Równo cztery lata
temu, w mglisty i mroźny dzień, byłem w tych górach po raz pierwszy; czy
uwierzyłbym wtedy, że tak szybko staną się one moją pasją? Chyba nie, i właśnie
w tej nieprzewidywalności życia jest jego nie najmniejszy urok.
Dzisiaj
wyszedłem z Czernicy i czarnym szlakiem doszedłem pod Wleń. Dalej już bez
szlaków: Szubieniczna, wieś Nielesto, elektrownia Pilchowice II, wieś Potoki,
zboczami Czyżyka do Strzyżowca, z tej wioski zboczami wzgórz do Nielesta,
powrót i dalej ścieżkami w pobliżu Zadniej do Czernicy.
Senność.
Czy powieki mogą tyle ważyć? Kiedy ja się wyśpię i będę jechać bez usypiania za
kierownicą?
Senność
i zakręty szosy. Na jednym z nich, prosto przede mną, zobaczyłem pierwszą
oznakę końca nocy: odrobinę ciemniejszy od nieba zarys mijanego wzgórza;
bardziej po zakrętach drogi niż kształtach zboczy poznałem Wielisławkę.
W
czasie pierwszych wyjazdów nad ranem w góry, po paru ledwie godzinach snu,
czułem ekscytację, teraz na krętej drodze uderzam się w policzki żeby nie
przespać zakrętu drogi. Ekscytacja poszła sobie gdzieś, niewierna, ale na
szczęście została przy mnie radość wędrowania. Kiedy więc się wyśpię? Nie
teraz, może wtedy, gdy z jakichkolwiek powodów nie będę mógł chodzić.
Gdzie
jechać? Po trzech tygodniach nieobecności w moich Kaczawach odpowiedź była
jasna. Plan ułożony na sobotę realizowałem dwa dni (niedzielny przekładając na
inny wyjazd), a to z powodu urody poznanych miejsc; urody, której – prawda to
znana – nie można smakować w pośpiechu.
W
pracy muszę skupiać się na setkach spraw, myśleć o rzeczach, które osobiście
nie interesują mnie nic a nic, za to na szlaku mogę pozwolić sobie na
zagapienie się, pójście tam, gdzie mi się podoba, albo przegapienie drogi którą
miałem iść – i tak też jest dobrze!
Parę
lat temu szedłem czarnym szlakiem z Czernicy, ale skręciwszy nie tam gdzie
powinienem, wyszedłem na Babiniec; dopiero dzisiaj wróciłem na tamto rozdroże.
Droga w stronę Babińca skręca w prawo, lubię ją, wyższymi jej fragmentami
szedłem parę razy, a na wprost prowadzi szlak do Wlenia – droga równie widokowa
jak tamta jej sąsiadka, co okazało się dzisiaj. Wiedzie po łagodnych stokach, z
tyłu otwierają się coraz dalsze widoki, a gdy w pobliżu domów Modrzewi, w
najwyższym jej miejscu, odwróciłem się, zachłysnąłem się urodą widoków i
bogactwem szczegółów. Najbardziej ujął mnie widok małego wzgórza przytulonego
do stoku dużej góry na wschód od wioski; niestety, ani ta duża góra, ani tym
bardziej mała góreczka, nie mają swoich nazw, szkoda, bo z tą małą wiążą mnie
miłe chwile tam spędzone i ładne widoki. Któregoś dnia dostrzegłem to małe
wzgórze, wtedy już mi znane, ze stoku Ptasiej i specjalnie poszedłem przywitać
się z nim jak ze znajomym.
Idąc
dalej, kilka razy miałem wątpliwości co do swojego aktualnego miejsca i identyfikacji
wzgórz, ale trudności te, jak i zdarzająca się niepewność, stwarzają wrażenie
samodzielnej wędrówki bezdrożami, mają więc swój urok i dają odrobinę
satysfakcji, zwłaszcza gdy odnajdzie się szukane miejsca.
Schodzę
ze wzgórza które (prawie) na pewno jest Szubieniczną. Jeśli tak, to gdzieś
tutaj powinna być droga – czytam mapę. Jest.
Może odrobinę inaczej usytuowana,
ale jest. Niżej wchodzi w las, dobrze, tam powinna ona dojść do szosy i
kamieniołomu. Idę zaciekawiony, wypatrując między drzewami wyrwy w ścianie
wzgórza – starego kamieniołomu.
Tym
razem był, i to naprawdę ładny pionowymi, malowniczymi ścianami, ale nierzadko,
zwłaszcza gdy wyjdę z lasu, długo kręcę mapą i głową nim dopasuję otoczenie do
rysunków mapy; wtedy czasami wyrywa mi się zaskoczone: to ja jestem aż tutaj?
Elektrownia
na Bobrze nie była przystankiem „po drodze”, była jednym z celów dzisiejszej
wędrówki.
W
rejonie Gór Kaczawskich, ściślej na ich granicy z Izerami, jest kilka
elektrowni wodnych na Bobrze. Największą, w Pilchowicach, widziałem,
podziwiałem jej zaporę, ale jak wyglądają pozostałe, czasami malutkie,
elektrownie? W ten weekend widziałem dwie spośród nich, ale przyjdzie czas i na
pozostałe, bo dla mnie te budowle są interesujące, nawet pociągające, z dwóch
powodów: jako obiekty inżynierskie i jako miejsca magicznego wytwarzania prądu
elektrycznego, tajemniczej energii, do której tak się przyzwyczailiśmy, że nie
dostrzegamy jej wyjątkowości.
Nikt jej nie widział, gniazdko z prądem czy bez niego
wygląda dokładnie tak samo; ta energia nie ma zapachu ani ciężaru, nie można
jej nalać kanisterek ani zważyć woreczek, bo nie ma nic do ważenia i mierzenia,
no bo czy coś tak niepojętego, jak strumień elektronów, jest „czymś”? To
wielkie nic, tą czystą energię, można za naciśnięciem guzika zamienić w
światło, w ciepło, w zimno, w ruch, a wszystko to na tysiące sposobów; ta
energia napędza telefony i tablety, aparaty foto i odtwarzacze mp3, komputery
wyświetlające film i te sterujące pracą silnika w samochodzie, ale też ta
energia może w mgnieniu oka wytworzyć ogień, w którym będzie się topić stal.
Tak, tak: wystarczy poruszać przewodem w zmiennym polu
magnetycznym, żeby wytworzyć w nim prąd, ale skąd tak naprawdę się on bierze i
czym jest?? – myślałem stojąc dzisiaj przy oknie budynku elektrowni. Pode mną
głośno szumiała woda napędzająca turbiny, a pośrodku hali maszyn tkwiły
nieruchomo czerwone maszyny zamieniające czarodziejskim (przecież!) sposobem
energię płynącej wody na prąd.
Wszedłem
w las, drapałem się pod górę po stromym stoku, a na otwartą przestrzeń
wyszedłem nad wsią Potoki, nieco za bardzo na zachód od spodziewanego miejsca,
ale przecież świeciło słońce, w dole widziałem malowniczą wieś, a po drugiej
stronie doliny zapraszało mnie odkryte zbocze Czyżyka.
Wzdłuż stoku biegła
falista nitka dróżki – widok nieodmiennie pociągający. Poszedłem tam. Droga
bardzo widokowa, prawdziwie kaczawska.
Szedłem nią zwalniając, nie chciałem
żeby już się skończyła, dlatego gdy w pobliżu Strzyżowca zobaczyłem nitkę innej
drogi na rozległych stokach wzgórz na północ od wsi, skręciłem ku nim i
przeszedłem je aż do Nielesta i z powrotem. Jest tam miejsce z tych najbardziej
lubianych, budzących mój zachwyt wyrażany mimowolnym okrzykiem „o, kurcze!”:
będąc już dość wysoko, przy ścianie lasu, wychodzi się z brzozowego zagajnika
wprost na wielki przestwór łąk, lasów i wzgórz z horyzontem zamkniętym odległą
ścianą Karkonoszy.
Krajobraz pogodnej i łagodnej zimy: na polach przeważały
kolory zieleni podkreślonej słońcem, zieleni która nieco wyżej, pod szczytami
lub w cieniu lasów, przyprószona była śniegiem, i tylko najdalsze szczyty miały
biało-granatowe, zimne barwy zimy.
Wśród
wielu oglądanych tam wzgórz stoją niedawni znajomi skupieni wokół Zadniej, a
blisko na stoku rośnie samotna, pokaźna i sędziwa lipa. Widziałem ją w słońcu,
na polu zielonym oziminą i jednocześnie białym od śniegu, w ładny dzień;
podobała mi się, ale gdybym tak mógł posiedzieć pod nią w czas jej kwitnienia!
Ładnie
tam jest, będę wracać w tamte strony.
Z
niechęci marszu szosą i z chęci odwiedzenia Zadniej, wybrałem drogę prowadzącą
podnóżem; idąc nią minąłem górę i przeszedłem wąski cypel lasu kierując się w
stronę Czernicy.
Na skraju lasu zatrzymałem się dla wypicia resztki herbaty;
szarzało, domy wioski otulał mrok, wiatr niósł drobny, suchy śnieg ostro
uderzający w twarz. Nostalgiczna pora dnia, ale i przyjemna, gdy cel wędrówki
już blisko.
Wyszedłem
na szosę i zaplątałem się. W lewo, czy w prawo do Konopki, domu w którym miałem
zarezerwowany nocleg? Po studiowaniu mapy wyszło mi, że w prawo, zapytany
kierowca powiedział, że w lewo. Z niepewnością, ale jednak posłuchałem się
mapy; po kilometrze marszu przez wioskę okazało się, że poszedłem w dobrą
stronę.
Bożena,
moja gospodyni i właścicielka Konopki, przywitała mnie jak starego znajomego, a
po zajęciu pokoju zaprosiła na lampkę wina. Nie byłem jedynym gościem, jak się
okazało; w miłym gronie spędziłem parę godzin, dopiero późna pora i myśl o
jutrzejszym wczesnym wstawaniu kazały mi podziękować na gościnę i położyć się
spać.
Do wielu nitek łączących mnie z Górami Kaczawskimi, chyba pora na inne – łączące mnie z ludźmi tam mieszkającymi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz