.
Uczę się. Zza ściany słyszę dudniącą rąbankę zwaną chyba hip hopem: facet nie mający żadnych predyspozycji do bycia piosenkarzem wykrzykuje do mikrofonu swoje kompleksy i kłopoty ze światem, zarabiając na tym pewnie więcej, niż ja na kierowaniu ciężarówką. On nazywa się artystą. Dziwny jest ten świat, jak to zauważył pewien piosenkarz starej daty.
“W szacie o barwie szafranu spłynęła Eos na ziemię...”
W czasie obowiązkowych przerw w jeździe czytam Iliadę. Wolno mi to idzie, ale nie popędzam, wystarczy na dłużej. Gdy dzisiaj przeczytałem te słowa, zachwyciłem się nimi. Tak po prostu byłem zachwycony ich pięknem. Ale gdzie ono, to piękno – zaraz przyszła krytyczna myśl – w tych kilku słowach? Nie wiem. Ta niewiedza nakierowała moją myśl ku Proustowi cytującemu gdzieś zdania z czytanej książki, zdania, które zachwyciły go, a mnie jakoś nie. Pewnie z tym zdaniem jest tak samo. Te słowa zapisuję tutaj w podziękowaniu za ofiarowaną mi przez nich przyjemność.
“W szacie o barwie szafranu spłynęła Eos na ziemię...”
Jakiego koloru jest szafran? Nie wiem.
Dzisiaj wstałem o trzeciej, odwoziłem znajomych do Luton, na lotnisko, i dopiero gdy przyjechałem na firmowy parking, do pracy, zaczynał się dzień. Piękny, ciepły, słoneczny od pierwszych swoich chwil, do ostatnich. Patrzyłem na Eos, była wyjątkowo śliczna dzisiaj, ale nie wiem, czy prawda to obiektywna, czy skutek uroku słów Homera. Niebo rozgarniane jej rękoma ma wiele kolorów, któryś z nich jest kolorem szafranu.
Nie wiem zupełnie jak wygląda Eos, niektórzy mówią o jej poplamionych różem dłoniach, ale mojemu magicznemu wyobrażeniu jej uroku nic nie jest w stanie zaszkodzić, nawet jej przykry zwyczaj codziennego zrywania się o tak wczesnej porze. Może dlatego, że robi to cichutko, nie budząc mnie?

8 listopada.
Piszę na palmie, stojąc pod sklepem w Saxmundham, małej mieścinie na wschodnim wybrzeżu. Mam jeszcze kwadrans przerwy, i ruszam w drogę powrotną. Ciepła noc, ale deszczowa, jak i kilka poprzednich. Obok mnie żółto - zielone drzewko brzozy błyszczy kroplami deszczu w świetle latarni, w stożku światła widzę lecące wodne drobinki mżawki. Pojawiają się na granicy światła, jakby ono je tworzyło, i spadają wolno, świecąc jak tysiące robaczków świętojańskich. Jest coś ładnego w tym tak typowo listopadowym widoku, jakaś nostalgia czy smutek, ale łagodny, z tych smutków, które potrafią się podobać, a może.. sam nie wiem... Przyszła mi do głowy dziwna myśl: że w tej chwili chciałbym zobaczyć Hekate, i wcale nie bałbym się jej smutnej twarzy. Podjąłbym próbę jej obłaskawienia, ponieważ teraz, w tej chwili, uważam, że ludzie źle ją oceniają. Ona nie jest zła, a po prostu smutna, bo samotna w listopadową noc. Wszyscy boją się jej, bo wszak to Pani Rozdroży, a może prawda jest zupełnie inna?: może ona na tych rozdrożach czeka – nie na ofiarę, a na kogoś, kto dostrzeże w niej kobietę?
Chyba plotę, a jeśli tak, to winna jest ta noc, w trudny do określenia sposób inna od swoich jesiennych sióstr. Zaraz odgrodzę się od niej zamykając okno i włączając światła, a wtedy przywita mnie inna “ona”: droga.

13 listopada.
Ona ciągle mnie zaskakuje. U schyłku deszczowej nocy listopadowej wstała czysta, rozjaśniona, piękna jak rzadko nawet w wiosenne dni. Gdy w czasie jazdy patrzyłem na nią, oczarowany, pomyślałem, że może dlatego pokazuje mi się taka piękna, właśnie mnie, bo wie, że o niej myślałem ostatnio? Dziękuje mi swoim najpiękniejszym uśmiechem? Ciągle nie znam koloru szafranu, ale dzisiaj na pewno go widziałem. Widziałem wszystkie kolory, i bardzo chciałbym znać nazwy ich wszystkich, by opisać je tak dobrze, jak były tego warte. Największe wrażenie zrobiła na mnie seledynowa barwa wschodniego nieba, czystego koloru powoli tracącego odcień zieleni, jaśniejącego aż do koloru płonącego złota, i ponad nim niewielkie, pierzaste chmurki, normalnie pewnie białe, a w tych krótkich minutach panowania Eos na Ziemi nasycone barwą jej rąk – najpiękniejszym różem. Był tak intensywny, że odbijał się na niemal całym nieboskłonie, strojąc kwiatami głogów brzuchy granatowych chmur jesiennych. Później droga skręciła, straciłem Eos z oczu, a gdy dojechałem do bazy i mogłem się rozejrzeć, nie było już ani śladu jej kolorów na zachmurzonym niebie.

Koniec lata w Anglii


1 września.
Żniwa jeszcze trwają, chociaż niewiele już zboża na polach, i chyba jest już przejrzałe, bo traci swoją złocistość, szarzejąc coraz bardziej. Dzisiaj kilka razy widziałem kombajny w ruchu, ponownie zrobiły na mnie duże wrażenie. Chciałbym stanąć na brzegu pola i napatrzeć się na te nienasycone potwory, większe od tych, które pamiętam sprzed lat. Tak mi się dzisiaj pomyślało o nich, gdy przez daną mi sekundę mogłem widzieć ich ogromne, szerokie jak wrota hangaru, otwarte paszcze z ruszającymi się czerwonymi zębiskami zachłannie zagarniającymi całe łany zboża, i dwa długie, stożkowate, wystające po bokach rozdzielacze zboża do złudzenia przypominające – w skojarzeniu natychmiastowym i jednoznacznym -  kły drapieżnika. Na szczęście te olbrzymy są oswojone i posłuszne ludziom, bo oto na innym polu widziałem jednego z nich zmuszonego oddać nam wszystko, co tak łapczywie zagarnął - obfitą, szeroką strugą sypiącego ziarno przez swoją długą szyję wprost do podstawionej przyczepy. Widziałem też kombajn wieziony na jednej z tych przyczep, które więcej mają kół, niż stonoga nóg. Rozparł się na niej okrakiem, pyskiem do dołu, z zadartym zadem, napuszony dwoma swoimi ogromnymi kołami, wyłupiający szklane oko kabiny; wyglądał jak wielki, paskudny, stary ropuch.

3 września.
Drzewa jeszcze zielone. Jeszcze jest lato. Dęby przybrane są kępkami żółtych liści, ale w słońcu dodają im one uroku i ciepła – jak pierwsze srebrne włosy na skroniach; głogi zrudziały, ale to tylko przez mnogość ich czerwonawych owoców, a że liście kasztanowców już na pół brązowe to nic, to nie dowód bliskości jesieni, bo przecież wiadomo, że te drzewa zawsze się śpieszą. Właściwie wcale się im nie dziwię, chyba chcą ten okres mieć jak najszybciej za sobą, wszak starzeją się tak brzydko - w przeciwieństwie do brzóz, które od pierwszego żółtego liścia, już w sierpniu, do ostatniego, zgubionego z pierwszym śniegiem, zachowują swoją urodę. Olchy bywają ładne w słoneczny dzień, zwłaszcza w końcu lata (co zauważyłem dopiero dwa lata temu), ale ich uroda jest krótka i kapryśna, zależna od słońca i pory jesieni, podczas gdy brzoza zachowuje urodę w słońcu i w deszczu, we wrześniu i listopadzie. Klony też tracą zieleń, ale one, przeciwnie do kasztanowców, może właśnie już chcą się chwalić swoimi pysznymi kolorami? Może wcale nie z powodu zbliżającej się jesieni ich liście żółkną i czerwienieją? Przecież jeszcze jest lato. Przecież tyle drzew zielonych, jeszcze zboża widać na polach. Jest lato...
Tak, widzę zboża, ale więcej widzę rżysk, mnie na pocieszenie uparcie zachowujących złocistość zbóż. Ilu ludzi zna wyraz “rżysko”? – pomyślałem nie wiedzieć czemu. Ilu ludzi potrafi chodzić po nim gołymi stopami? A komu to teraz potrzebne? To dlaczego ciągle pamiętam nauki mojego kuzyna sprzed tak wielu już laty? Technika takiego chodzenia polegała na przesunięciu stopy tuż nad ziemią, nim postawiło się ją, by w ten sposób przygnieść, czy położyć, krótkie, ostre łodygi zżętego zboża.
Tuż przed zachodem wybrałem się na jeżyny. Właściwie były one pretekstem, po prostu szkoda mi się zrobiło tych ostatnich chwil słonecznego dnia. Gdy ucztowałem, przyłączył się do mnie Anglik z plecakiem, w traperach na nogach. Wyglądał tak, jakby wracał z pieszej wyprawy, co chyba było prawdą, bo pochwalił się grzybem wyciągniętym z plecaka. Duży, ładny “psiuch”, jak to mówi się u nas na niejadalne grzyby. Gdy mu o tym powiedziałem, wyrzucił go z zawiedzioną miną. Szkoda mi się go zrobiło, więc zapewniłem, że grzyb był piękny. Facet uśmiechnął się i z zaczął wyciągać swoje znalezione skarby: liście, ptasie pióra, jedno całe gniazdo, i różne grzyby; pokazując je tłumaczył, że w domu sprawdzi według katalogu. Wszystkie były niejadalne. Anglicy chyba nie powinni zbierać grzybów, bo tyle się na nich znają, co ja na krykiecie, i jeszcze krzywdę sobie zrobią. Tak na marginesie: oni na ogół zmiękczają dźwięk “sz”, ale akurat w słowie mushroom brzmi on twardo, po polsku, tak jak i następująca po nim spółgłoska “r”. Ciekawe dlaczego.
Później jedliśmy jeżyny, wzajemnie informując się o ich nazwach. Anglik urwał dwa owoce i położył na mojej dłoni; mimo iż wokół było ich tysiące, poczułem się obdarowany. Będę pamiętać o tym jego geście.
Gdy odchodził, słyszałem go powtarzającego sobie pod nosem: jezyna, jezyna, jezyna.
Blakberi, blakberi – odpowiadałem mu.