Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą programy komputerowe. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą programy komputerowe. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 8 listopada 2022

Cztery tematy

 081122

Systemowa rzeczywistość

W moim niedawno kupionym samochodzie samoczynnie włącza się klimatyzacja ilekroć uruchamiam silnik. Będąc u mechanika w innej sprawie, przy okazji zapytałem i o to. Usłyszałem, że nie jest to usterka, bo ten i wiele innych samochodów „tak ma”. Poradzono mi zmienić ustawienie nawiewu: jeśli nie będzie nakierowany na przednią szybę, klimatyzacja nie będzie się włączała. Faktycznie, nie włącza się, ale takie ustawienie mi nie pasuje, bo szyba ma skłonność do parowania.

– To niech pan włączy klimę, para zniknie.

– Owszem, ale później paruje jeszcze bardziej.

– Tak jest.

No i na tym wyjaśnienia się zakończyły. Ten typ tak ma i już. Ktoś, jakiś projektant w fabryce, uznał, że tak będzie lepiej dla mnie, o czym przecież on wie lepiej ode mnie, i w efekcie muszę pamiętać o wyłączaniu klimatyzacji uruchamiającej się niezależnie od temperatury na dworze czy ustawienia ogrzewania. Jest tutaj widoczny pokraczny skutek wyraźnej tendencji ułatwiania nam wszystkiego i na każdym kroku. Wyręczenia nas nawet w tak drobnej, wprost sekundowej czynności, jak dotknięcie przełącznika, ale robione jest to w sposób dalece uproszczony, i w efekcie rezultat jest odwrotny do zamierzonego.

Dostałem wiadomość z Allegro: moja aukcja książek nie spełnia wymogów i należy uzupełnić dane. Okazało się, że ma być podany numer identyfikacyjny książki, czyli ISBN. Problem w tym, że wpisać można tylko jeden numer, a ja sprzedaję zestaw trzech książek. Wysłałem zapytanie i nawet otrzymałem odpowiedź: nie ma możliwości łączonej sprzedaży kilku książek. Tak więc jeśli ktoś ma serię wydawniczą albo wielotomowe dzieło bez wspólnego wszystkim tomom numeru ISBN, nie może sprzedać tej całości razem, na jednej aukcji. Dlaczego? Nie wiem. Prawdopodobnie programista nie pomyślał o istnieniu takich zestawów. Może nie czyta książek? Jego niewiedza albo zwykły błąd zostały usankcjonowane zapisaniem w komputerowym systemie Allegro. Teraz już przepadło, nic się nie zrobi, bo program na to nie pozwala. To bardzo charakterystyczne dla obecnych czasów: program nie przewiduje czegoś, więc to coś nie ma prawa istnieć.

Te dwa zdarzenia mają wspólny mianownik: nasze ubezwłasnowolnienie SYSTEMEM albo chociaż kategorycznie narzucanym pomysłem projektanta. W założeniu miało być łatwiej, wygodniej (dzięki ISBN Allegro podsuwa do wyświetlenia różne strony zawierające informacje o sprzedawanej książce), a wyszło inaczej. Po raz kolejny okazuje się, że pomysły ludzi kształtujących elementy naszej rzeczywistości niekoniecznie pasują do realiów, bo te z reguły są bardziej różnorodne, niż się im wydawało. Pomyłka, którą można naprawić? Tak, ale często się nie naprawia, co prowadzi do przymusu lub wykluczenia: albo się godzisz i akceptujesz, albo… cóż, nie mieścisz się w naszych rubrykach, nie pasujesz do SYSTEMU. Owocuje to nierzadkim odwróceniem zależności, koniecznością dopasowania się nas do systemu, a nie odwrotnie.

Wojna

Niewiele o niej piszę, mimo że wielce mnie zajmuje, a to dlatego, że nic nowego nie napiszę wobec mnóstwa dostępnych materiałów. Przyznam się tylko do gorącego kibicowania Ukraińcom i wpłacaniu pieniędzy na wybrane zbiórki. Wpłacam niemało jak na emeryta, a i tak muszę tłumaczyć się sam przed sobą z kwot, które wydają mi się małe. W internecie (nie pamiętam adresu strony) znalazłem zdjęcie, które zrobiło na mnie silne wrażenie. Jest na nim stara płacząca kobieta. Tylko tyle, ale przecież aż tyle. Ta kobieta jest dla mnie symbolem losu Ukrainy i oskarżeniem Rosji.

Patrzcie, co zrobiliście, barbarzyńcy!!


 

Elektryczne lampiony nagrobne

Wiemy, że są produkowane, kupowane i ustawiane na grobach. Co ja myślę o tym pomyśle?

Sądzę, że ogień tak się ma do światła powstałego na drodze elektroluminescencji, jak ma się kominek z płonącymi polanami do niby kominka z mrugającymi żarówkami. Nie chodzi tutaj o samo światło, a o ogień dający światło. Płomień to urokliwy czar, tajemnica, moc, spokój, bezpieczeństwo, bliskość i pamięć, ale magia i symbolika ognia zanika we współczesnym społeczeństwie. Zresztą, zanika od dawna, a zaczęło się od łatwości rozniecania ognia: skoro jeden ruch palcem powoduje wyczarowanie ognia – tego boskiego daru od którego kiedyś zależało życie, daru kiedyś tak bardzo trudnego do rozniecenia – to czy warto go cenić? Na dokładkę teraz jakby przestał być potrzebny, bo pilotem włącza się piec gazowy w którym nie widać ognia lub pompę ciepła bez ognia, a jeśli nawet widzi się płomień kuchenki gazowej, to jest on rachityczny, nienaturalny i traktowany wyłącznie użytkowo.

Komu kojarzy się z życiem i z jego podtrzymaniem? Niewiele już w nim symboliki, tak bogatej jeszcze niedawno.

Teraz łatwo obyć się bez niego lub zastąpić świecącą lampeczką na bateryjkę.

Zaćmienie

25 października Księżyc częściowo zasłonił Słońce. Dzięki Jankowi przypominającemu mi o tym zdarzeniu, miałem możliwość obejrzeć je, a nawet sfotografować. Nie miałem żadnego aparatu ani przesłon, tylko płytę CD i mój stary telefon. Płytę przyłożyłem do tylnej ścianki i w ten sposób udało mi się utrwalić fakt zaćmienia.

Oto dowód.

 To drobiazg, nic szczególnego? Może i tak, ale drobiazg prawdziwie kosmiczny i niezdarzający się często, więc warty przerwania naszej codziennej krzątaniny i zobaczenia. Jest szansą na zobaczenie i poczucie niezwykłości świata.

poniedziałek, 29 sierpnia 2022

Marudzenie

 

270822

Można tak nazwać ten tekst, ale dla mnie jest opisem mojego postrzegania zmian rzeczywistości i naszego języka.

Temat pierwszy: ikonki

Zacznę od komputera i używanego systemu operacyjnego Widnows 11. W kolejnych wersjach tego systemu są zapewne liczne zmiany mi nieznane, ale i nie jest moim zamierzeniem napisanie recenzji, a jedynie zwrócenie uwagi na jeden drobny, ale dla mnie wymowny, szczegół. Otóż podstawowe funkcje operacji dokonywanych na plikach, takie jak wycięcie, wklejenie, kopiowanie, itd., wyświetlane są w formie ikonek (na zdjęciu górny rząd). Tekst wyjaśniający, jedno czy dwa słowa, pojawia się po chwili w formie „dymka” – jak w kreskówkach. Oto lista takich ikonek wyświetlonych w czasie prostej operacji. 

 

Pierwsza i ostatnia, nożyczki i kosz, kojarzą się bez problemów, ale cóż mają oznaczać pozostałe symbole, na przykład biały prostokąt z niebieską obwódką i czarnym kątownikiem przy dwóch bokach, albo czwarty symbol w górnym rzędzie? Akurat ten kojarzy mi się z wyglądem drewnianego samochodzika mojego wnuka, a oznacza funkcję zmiany nazwy pliku. Chciałbym poznać bieg kojarzeń twórcy tych ikonek; chciałbym dowiedzieć się, jak, wychodząc od potrzeby zobrazowania wklejenia, doszedł do dwóch zachodzących na siebie prostokątów o odmiennych wielkościach, kształtach i kolorach. Jak mu się skojarzyła operacja zmiany nazwy z grafiką przedstawiającą czarno obwiedziony prostokąt z niebieskimi kreskami? Poniżej są następne ikonki, równie umowne i nie tłumaczące się same. Pochylona szpulka z wystającym patykiem na symbolizować przypięcie do ekranu startowego. Trzeba mi jednak zaznaczyć, że są miejsca, gdzie ikony pasują jak najbardziej, na przykład opisy przełączników nawiewu powietrza w samochodzie, ale tutaj?… Ikonki bywają przydatne, ale nie wszędzie. Na pewno nie tam, gdzie ich symbolika nie jest oczywista.

Stworzono je… właściwie nie wiem po co. Dla ułatwienia? A czy przeczytanie jednego słowa ma być utrudnieniem? Odnoszę wrażenie, że właśnie tak jest: napis jest utrudnieniem dla coraz większej ilości osób, a nadto ikonkę nie trzeba (w zamyśle twórców) tłumaczyć na lokalny język. Owszem, byłoby tutaj trochę racji, gdyby symbol graficzny kojarzył się w sposób oczywisty, jak kojarzą się nożyczki, a tak nie jest. Po kilku miesiącach używania tego systemu operacyjnego nadal nijak mi się nie kojarzą, tyle że pamiętam, iż druga symbolizuje taką operację, trzecia taką, etc, a jeśli nie pamiętam, to czekam sekundę na pojawienie się opisu. Podważam sensowność zamieniania jednowyrazowego opisu na ikonki, bo to dobra droga do utrwalenia procesu odchodzenia od słowa pisanego, zastępowania słów obrazkami. W Windows 11 jeszcze funkcjonuje okres przejściowy, ale tylko patrzeć, jak znikną słowne podpowiedzi, a wtedy bez zakucia funkcji ukrytych za dziwacznymi ikonkami po prostu nie da się obsłużyć komputera – jak kiedyś osoba niepiśmienna nie mogła przeczytać książki. Umiejętność czytania i pisania przestaje być kluczem umożliwiającym korzystanie z dwudziestopierwszowiecznych urządzeń.

Uwaga ogólniejszej natury: w obecnie pisanych programach komputerowych nie pasuje mi powszechnie występująca konieczność dopasowania mojego myślenia i kojarzenia do myślenia i kojarzenia programistów. Mam to nie tylko za przeszkodę w obsłudze, ale czasami i za gwałt na moim umyśle. Nie dlatego, że swoje myślenie mam za lepsze, ale po prostu za inne. Bieg swoich kojarzeń, sposób rozumowania, muszę naginać do pomysłów innych osób, skoro alternatywą jest rezygnacja z obsługi. Dodam jeszcze, że w prostych urządzeniach, jak na przykład kuchenka domowa, pod pewnymi względami bywa gorzej, bo tam wszelkie informacje są przekazywane w postaci bardzo uproszczonych ikonek, czysto umownych, na przykład przy pomocy typowych wyświetlaczy cyfrowych, na których wyświetlane są dziwne kreski, których znaczenie trzeba poznać i zapamiętać. Z instrukcji nie zawsze się dowiemy, ponieważ obecnie jej główną treścią jest informacja o ISO i o niewyrzucaniu urządzenia na śmietnik, a na dokładkę w odmienny sposób „umawiają się” z nami producenci różnych urządzeń.

O słowach

Trwa moda na słowa. O dywersyfikacji i generowaniu pisałem, a ostatnio poznałem nowe słowo: transparent. Nie, to słowo nie oznacza, wbrew spodziewaniu, tablicy czy flagi, a przezroczystą szybę, o czym dowiedziałem się na Allegro chcąc kupić kabinę do prysznica. Przejrzałem wiele ofert, nie znalazłem takiej, na której oferowano szybę przezroczystą lub przejrzystą, wszystkie są transparent, transparentne, albo matowe. Najwyraźniej tego ostatniego słowa jeszcze nie zastąpiono angielską kalką.

Od angielskiego skrótu PR (public relations) utworzono koślawe, nonsensowne słowa „pijar, pijarowy”, i nagle wszyscy zaczęli je używać. Równie głupie jest wyrażenie „lokowanie produktu” powszechnie używane w telewizji na określenie ukrytej formy reklamy. Ten słowny kulfon jest dosłownym tłumaczeniem angielskiego wyrażenia „product placement”, ale nikt się nie postarał o nadanie mu poprawnej w naszym języku formy.

Słowo „kolokwializm” i pochodne istniały od dawna, ale ni z tego, ni z owego powodu nagle popularność zdobył przymiotnik „kolokwialny”. Nikt nie powie o wyrażeniu potocznym, popularnym, codziennym czy trywialnym, wszyscy mówią o kolokwializmie.

Wszędzie działa ten sam mechanizm, który wyklucza z naszego języka zróżnicowanie zastępowane dywersyfikacją, a tworzenie, uzyskiwanie, osiąganie i inne podobne słowa jednym – generowaniem. Ten mechanizm nazwać trzeba pospolitym małpowaniem. Ludzie nie silą się na nadanie swoim wypowiedziom indywidualnych cech, nieznany jest im wymóg urozmaicania wypowiedzi, nieużywania zbyt często tych samych słów, ale za to doskonale znają mechanizm małpowania: „powtarzam za innymi, no bo skoro ludzie tak mówią, to widocznie tak trzeba, to zapewne takie słowa są modne, a ja chcę modnie się wypowiadać”.

Nie mam nic przeciwko przyjmowaniu słów obcych, jeśli w naszym języku nie ma odpowiednika, jak na przykład lizing (ostatecznie, ale z oporami – leasing), ale tłumaczenie wyrażeń nie może być dosłowne, skoro normy językowe są odmienne. W ten sposób zaśmiecamy nasz język, jednak mało i coraz mniej jest Polaków, którym zależy na dobrej polszczyźnie.

środa, 22 grudnia 2021

Zmiany w obyczajach i w języku

 

191221

Drugi tydzień nie pracuję chorując na covid. Siedzę w pokoju w bazie, który coraz częściej postrzegam jak salę szpitalną. Tutaj, w tym pokoju, spędzę samotne święta. Trochę czytam, więcej oglądam filmów przyrodniczych, napisałem kilka listów i ten tekst. Wiem, że zainteresuje parę osób, może tylko jedną, ale to nic nowego, wszak tak mam na blogu od lat. Piszę o tym, co ważne jest dla mnie, a nie co modne i chętnie czytane. Takich tekstów tutaj nigdy nie było i nie będzie.

* * *

Padł mi laptop. Nie reanimowałem go, ponieważ od początku nie lubiliśmy się, więc rozstałem się z nim bez żalu. Nowy ma najnowszy system operacyjny, mianowicie Windows 11, i o nim napiszę parę słów. Dla mnie, zwykłego użytkownika, różnice są niewielkie: coś było z lewej, teraz jest z prawej strony i doprawdy niewiele więcej, chociaż możliwe, że zmiany są, ale niewidoczne.

Włączał mi się dziwny program o nazwie Cleaner, więc odkurzacz czy czyściciel. Któregoś dnia umyślił sobie, ten program, wgranie mi do laptopa nowej przeglądarki internetowej. Był tak namolny, że nie dał się zamknąć, mrugając przy próbach i żądając zgody na pobranie. W moim własnym laptopie! Udało się go przekonać do mojej decyzji, a to poprzez jego całkowite usunięcie z komputera. Niech sobie czyści komputery swoich twórców. 

To nie jest drobiazg, a coraz powszechniejsza cecha programów i korporacji je piszących. Oni uzurpują sobie prawo decydowania za nas, co jest nam potrzebne, przy czym działają na siłę, podstępnie, z ukrycia, w nosie mając prawo decydowania o moim własnym komputerze czy telefonie. Ma być jak my chcemy, bo my wiemy lepiej!

Typowe funkcje używane nie tylko w edytorze tekstów, jak wytnij, wklej, zmień nazwę, kopiuj, nie mają teraz opisów, a ikonki. Opisy jeszcze są, pojawiają się jako dymki, czyli coś uzupełniającego, dodatkowego, coś w zaniku. Dobrze, że są, bo miałbym kłopoty. Niektóre ikonki są oczywiste, jak nożyczki, ale zgadnijcie, co oznacza ikonka z… właściwie nie wiem, z czym. Widzę biały prostokąt z dwoma niebieskimi kreskami. Programistom skojarzył się z funkcją zmiany nazwy pliku. Możliwe, że nie skojarzył się wcale, ale po prostu mając ustalić jakiś symbol, wybrali taki, bo w końcu czemu nie.

Piszę o tym dostrzegając tutaj wyraźny trend do rezygnacji z pisma, i zastępowania słów symbolami graficznymi. Teraz jeszcze „dymek” podpowiadający znaczenie, ale idę o zakład, że wkrótce zniknie i wtedy jeśli nie będziesz wiedział, człowieku, co oznaczają dwie niebieskie kreski na prostokącie, to znajomość pisma nic ci nie pomoże. Wkraczamy w ikonkowy świat. Pismo? Póki nie zostanie całkowicie wyrugowane jako przejaw zacofania, jeszcze będzie używane, coraz mniej i mniej, aż w końcu znajdzie dla siebie ostoję w fachowych artykułach, chociaż wcale nie jestem tego pewny. Wszak i tam można wymyślić krzaczki.

Program do pisania wyświetla mi inną poradę każdorazowo po włączeniu, a ma ich setki. Są różne, najczęściej w ogóle nie wiem, o co chodzi, i to w programie nieco mi znanym, używanym od lat. Oto przykładowa „porada”:

Włącz masywne obliczenia równoległe komórek formuły.

Kiedyś chciałem tak sformatować długi tekst, by program dzielił go na rozdziały, ich początki ustalał na początku strony i automatycznie aktualizował spis treści. Udało mi się to, ale kosztem kilku godzin myszkowania po internecie i szukania porad, bo wiadomo, że nikt nigdy nie znalazł rozwiązania swojego problemu w dziale pomocy samego programu. Jeśli ktoś uważa, że to przesada, niech sprawdzi, na przykład tak formatując tekst, jak to opisałem. Uważam, że sam fakt istnienie stron na których ludzie opisują, w jaki sposób udało się im uruchomić określoną funkcję zwykłego użytkowego programu, jest przejawem klęski programisty i bylejakości jego produktu. Każdą funkcję da się opisać jasno, prosto i logicznie, tylko potrzebne są dwa warunki: oprócz chęci trzeba mieć umiejętności jasnego wyrażania swoich myśli, a jednego i drugiego tym ludziom brakuje. Nikt od nich nie wymaga przejrzystości programu, a od działu pomocy wymaga się jedynie, by był.

Doszło do sytuacji paranoicznej, w której za rzecz normalną ma się nieprzejrzystość obsługi programu, a za nienormalną wytykanie błędów. Tak jakby program uświęcał się samym faktem istnienia.


Kolega przysłał mi dwa wyrazy dosłownie nafaszerowane błędami: fzhut i óżont. Mogłyby zająć pierwsze miejsca na liście „twórczego” podejścia do polskiego, gdyby były autentyczne, a co do tego mam wątpliwości. Moje przykłady z pracy: pszót, pszewut, bęzyna, będzyna, także parę dni temu dodane łazięka i lobuwka, są autentyczne. Dla ludzi tak piszących niewątpliwym ułatwieniem będzie ikonka przedstawiająca przechylony kanister, z którego kapie bęzyna, a nawet będzyna.

Tak piszą prości, niewykształceni ludzie? Nieprawda. Jeszcze niedawno faktycznie po takich błędach można było poznać ludzi nieobytych w pismem, teraz wszyscy pospołu tak piszą.

Otrzymałem list z firmy ubezpieczeniowej:

Dziękujemy, że kontynuujesz ubezpieczenie”. Gdzie błąd, może ktoś zapyta? W naszym języku dziękuje się za coś, nie za że. Poprawniej było napisać „dziękujemy za to, że…”, ale taka forma też brzmi kulfoniasto. W pełni poprawna forma to „dziękujemy za kontynuację ubezpieczenia”. Firmie wysłałem uwagę, ale jestem pewny jej wykasowania, czemu mógł towarzyszyć charakterystyczny gest ramion. Bo teraz niemal nikt nie szuka odpowiedzi na niejasności, które przecież pojawiają się często w czasie używania naszego niełatwego języka. Teraz jego użytkownicy patrzą, jak piszą inni i… sami tak piszą. Poprawność lub jej brak, dobre lub złe brzmienie, istnienie lub zagubienie sensu i smaku, nie mają najmniejszego znaczenia i nikogo nie interesują. W książce z pogranicza psychologii i socjologii, a więc dotykającej trudnych i subtelnych relacji międzyludzkich, co raz spotykałem się ze słowem generowanie, czyli pojęciem bardzo technicznym. Autor (a może tylko tłumacz) nie widział nic niestosownego w jednakowym nazywaniu wytwarzania prądu czy osiągania mocy, a budzeniu się niepokoju w człowieku.

Na stacji paliw kupowałem kawę. Rzadko to robię, bo cena osiem lub więcej złotych jest zdzierstwem, zwłaszcza, że dostaję papierowy kubek a nie zgrabną filiżankę, ale czasami się decyduję. Z listy wybrałem „Kawę Z Mlekiem”. Dokładnie tak było napisane, przy czym napis pojawił się na ekranie, więc jego pisownia ustalona została w toku programowania.

Otworzyłem You tube:

Od Teraz Drogi I Samochody Nie Są Potrzebne”

Budowanie Niesamowitego Basenu”

Jak Powstają Roboty Przemysłowe”

Trzecia część tytułów jest tak pisana, a jeśli zajrzy się na strony angielskojęzyczne, widać, skąd przychodzi ten dziwaczny zwyczaj. Stamtąd przychodzi też do nas nowe modne słowo: „epicki”. Dobrze, film nakręcony z wielkim rozmachem, albo duże i dobrze napisane dzieło literackie, niech mają ten szczytny przydomek, ale nazywanie tak byle jak napisanego tekstu lub filmiku na You tube tylko dlatego, że jest nieco dłuższy od innych, jest przejawem mody wyradzającej się w manieryzm i niezrozumieniem używanego słowa.

Próby wskazania błędu kończą się bardzo charakterystycznym silnym oporem, ignorowaniem argumentów, wzruszaniem ramionami, a nawet gniewem. Teraz tak się pisze! – oto koronny argument ucinający dyskusję. Ta odporność na argumenty i podążanie za modą jest cechą pojawiającą się obecnie w wielu dziedzinach, bo czyż inaczej jest z niektórymi poglądami uznawanymi za nowoczesne? Tracimy zdolność krytycznego, analitycznego, a nade wszystko własnego myślenia. Poglądów nie wypracowujemy, a je przejmujemy; wiedzę, o ile w ogóle, to zdobywamy na minutowych stronach lub popularnych vlogach, uznając ilość „polubień” za miernik ich jakości i prawdziwości.

Nasz język, ale w pewnej mierze i nasze poglądy, ubożeją (to powiązanie jest bardzo charakterystyczne), bo my sami umysłowo dziadziejemy, sprawniejszymi stając się jedynie w klikaniu.

sobota, 5 czerwca 2021

Polszczyzna i komputery

 

010521

W opisie ostatniej mojej wędrówki roztoczańskiej wspomniałem o nieśpiesznej kontemplacji wiosennej przyrody. Kilka dni później, skończywszy czytać ciekawą i zabawną książeczkę Grażyny Bacewicz, ponownie sięgnąłem po jedną z książek Aleksandra Krawczuka, tym razem była to „Starożytność odległa i bliska”. Znalazłem tam fragment, który słowu „kontemplacja” nadaje pełniejszy i chyba nie wszystkim znany sens.

Parę słów wstępu:

Zapytano kiedyś filozofa Anaksagorasa, jaki właściwie ma cel w życiu, skoro nie interesuje go nic z tego, co ludzie uważają za najważniejsze. Odpowiedział wtedy… tutaj wklejam cytat z książki profesora Krawczuka:

>> – Żyję po to, aby badać Słońce, Księżyc i niebo.

Słowa, które po polsku oddać trzeba konstrukcją omowną „aby badać” po grecku brzmią wyraziściej: eis theorian czyli: dla oglądu. Taka bowiem jest pierwotna treść wyrazu theoria, była już o tym mowa: patrzenie, ogląd, a zwłaszcza ogląd intelektualny i bezinteresowny. Odpowiedni termin łaciński to contemplatio (kontemplacja).<<


Zmieniło się znaczenie słowa teoria, wszak teraz oznacza raczej owoc oglądu, niż sam ogląd, ale dobrze jest znać dawne znaczenie i pochodzenie słowa, ponieważ taka wiedza ma zdolność wzbogacania naszych wspomnień.

* * *

O obsłudze programów komputerowych

Opis mojego widzenia programów i logiki ich twórców zacznę od wspomnienia scenek z pracy przy młynie w Krakowie.

Otóż duża część klientów, chcąc się dowiedzieć, jak długo trwa jazda młynem, zadawała dziwne pytania.

O co tu chodzi? Jak to działa? – te dwa najczęściej się powtarzały.

No i taki człek, dla którego pytania „ile trwa jazda?” i „jak to działa?” są jednoznaczne, siada później do komputera i pisze program oraz jego komunikacyjną część. Zapewne na programowaniu się zna, jednak problem tkwi w jego nieumiejętności jasnego wyrażenia swoich myśli.

Podejrzewam, że nikt nie wymaga od programistów umiejętności posługiwania się językiem ojczystym niechby w stopniu podstawowym, wystarczy, że zna język komputerów. W rezultacie mam do czynienia z dziwadłami, nad którymi łamię łepetynę. Dla jasności zaznaczę, że nie twierdzę, broń boże, iż programiści są… ciężko myślący, nie. Po latach pracy przy komputerze, oni po prostu nie potrafią się wczuć w myślenie zwykłego człowieka, który o komputerach i programach niewiele wie, dlatego to, co dla niego jest jasne i proste, dla nas może być nie do rozgryzienia albo najzwyczajniej uciążliwe w obsłudze.

Zadziwia mnie obojętność firm komputerowych i ich klientów, użytkowników programów, którzy po prostu przystosowują się do logicznych i organizacyjnych pokraczności. Mnie to przystosowanie sprawia kłopot, czuję też sprzeciw, a nawet bunt. Dlaczego mam się uczyć tego rodzaju dziwadeł? W szkole musiałem zakuwać nieinteresujące mnie wzory i daty, ale były one faktami, wiedzą, aczkolwiek encyklopedyczną, tutaj muszę naginać swoje myślenie i kojarzenie do dziwacznego, poplątanego myślenia i kojarzenia obcego mi człowieka i zakuwać jego pomysły. Dla mnie to niemal gwałt na psychice.

Kiedy tylko mogę, unikam takich programów. Na przykład są strony, które przestałem odwiedzać wyłącznie z powodu bałaganu i nieprzejrzystości obsługi.

O programie obsługującym blog pisaliśmy, ja i Grażyna, pod tekstem o kanonie piękna, tutaj zwrócę jeszcze uwagę na związek między językiem obowiązującym w technice, zwłaszcza cyfrowej, a zaśmiecaniem naszego języka, jego zubażaniem i manieryzmem.

Określone słowa angielskie mają niezupełnie takie same znaczenia jak odpowiadające im słowa polskie, czego nie biorą pod uwagę ludzie wprowadzający je do naszego języka jako tak zwane kalki. Typowymi dla mnie przykładami są pary słów: support i wsparcie, exactly i dokładnie, generate i generować.

W angielskim słowo generate ma szersze znaczenie. Zaznaczam, że nie wyrażam swojej opinii, bo język Szekspira znam bardzo słabo, a korzystam z internetowych słowników. Jeden z nich, mianowicie Googli, podaje takie znaczenia tego słowa: spowodować, stwarzać, wyprodukować, rodzić, spłodzić.

W naszym języku zakres znaczeniowy był znacznie węższy i ograniczał się do techniki, zwłaszcza wytwarzania energii lub jej nośników. Po prostu generował generator lub wytwornica. Obecnie za oznakę stylu, bycia nowoczesnym, czy cholera wie czemu jeszcze, słowo „generowanie” używane jest wszędzie, nie tylko w technice, jako wytwarzanie, uzyskiwanie, osiąganie, tworzenie, wydobywanie. To słowo rozpycha się, pojawia w nowych miejscach wypierając inne: czytałem o generatorze zysków, sukcesów a nawet druków; tak więc drukarka jest już niepotrzebna, generator załatwia wszystko. Generuje się obawy, a później te obawy same stają się generatorami, na przykład kłopotów, a te, gdy zaistnieją, generują dalej. Tylko patrzeć, jak generować się będzie słowa, myśli, dzieła sztuki, uśmiechy i pocałunki. No bo po co zapamiętywać znaczenie i pisownię tak wielu słów, skoro jednym można wyrazić tak wiele? – zdają się myśleć miłośnicy generowania.

Czasami zaglądam na strony poświęcone ekonomii i inwestowaniu. Wiele jest tam dziwnie używanych i nadużywanych słów, a najczęściej słyszanym jest dywersyfikacja. To słowo pochodzenia łacińskiego oznaczające zróżnicowanie. Nikt nigdy nie powiedział ani nie napisał o zróżnicowaniu (na przykład swoich inwestycji), zawsze używane jest słowo dywersyfikacja, nawet jeśli przed chwilą było wypowiedziane, gdy w toku wypowiedzi słyszało się je wiele już razy, nawet gdy elementarne poczucie smaku nakazuje użycie innego. Odnoszę wrażenie lubowania się ludzi w tym słowie. Używając go mlaskają ustami: znam obce słowo!

Ludzie, ta wasza mania generowania dywersyfikacji i brak dywersyfikacji generowania jest bardzo nudna. Powinniście postarać się wygenerować z siebie słowa bardziej zdywersyfikowane, bo przykro się was słucha.

* * *

Przy okazji wspomnę o słowie „program”. Autorzy słownika PWN naliczyli dziewięć znaczeń tego słowa, a w ostatnich latach Polacy dodali kolejne, zastępując audycję programem. Szczegóły tutaj:

Tak więc kiedyś zestaw audycji radiowych lub telewizyjnych nazywany był programem, teraz programem jest zestaw programów, natomiast program jest częścią programu. Proste? Prostsze, bo mamy jedno słowo, nie dwa (właściwie po co nam tyle słów!?), chociaż niekoniecznie logiczne i poprawne, ale kogo to interesuje?

Nikt i nic już tej zmiany znaczenia nie cofnie, ponieważ powszechnie jest stosowana w telewizorni, co ją po prostu utrwala.

Tak o zmianach w naszym języku pisał A. Krawczuk we wspomnianej książce:


>>Przez tysiąc lat praktycznie każdy inteligent na tej ziemi (mowa o Polsce – wyjaśnienie KG) – przyszły nauczyciel, ksiądz, lekarz, prawnik, nawet zwykły skryba w urzędzie – poznawał budowę, właściwości i funkcjonowanie swego języka ojczystego w ten sposób, że jako uczeń rok po roku pilnie i mozolnie przekładał teksty łacińskie na polski i odwrotnie. Wkuwał na pamięć paradygmaty, uczył się rozpoznawać kategorie logiczne i gramatyczne, odkrywał, w jak różny sposób można tę samą myśl wyrazić. A jeśli nawet ktoś z tych lub innych przyczyn takiego treningu nie odbył, pozostawał i tak w swoim sposobie wyrażania się niejako pod presją „łacinników”, od nich się uczył i na nich wzorował. Mowa Rzymian stanowiła prawidło myślenia i język naszych ojców, dziadów, pradziadów.

I oto nagle, właśnie w naszych czasach, zabrakło owego prawidła, wzoru, przykładu. Jakie skutki tego brutalnego zerwania z tradycją przeszłości? Są oczywiste i znane każdemu, kto ma uszy ku słuchaniu. Polszczyzna, niegdyś tak powabna, wdzięczna, kształtna, bogata, przemieniła się w papkę wywodów publicystycznych, zakalec rozpraw naukowych i „naukawych”, niemal bełkot tego, czym nas raczą pseudointelektualiści; ci bowiem ze szczególną lubością żonglują w swych pokrętnych wywodach wyrazami łacińskiego pochodzenia nazbyt często nie rozumiejąc ich sensu. Nie wspominajmy już o tym, co się słyszy, co musi się słyszeć na ulicach, w tramwajach i autobusach, w poczekalniach i parkach. A wywiady telewizyjne obnażają ze szczególnym okrucieństwem żałosną nieporadność wysłowienia, nieumiejętność wyrażania najprostszych myśli; chodzi zaś często o ludzi formalnie z wyższym wykształceniem.<<


Pamiętacie, co pisałem na początku, o klientach nie potrafiących sformułować prostego pytania?

Dodam jeszcze, że autor napisał te słowa czterdzieści lat temu. Co powiedziałby teraz, słysząc wypowiedzi nieporównywalnie bardziej nasycone słownymi pokracznościami rodem z Internetu?…

poniedziałek, 2 listopada 2020

Wieża, jary i buki





071020

W Górach Wałbrzyskich

Z Jedliny Górnej: Przełęcz Kozia, Przełęcz pod Borową, Rozdroże pod Borową, Rozdroże Ptasie, Borowa. Zejście do Przełęczy Koziej, żółtym szlakiem na Zamkową Górę, a stamtąd do starego kamieniołomu w okolicach Małego Wołowca. Powrót do wioski. 




Pomysł na trasę był Janka, mnie zostało przytaknąć, co łatwo mi przyszło, skoro byłem ciekawy wieży na najwyższym szczycie Gór Wałbrzyskich.

On też wypatrzył wąziutką uliczkę, którą mogliśmy dojechać na parking niedaleko Przełęczy Koziej. Będąc na jej siodle, zauważyłem prace ziemne, jakby przygotowania do budowy domów. W wielu wioskach sudeckich, nierzadko na odludziu, daleko od centrum, widzę nowe domy albo i mini osiedla. Najwyraźniej ludzie mają dość mieszkania w miastach. Miejsce pod przełęczą jest ładne, ale nie wiem, jak w śnieżną zimę mieszkańcy wjadą pod górę, i czy za szybko nie zjadą.

Na samej przełęczy jest rozdroże szlaków; stamtąd najkrótsza droga na szczyt Borowej jest tak stroma, że zgodnie uznaliśmy szlak okrężny za bardziej nam pasujący. Decyzja okazała się strzałem w dziesiątkę, ponieważ cała droga, wygodna i niemęcząca, była po prostu ładna lasami, miejscami widokowymi i ukształtowaniem gór. Wałbrzyskie nie są wysokie, najwyższe szczyty mają sporo poniżej kilometra, ale ich ukształtowanie jest odmienne od kształtów kaczawskich gór. Zbocza są tutaj strome, doliny między nimi głębokie, a dzięki takiemu połączeniu ma się wrażenie wędrowania górami wyższymi i bardziej dzikimi, niż są w istocie. Nasza droga trawersowała jedno z tych stromych zboczy, i jeśli stojąc na jej brzegu spojrzy się w dół, trudno zobaczyć dno ciemnego jaru o bardzo stromych ścianach. Czasami słyszałem strumień płynący dnem, ale zejście tamtędy, jak i wieloma innymi miejscami poza szlakiem, byłoby trudną przeprawą. Głębokość jaru widać na mapie po poziomicach zboczy Borowej i Suchej.

Wieża na szczycie tej pierwszej spodobała mi się swoją nietypową konstrukcją. Pozwolę sobie na kilka słów wstępu.

Kiedyś budowano mosty wiszące w sposób klasyczny, jak ten sławny Golden Gates Bridge w San Francisco: od dwóch lin rozwieszonych między potężnymi słupami (czyli pylonami) zwisają dwa rzędy pionowych lin trzymających konstrukcję mostu. Proste, logiczne i celowe rozwiązanie.



Niedawno uznano taką konstrukcję za banalną, nieoryginalną, i zaczęto stosować skośnie biegnące liny bezpośrednio łączące pylony z mostem. Najbardziej znanym przykładem w naszym kraju jest wielki, robiący niebagatelne wrażenie i ładny, przyznaję, Most Rędziński. Ilekroć nim przejeżdżam, a jedzie się wzdłuż szpaleru potężnych lin i między nogami pylonu wysokości stu dwudziestu metrów, jestem pod wrażeniem jego wielkości i śmiałości rozwiązań technicznych. Bo trzeba wiedzieć, że taka konstrukcja jest trudniejsza do zaprojektowania i wykonania, a jej warunki pracy są cięższe. Proszę zwrócić uwagę na mały kąt najdłuższych lin trzymających jezdnię. Ich naciąg bardziej zgniata konstrukcję ściskając ją w poziomie, niż ją dźwiga, ale czegoż nie robi się dla wyglądu i oryginalności!





Wieża na Borowej w pewien sposób jest podobna do tego wrocławskiego mostu: projektant chciał zrobić niebanalną konstrukcję, co się mu udało. Stalowe profile, popularnie nazywane hebami od kształtu ich poprzecznego przekroju, jakby były skrzywione, owijając się wokół wieży. Pierwszym wrażeniem jest skręcanie się konstrukcji na podobieństwo korkociągu, jej chwiejności, ale po dokładniejszym przyjrzeniu widać zamysł autora i stabilność wieży. Oczywiście zwróciłem uwagę na szczegóły wykonania, ale jedyne drobne niedoróbki znalazłem na ażurowych podestach i w wykonaniu pewnych niewielkich elementów usztywniających. Dodam jeszcze, że wieża kosztowała okrągły milion złotych. Sporo, jednak trzeba zdać sobie sprawę z naprawdę dużych kosztów montażu takiej konstrukcji na szczycie góry, a wcześniej transportu wielu ton materiałów.Jej kształt przypomina rozchylony kielich, w efekcie poręcze są odsunięte od podestu. Kiedy stoi się tam, powraca wrażenie niestabilności konstrukcji i niepewności zabezpieczeń; nie jest to wada konstrukcji, może nawet wprost przeciwnie – zaleta dodająca dreszczyku emocji do uroków krajobrazu. Widoki są panoramiczne i bardzo rozległe, o ile oczywiście będzie dobra przejrzystość powietrza. Nam się trafiła taka… średnia, ale z najdalszej dali parę gór zdołałem wyłuskać.



Na Przełęcz Kozią wróciliśmy schodząc wspomnianym stromym zejściem o nachyleniu około 40 stopni. Na szlaku leżały luźne kamienie i zdradzieckie gałęzie przysypane liśćmi, tu i ówdzie dla odmiany była mokra i śliska ziemia. Chyba jednak wejście po takim zboczu jest łatwiejsze od zejścia. Bardziej męczące, ale łatwiejsze.

Ładną dróżką, z miejscami widokowymi, poszliśmy na Zamkową Górę, która nazwę wzięła zapewne od ruin zamku na szczycie.Kolejne ruiny zamku, i po raz kolejny pomyślałem, że gdyby ludzie nie niszczyli z takim zapałem tego, co zbudowali inni ludzie, ta budowla mogłaby do dzisiaj służyć i cieszyć oczy.

Górę porasta piękny las bukowy, a nie brakuje ich i przy szlaku. Są wśród nich prawdziwe okazy o metrowych średnicach, a wyżej, gdzie warunki są trudniejsze, rosną buki fantazyjnie powykrzywiane reumatyzmem górskim.

Przy ruinach jest nieco otwartej przestrzeni z ładnym widokiem na Borową. Jak się zorientowałem, właśnie z tego miejsca jest szczególnie często fotografowana. Nie dziwię się, skoro wielkość góry i stromość zboczy stamtąd widziane czynią niemałe wrażenie.

Ustalając trasę, Janek wypatrzył nieco dalej, za Wołowcem, duży kamieniołom i widokowe miejsce opodal. Poszliśmy. Stare wyrobisko znaleźliśmy bez problemu, ze znalezieniem miejsca widokowego było gorzej. Sporo tutaj mojej winy, ponieważ całe przygotowania zwaliłem na Janka do tego stopnia, że nawet swojej nowej mapy nie zabrałem. Co prawda i czasu miałem bardzo mało, ponieważ dzień wcześniej późno wróciłem z Gór Kaczawskich.

Drogę zaznaczoną na mapie i prowadzącą w dobrym kierunku udało się nam znaleźć, zarośniętą i ledwie widoczną na zalesionym zboczu, a doszliśmy nią do szutrówki. Której? Tej, czy tej? Mieliśmy tylko jedną starą mapę, a mój smartfon zbiesił się, nie potrafiąc zdecydować, w którym miejscu jesteśmy. Zapytane o drogę dwie panie namieszały nam w głowach jeszcze bardziej, pokazując ewidentnie niewłaściwy kierunek. Czuliśmy już w nogach kilometry i podejścia, więc poszukiwania odłożyliśmy na inny dzień i przecinając leśny masyw Małego Wołowca zeszliśmy do wioski.

Mam nadzieję na ocalenie w pamięci widoków stromych zboczy tych gór i ich ciemnych jarów. 

PS

Cholery dostaję, i to nie byle jakiej, bo jasnej, kiedy mam do czynienia z nowym oprogramowaniem służącym do publikowania postów. Funkcje pochowane są pod miniaturowymi, w części nieczytelnymi ikonkami, ignorowane są polecenia i samoczynnie zmieniane ustawienia. Nie można naraz wgrać wszystkich zdjęć, bo znikają, ani sprawdzić działania linku. Nie można zmienić wielkości i kształtu liter, a za to trzeba ręcznie wstawiać spacje między tagi, ponieważ przy ich wpisywaniu spacje są automatycznie kasowane.

To tylko niewielka część ogólnego popaprania. Nie znajduję w tych zmianach ani jednej na lepsze. Po co to zrobiono? Ile tysięcy, a może milionów, kosztowały te zmiany? Czy naprawdę w  Googlach nikt nie widzi tego brakoróbstwa?

Ogłaszam wielki konkurs z równie wielką nagrodą.

Daję konia z rzędem temu, kto udzieli mi odpowiedzi na powyższe pytania.

Gratis też dorzucę, a co!: uścisk mojej dłoni i przyznanie się do swojej ślepoty, czyli niedostrzegania zamysłów PT programistów.



















 

czwartek, 27 sierpnia 2020

Programy i słowa, czyli marudzenie

 

170820

Zmieniono wygląd stron zarządzania blogiem. Jak zwykle zmiany w większości są nijakie i niepotrzebne, są zmianami dla zmian, w których trudno doszukać się poprawy, łatwiej zepsucia.

Tagi postów (a właściwie wszystko) umieszczono w wielkich ramkach, w efekcie nie mieszczą się na ekranie. Patrząc na wygląd stron, łatwo zauważyć, że głównym pomysłem programistów były właśnie ramki, więc dodali je, nie zwracając uwagi na sensowność, przydatność czy miejsce.

No i te mnożące się jak króliki malutkie, nieczytelne ikonki zastępujące słowa!

Na liście postów wyświetla się coś, co przypomina mi grot strzały z przyklejonym kwadratem mieszczącym znak plus. Owszem, jest i „dymek” z „wyjaśnieniem”: przywróć wersję roboczą. Cóż to znaczy – nie wiem, ponieważ nie miałem żadnej wersji roboczej: napisany tekst po prostu wkleiłem w okienko i opublikowałem. Nie wiem też, jak się to „przywracanie” ma do kwadracika, plusa i grota strzały. Ot, tajemnica programistów.

Właśnie próbowałem poznać funkcję tego grotu z kwadracikiem. Okazało się, że tekst postu umieszczany jest gdzieś z boku, gdzie może być otworzony w trybie edycji, czyli z możliwością wprowadzenia zmian. W jakim celu to zagmatwanie? Otworzenie tekstu w trybie edycji nie jest żadnym powrotem.

A było tak jasno i logicznie: tekst mogłem zwyczajnie wyświetlić albo otworzyć z możliwością wprowadzenia zmian. Najwyraźniej było za prosto.

Kiedyś podobną rewolucję zrobiono na allegro, i do dzisiaj nie poznałem wszystkich dziwadeł nowej strony, a ostatnio portal Wirtualna Polska, na którym od blisko trzydziestu lat mam skrzynkę pocztową, zapowiada zmiany. Już czuję kłopoty.

W jakim celu robione są takie zmiany wyglądu stron? Firmy mają nadmiar pieniędzy? Niech więc przekażą je UNICEF. A może uważają, że bez totalnego przemeblowania, bez zmuszania użytkowników do szukania funkcji, będzie nudno? Nie wiem, a z ciekawością poznałbym przyczyny tych działań. Przecież można unowocześnić program, jeśli zachodzi taka potrzeba, a wygląd strony i jej funkcjonalność zostawić bez zmian.

Po kilku miesiącach użytkowania Instagramu nadal nie wiem, jakie znaczenie ma część ikonek, na przykład kwadrat z wyszczerbionym bokiem. Nie wiem też, jak wejść na stronę innej osoby. Jeśli kliknę na ikonkę z awatarem, pojawia się coś podobnego do obrotowego słupa ogłoszeniowego, na którym wyświetlane są zdjęcia innych użytkowników, nie tego wskazanego. Z proponowanych ikonek nie korzystam nie tylko z powodu mojej niechęci do nich, ale i niewiedzy o ich znaczeniu. Nie wiem, i nie bardzo mi się chce dowiadywać, co znaczy żółta mała głowa z ustami wykręconymi w lewo, a co z ustami wykrzywionymi inaczej, i w jakim celu stosowany jest znak koperty postawionej na węższym boku. Te symbole są dla mnie nieczytelne, a "dymków" przy nich nie ma; najwyraźniej uznano, że ich znaczenie jest oczywiste.

To, co najbardziej mi doskwiera przy obsłudze programów komputerowych, to konieczność dopasowania się do sposobu myślenia, kojarzenia i wysławiania osoby (programisty), która myśli, kojarzy i mówi zupełnie inaczej niż ja. Częstokroć odbieram ten przymus jako swoje zniewolenie.

Właśnie ta konieczność naginania myślenia do myślenia innej osoby, to wbijania sobie do głowy znaczenia ikonek i słów wyjaśnień niewiele wyjaśniających, mam za największą wadę programów komputerowych.

PS

W trakcie publikacji tego tekstu zauważyłem różnej wielkości czcionkę. Parokrotnie zaznaczałem właściwą, bez skutku. No i takie są rezultaty tego rodzaju zmian...

Z mojej pracy.

Litery i słowa odchodzą na drugi plan. Teraz mamy ikonki. Jak przed tysiącami lat, gdy ludzie na kamieniu, w glinie lub na patyku rzezali znaki. W efekcie ludzie zamieniają się w analfabetów nie potrafiących logicznie sformułować prostego pytania.

W pracy często słyszę takie i podobne pytania klientów:

O co tu chodzi?

Na czym to polega?

Jak to działa?

Na ostatnie pytanie odpowiedziałem, że koło młyna jest napędzane silnikami elektrycznymi, czym bardzo zirytowałem klienta, ponieważ jemu, i tym, którzy zadawali pozostałe pytania z listy, chodziło o ilość obrotów koła młyna na jedną jazdę, czyli za jeden bilet. Proste? Logiczne?

Chcąc się dowiedzieć, ile obrotów zrobi koło młyna, pytają, o co tu chodzi. Jak nazwać taką logikę i taką nieporadność?

Otóż chodzi o to, żebyście zostawili tutaj pieniądze. To dokładna odpowiedź na wasze pytanie.


Mało ludzi podchodzących do kasy młyna czyta wywieszony przed ich oczyma informator. Zdecydowana większość pyta, a naszą prośbę o zapoznanie się z informacjami traktuje jako nieuprzejmość, a nawet wyraz lekceważenia. Bywa, że w rezultacie odchodzą, a jeśli nawet przeczytają, to częstokroć nie rozumieją. A tam jest ledwie parę krótkich informacji, może dwadzieścia słów!

Przy dużym ruchu kasjerka musi obsłużyć kilkudziesięciu klientów w ciągu godziny. Ma jedną minutę na jednego kupującego. To taśmowa praca podobna do pracy kasjerki w dużym sklepie spożywczym. Jedna i druga po prostu nie ma czasu na zajmowanie się klientem tak, jak może się nim zająć sprzedawca samochodów. Wystarczy chwila zastanowienia, żeby dojść do tego wniosku. Wystarczy też do wyobrażenia sobie uciążliwości powtarzania setki razy dziennie tych samych informacji. Uważam, że dobre wychowanie nakazuje branie tego pod uwagę, ale nie od dziś wiadomo, że człowiek z chwilą stania się klientem traci nie tylko pół rozumu, ale i połowę kultury.

Pewna część naszych klientów traci znacznie więcej. A może nie traci, bo od dawna nie ma co tracić?

Stojąc na peronie i patrząc na przesuwające się gondole, kilka razy dziennie widzę klientów trzymających buty na tapicerowanej kanapie. Pukam wtedy w szybę i palcem pokazuję im buty. Rzadko widzę zmieszanie, częściej oznaki niezrozumienia. Raz jeden, tylko raz usłyszałem przeprosiny, kiedy na koniec jazdy otwierałem drzwi gondoli, i niejako dla równowagi raz usłyszałem słowa protestu klienta nieżyczącego sobie, żebym mu cokolwiek palcem pokazywał.

Ot, wrażliwe panisko.

Obok młyna stoi mała, dziecinna kolejka kosztująca znacznie mniej niż młyn, a na szybie kasy wisiała stosowna informacja z podaną ceną. Znaczna część klientów uznawała tę niską cenę jako opłatę za jazdę młynem. Kiedy słyszeli właściwą, 30 złotych, byli rozczarowani i protestowali:

Ale tu pisze 10 złotych!

Postanowiłem przykleić cennik na tę kolejkę z boku, żeby trudniej było go zauważyć. Zmiana nic nie dała, nadal ludzie zauważali mniej widoczne 10 zł, a nie eksponowane 30. Musiałem informator zdjąć dla uniknięcia nieporozumień.

Chyba nie muszę dodawać, że cały ów cennik składał się z nazwy urządzenia i ceny, czyli z kilku wyrazów.

Klient płaci za trzy obroty koła trwające około 15 minut. Ta informacja jest w cenniku. Niżej powiesiłem drugą, o rozpoczynaniu się nowych jazd co 3 – 4 minuty. No i w ten sposób zadałem kolejnego klina klientom. No bo jak jazda młynem może trwać 15 minut, skoro co 3 – 4 minuty ludzie wsiadają i wysiadają!?

Oto pełna analogia: pociąg jedzie z miasta A do miasta B godzinę czasu, ale co kwadrans ma przystanek, na którym ludzie wsiadają i wysiadają. Jak w takim razie możliwa jest godzinna jazda od A do B??

Paranoja? Popis bezmyślności? Brak elementarnej logiki? Tak! Po trzykroć tak.


Rzadko, ale klika już razy w okresie wakacyjnym miałem klientów, którzy odmawiali przeczytania informacji zamieszczonych przy kasowym okienku, tłumacząc się w wielce oryginalny sposób:

Jestem na urlopie. Nie muszę myśleć.

Cóż, czytanie literek i składanie z nich sensownych słów bywa trudne dla niektórych.

Trudne staje się dla coraz większej ilości ludzi.


PS

Zarabiam tutaj nieźle, ale i koszta mam spore. Do największych zaliczam obniżającą się opinię o ludziach.


PS 2

Letnie dni płyną mi spokojnie, tyle że zlewają się w jeden ciąg, w którym nie można znaleźć nic wyróżniającego, nic, czego mogłaby chwycić się pamięć.

Jestem tutaj już półtora miesiąca, ale kiedy obejrzę się wstecz, ledwie garść chwil i obrazów pamiętam. Wiem jednak i pamiętam: spojony upływ dni ma swoją wartość, którą łatwo doceni ten szarpiący się z problemami.

Ile czas pozwoli, coś przeczytam i napiszę, a w pracy rozglądam się starając się zapamiętać letnie obrazki: dziewczyny ubrane w przewiewne sukienki, przyjemny cień pod zielonym drzewem, moje gołe ramiona i nogi, słońce na twarzy. Opalony jestem jak zwykle na brąz. Wieczorem uświadamiam sobie, że mimo późnej pory jestem lekko ubrany i nie jest mi zimno. Wiem, że za pół roku trudno będzie mi w to uwierzyć.

Dni są jednakowe, ponieważ wypełniają je monotonne i powtarzalne zajęcia. Cóż, mój wybór. Nie musiałem kontynuować pracy, jednak pracując zarabiam, zasilając swój prywatny fundusz górski.


PS 3

Minęła godzina druga. Zaraz muszę wyłączyć laptopa i pójść spać, ale jeszcze chwilę posłucham muzyki.

Właśnie przebrzmiała aria z bachowskiej kantaty i po chwili ciszy usłyszałem całkiem odmienne dźwięki. Poznałem je od razu: allegro non troppo z koncertu skrzypcowego D-dur Johannesa Brahmsa. Jeden z dwóch najpiękniejszych koncertów na skrzypce, jakie kiedykolwiek człowiek skomponował!

Dlaczego tylko wspomniałem o nim w swojej opowieści o Jasiach?

środa, 5 sierpnia 2020

Aktualności i praca

040820

Nie jeżdżę w góry, niemal nie czytam, nawet posiedzieć i podumać nie bardzo mam kiedy, więc zostaje tylko napisać o aktualnościach i uzupełnić je spostrzeżeniami o ludziach.

Jak na emeryta pracuję całkiem sporo, skoro regularnie przekraczam 80 godzin tygodniowo. Na szczęście praca jest spokojna, w czym niemała zasługa moich współpracowników. Do pracy przychodzą na czas i nawet trzeźwi, czego więc chcieć więcej?…

Obsługujemy niedawny nabytek firmy, czterdziestopięciometrowy młyn. Biała konstrukcja podświetlana jest silnym, wyrazistym i łagodnie zmieniającym kolory światłem reflektorów. Efekt całkiem ładny. Zdjęcia zrobiłem z peronu, zadzierając głowę do góry. Plątanina elementów konstrukcyjnych pozwala widzieć tylko niższą połowę młyńskiego koła, ale wrażenie i tak jest niemałe.

Duże jest też w kasie. Eleganckie, przestronne pomieszczenie, a w nim komputer, drukarki, dotykowy ekran, terminale płatnicze, rutery i coś tam jeszcze. Klient dostaje wydrukowany paragon i bilet, ale nim podejdzie do gondoli, nierzadko z karteluszek robi kulkę i wciska w kieszeń, a nawet po prostu wyrzuca. W chwilę później poproszony o bilet wybałusza oczy: bilet?? Jaki bilet?

Niewątpliwie dzieje się tak także z powodu podobieństwa biletu do paragonu, ale główny powodu jest inny i bardzo znamienny dla obecnych czasów.

Otóż ludzie nie czytają. Ileż to razy w czasie zamieniania kasjerki na posiłki miałem do czynienia z klientami, którzy pytają o cenę lub czas jazdy, a mówiąc do mnie odchylają głowę, bo wyraźny i niedługi informator wiszący przed ich twarzą zasłania mnie. Nie czytają też nadruków na otrzymanych papierkach. Dziwne to dla mnie, bo przecież dostali je za swoje pieniądze, łatwo więc dojść do wniosku, że zapewne są to bilety, a skoro tak, to ktoś o nie poprosi. Parę już razy klienci grzebali w koszu na śmieci szukając wyrzuconych biletów, oczywiście wkurzeni na… nie, nie na siebie: na nas.

Ciekawe, czy tak samo robią z biletami do kina czy na pociąg.

Inni, zwłaszcza kobiety, już przy kasie starannie ukrywają bilety na dnie torby. Im większa, tym głębiej chowają, a przy wejściu do gondoli zaczynają nerwowe poszukiwania, czasami połączone z wyjmowaniem mnóstwa drobiazgów z toreb.

Wielu ludzi czyta wyrywkowo i ma trudności ze zrozumieniem treści, co jest skutkiem nieposługiwania się pismem. Podany czas jazdy odczytują jako cenę, a wysokość młyna jako czas jazdy, myląc tutaj powszechnie używane skróty: „m” to metr lub mili (tysięczna część), a minuta jeśli już jest skracana, to zwykle do postaci „min.”. Wielu ludzi nie wie o tym, ale cóż się dziwić komuś, kto, być może, nie ma styczności z żadną postacią techniki, skoro podobnie rozumują i piszą programiści, więc technicy?

Program do sprzedaży biletów napisany był przez polską firmę, ale wyjaśnienia i opisy jego funkcji tylko udają polski. W każdym możliwym i niemożliwym miejscu jest oczywiście „generował”, „generujący”, „generowanie”. Kasjerka nie drukuje raportu, ona go „wygenerowywuje”, a ja muszę patrzeć na te potworki, na dokładkę za darmo, bo szef nie uznaje moich argumentów na rzecz wypłacania mi dodatku za warunki szkodliwe dla mojej wrażliwości językowej, co przecież jest powodem wołania o pomstę do nieba, a przynajmniej żądania podwyżki.

Godziny u tych speców od programów to „g”. Nie „godz.”, nawet nie „h”, a po prostu „g”; zobaczywszy ten kulfon, odruchowo pomyślałem o ciążeniu, jako że takie właśnie ma oznaczenie. Dużo zwykłych literówek, które najwyraźniej nikomu nie przeszkadzają, skoro od lat nie są poprawiane; wyjaśnienia zaciemniające sprawę, logika dziwaczna albo i żadna. Ot, jeden przykład: przy procedurze zwrotu biletu pojawia się systemowy, domyślny powód zwrotu: zwrot. Naprawdę! Napis ma treść „powód zwrotu: zwrot”.

Są oczywiście i plusy. Na przykład niemal pewność uczenia się obsługi nowego programu komputerowego po raz ostatni w życiu. Na (rzeczywistej) emeryturze będę je omijał równie starannie, jak karuzele.

Jednak główny plus jest we mnie. To wyraźnie odczuwany luksus możliwości zaprzestania pracy niemal z dnia na dzień.

Pracował będę do końca lata, a wtedy zrobię sobie parotygodniową przerwę. Przypomnę żonie, jak wygląda jej mąż, a później pojadę na długą łazęgę kaczawską. W czasie najpiękniejszych dni roku!







PS

Z tyłu młyna znalazłem krzaczek cykorii podróżnik. Nikt tam nie chodzi, więc mam nadzieję na jej długie życie i wiele moich odwiedzin.