Strzyżowiec, Skowron,
Płoszczynka, Wapienna, wzgórze na południe od Strzyżowca. Włóczenie się po
stokach Czyżyka i po wzgórzach na północ od Strzyżowca.
Wydłużony
grzbiet Skowrona przecina lokalna szosa łącząca Strzyżowiec z Czernicą. Wstążka
asfaltu szerokości samochodu odważnie pnie się po zboczu tak stromym, że
wjechać tam można tylko wtedy, gdy nie ma śniegu, a gdy minie grzbiet,
fantazyjnymi meandrami biegnie coraz szybciej do drugiej wioski. Poznałem ją
niedawno, a polubiłem od pierwszego przejazdu. Przypomina mi tak samo wąskie i
tak samo zagubione wśród wzgórz dróżki w Walii, którymi miałem okazję jechać
parę razy i które chciałbym odwiedzić. Takie drogi mają urok swojskości i
bliskości, one nie pędzą ślepo jak ich szerokie siostry, one raczej bawią się
przestrzenią; nieśpiesznie, rozglądając się, zmierzają do kolejnej wioski
ukrytej za grzbietem wzniesienia. Ich wywijasy kojarzą się z tanecznym biegiem
roześmianej lejmoniady, nimfy mieszkającej wśród źdźbeł traw na łące.
Samochód
zostawiłem na jedynym chyba parkingu w Strzyżowcu, przy kościele, i poszedłem
pod górę szosą, którą przed chwilą jechałem. Wiedziałem, że na szczyt Skowrona
nie zdążę przed wschodem słońca, chyba że pędziłbym, ale nie zwykłem śpieszyć
się na szlaku. Przy drodze rosną dwa samotne, widoczne z daleka drzewa – dąb i
lipa. Zawsze mam chwilę czasu dla mijanego strumienia i zawsze jest dobry czas
na obejrzenie dużych drzew; gdy odszedłem już od oglądanej lipy, wspomniałem
lipę rosnącą na szczycie Dworów, wzgórza na północ od wioski. Rozejrzałem się,
po chwili zobaczyłem ją, górującą nad innymi drzewami, wysoką i rozłożystą, a
widziałem ją z odległości trzech kilometrów. Odwiedzę cię dzisiaj – obiecałem;
nie wiem, czy sobie, czy drzewu.
Ranek
podobny był do wczorajszego: czyste kolory górą, dołem oszroniona szarość
zimowego krajobrazu. Szedłem wprost na słońce chowające się za obłym szczytem
Skowrona; w rytm moich kroków podniosło się i wreszcie zaświeciło mi w twarz,
gdy w stanąłem na górze. Oj, ładne widoki miałem! Trawiaste wzgórza z
pofałdowanymi stokami ciągną się tam aż po Strzyżowiec, a miejscami jeszcze
dalej, po Jezioro Pilchowickie i Bóbr. Na zachodnich ich stokach dzień jeszcze
się nie zaczął, na wschodnich światło słońca było zrazu ledwie widoczne,
delikatnie zaznaczone, niemal równoległe do ziemi, ale stopniowo rozjaśniało się,
a cień na przeciwnych stokach pogłębiał się. Stałem tam chłostany wiatrem, z
kapturem naciągniętym na głowę i odwlekałem chwilę zejścia.
Poszedłem
drogą biegnącą skrajem lasu chcąc poznać jej bieg, miejsce kończenia się w
Płoszczynce. Później była Wapienna ze starymi wyrobiskami wapienia; drzewa
wyrosły na wysokich i stromych ścianach
wąwozów wykutych przez ludzi, zacierając ślady ich pracy i przywracając miejsce
naturze.
Przeszedłem
wzgórzami pod Strzyżowiec i już wchodziłem na zbocze Czyżyka, gdy obejrzałem
się i inaczej zobaczyłem bezimienną górę wznoszącą się na południe od wsi,
między szosą do jeziora a zielonym szlakiem. Zawróciłem nie tylko dlatego, że
zobaczyłem ją ładniejszą, ale także wspomniawszy pewną sobotę sprzed kilku
laty, z czasu mojej pobytu w UK: zrezygnowałem wtedy z wyjazdu na klify pod
Dover, a okazja już się nie powtórzyła. Pomyślałem, że tamtych wapiennych
klifów już zapewne nie zobaczę i że tak samo może być z tą górą.
Cała
chyba jest prywatną własnością, bo przegradzają ją druty pastwisk, ale że bydła
nie widziałem, a góra kusiła, poszedłem. Od strony Czyżyka zbocze jest dość
strome, poprzecinane nitkami dróg i drzew – najprawdziwsze kaczawskie widoki, a
ze szczytu roztacza się pełna panorama. Z jednej strony prześwituje między wzgórzami
i drzewami tafla Jeziora Pilchowickiego, za nim widać liczne wzgórza izerskie,
z drugiej strony dwa wyraźne stożki Sokolików w Rudawach Janowickich.
Oczywiście całe Karkonosze, liczne drobiazgi górskie, a bliżej Zadnia i wszyscy
jej sąsiedzi.
Miejsce
dopisuję do swojej listy miejsc najładniejszych.
Widziałem
też wierzchołek Ptasiej, częstej towarzyszki tej dwudniowej wędrówki. Stawałem
gdzieś na stoku czy szczycie pagóra, rozglądałem się wokół i na ogół
dostrzegałem ją gdzieś na horyzoncie; bywało, że jej widok był dla mnie
niespodziewany. Zdarzało mi się widzieć tylko skrawek jej szczytu, ale przecież
znam ją i rozpoznaję dobrze. Ta góra była jak powracające echo, jak tamte słowa
Poety o szafranowym kolorze szat bogini Eos, albo jak droga, która idzie ze mną
pozostając nieruchomą. Wczorajszy dzień rozpoczął się wschodem słońca między
drzewami tej góry, wschodem oglądanym w pobliżu Mojego Wzgórza, a dzisiaj widok
tak ładnego północnego stoku Ptasiej był ostatnim widokiem oglądanym w ten
weekend, gdy o zachodzie stałem na Rząśnickiej Przełęczy, żegnając dzień i moje
góry.
Poszwendałem
się po odkrytym zboczu Czyżyka, pomyszkowałem trochę w poszukiwaniu przejścia
na wydłużoną polanę śródleśną kończącą się blisko szczytu, ale nie znalazłem.
Kłopot z takimi miejscami polega na zarośnięciu wąskich przejść młodym lasem
tak dokładnie, że jeśli nie wiadomo gdzie wejść w gąszcz, długo można
przedzierać się chaszczami. Gdy będę wybierać się tam kiedyś, obejrzę dokładnie
satelitarne zdjęcia, wyznaczę odległość polany od charakterystycznego miejsca
na brzegu lasu i wtedy powinienem trafić bez pudła na tą ukrytą polanę i dalej
na szczyt.
Późniejszy
dopisek: oglądałem lasy Czyżyka na zdjęciach googli, polana pokazywana na mapie
już nie istnieje, zapewne zarosła lasem wiele lat temu, o czym producent mapy
jeszcze nie wie, jak i nie wie o wielu innych faktach dotyczących tych gór.
Wracam
na zbocze Czyżyka. Tak, to prawda: nie miałem ochoty iść pod górę przedzierając
się gęstym lasem. Świeciło słońce, wolałem pójść na drugą stronę doliny, do
tamtej wielkiej lipy i widokowego miejsca opodal. Wyszukałem jeszcze dogodne
zejście do szosy z łąk na zboczu Czyżyka, przeciąłem główną ulicę wioski i
poszedłem w stronę lipy.
Szedłem drogą celującą w niebo i drogą schowaną wśród głogów,
szedłem drogą wysadzaną starymi czereśniami lub kamieniami, a gdy któraś z nich
wiodła mnie na manowce, zostawiałem ją i wchodziłem na pola. Niosłem na
ociężałych butach ich lepką ziemię, idąc łąkami zostawiałem ją na trawach, a
dalej znowu trafiałem na drogę i szedłem nią, kuszony jej niknięciem na
zakręcie przy starej, ogłowionej wierzbie.
Przywitałem
się z lipą, a wyżej, przy brzozowym zagajniku, urządziłem przerwę mając przed
sobą rozległy i ładny widok – kolejne miejsce do mojej listy.
Miałem
na nogach wysokie, masywne buty. Założyłem je na wyrost, bo przeznaczone są na
najcięższe warunki, na mróz, głębokie śniegi i błota, na piargi, ale założyłem
je chcąc sprawdzić moją przeróbkę – dodanie pary języków. Modyfikacja
sprawdziła się, ale tak wymęczyłem nogi wczorajszą jedenastogodzinną wędrówką w
tych butach, że dzisiaj uznałem, iż dziewięć godzin na szlaku wystarczy.
Schodziłem powoli, nie najkrótszą drogą (chyba miałem do siebie trochę żalu o
ten wcześniejszy powrót), patrząc wokół w staraniu nasiąknięcia słońcem i
słonecznymi widokami, a na parkingu byłem dwa kwadranse przed zachodem słońca.
Jechałem
na wschód widząc słońce w lusterku. Gdy minąłem grzbiet Skowrona i zacząłem
zjazd do Czernicy, dzień się skończył, ale gdy wjeżdżałem na Rząśnicką Przełęcz,
słońce znowu wzeszło. Zatrzymałem się tam żeby popatrzeć jeszcze chwilę na
rozległy stok Ptasiej; z tamtego miejsca wydaje się większy, bardziej stromy, a
dolina u stóp głębsza; to jeden z moich ulubionych widoków.
Ten
dzień, dzień dwóch zachodów słońca, ostatecznie skończył się w Sokołowcu.
Miałem plan na zakończenie weekendu, plan kulinarny: zjeść
w przydrożnym barze chińskim kaczkę po pekińsku; specjalnie z tego powodu
zrobiłem na dzisiaj mniej kanapek.
Kaczkę
zjadłem, była dobra, chociaż zupełnie inaczej przyrządzona niż znana mi kaczka
po pekińsku z innej restauracji chińskiej, więc chyba jednak nie wiem, jak
smakuje kaczka rzeczywiście pekińska.