27 lutego
Ten wyjazd był inny: wstałem później, o
czwartej, w drodze miałem opóźnienia, bo albo kawa i tankowanie, albo toaleta,
i w rezultacie na szlak, w Dusznikach Zdroju, wszedłem dopiero o 8.30.
Tradycji
jednak stało się zadość: w plecaku niosłem kanapki zrobione z ciemnego chleba,
spleśniałego sera i z liści sałaty.
Plan miałem ambitny: idąc niebieskim
szlakiem prowadzącym obrzeżem Gór Bystrzyckich, dojść do rozdroża pod Bieścem,
tam skręcić w zielony szlak, przejść przez torfowisko pod Zieleńcem, zejść w
dolinę i wspiąć się ku Zieleńcowi, już w Górach Orlickich. Dalej idąc zielonym
szlakiem wejść na Orlicę, następnie dojść do Koziej Hali i tam skręcić w
czerwony szlak prowadzący do Dusznik. Według przewodnika trasa liczyła 28,5 km
– było więcej, bo parę razy szukałem szlaku nadrabiając kilometry. Już na
pierwszym podejściu dowiedziałem się, że to nie był mój dzień na wędrówkę: szło
mi się ciężko, jakbym ołów miał w butach, albo lat sporo więcej, ale tylko
przez chwilę gościłem myśl o skróceniu trasy.
Rozruszam się – zapewniałem siebie i
szedłem dalej.
Pogoda była piękna, typowo zimowa: słońce,
niewielki mróz, czysty śnieg i mnóstwo, mnóstwo szadzi na drzewach, a na zboczu
Orlicy, tam, gdzie tonąłem w śniegu, świerki nawet pnie miały białosrebrzyste.
Za schroniskiem „Pod Muflonem” wygodna dróżka trawersowała strome zbocza
opadające zwałami kamieni w ciemną, dziką, niedostępną dolinę. Czarne zbocza,
dno ginące gdzieś tam nisko, gdzie wzrok już nie sięgał, rumowiska skalne,
rosnące i ginące tam świerki – to wszystko miało magnetyczny urok pierwotnej i
niebezpiecznej przyrody. Szedłem prowadzony słońcem świecącym przede mną między
świerkami i rozjaśniającym mrok gęstego, czarno-białego lasu. Droga przede mną
zapraszała – rozjaśniona i uśmiechnięta.
Słońce bawiło się ze mną: widziałem je na
zakrętach dróżki, kusiło mnie jaskrawymi słupami światła, a gdy podchodziłem
tam, ono było już na następnym zakręcie i znowu filuternie uśmiechało się do
mnie spomiędzy czarnych świerków.
W kontemplowaniu widoków przeszkadzało mi
kiepskie oznaczenie szlaku zmuszając do uważnego szukania rzadkich i
nielogicznie rozmieszczonych znaków, a co gorsza wprowadzało nastrój
niepewności, gdy po 50 czy 100 metrach od nieoznakowanego rozwidlenia dróżek
nie znajdowałem znaku szlaku. Tak było i na brzegu torfowiska, gdzie znak kazał
mi skręcić w prawo. Skręciłem, a drugiego znaku tak długo szukałem, że już
miałem zawracać, by okrężną drogą dojść do grobli przecinającej topielisko,
bojąc się iść po lodzie pokrywającym bagno lub po podejrzanie pofałdowanym
śniegu otwartej przestrzeni torfowiska.
A ono czyniło wrażenie. Widziałem je
zmarznięte, z taflami brązowego lodu i z wysokimi kępami traw przykrytych
czapami śniegu, a chciałbym zobaczyć w lecie, połyskujące wodą pomiędzy
karłowatymi brzozami i uschniętymi kikutami drzew, wśród morza torfowicy, z
rojem owadów uwijających się w nagrzanym słońcem powietrzu silnie pachnącym
zielonością. Widok z postawionej tam wieży widokowej, ładny w zimie, z
odległymi szczytami Gór Orlich zamykających horyzont od zachodu, w lecie
zapewne jest piękny, szczególnie dla miłośników mokradeł.
Później musiałem tracić wysokość schodząc w
dolinę, nie bez powodu nazwaną Doliną Słońca. Na wprost mnie, wysoko, bielały
zbocza Gór Orlickich, po których zjeżdżali narciarze. Stałem chwilę przy jednej
z licznych tam tras zjazdowych i patrzyłem na zjeżdżających, nie mogąc się
nadziwić ich umiejętności utrzymania się na nogach, a nade wszystko podziwiając
ich hamowanie, bez hamulców przecież.
A jeden z narciarzy nie miał nart, tylko
parapet przyczepiony do nóg! Najprawdziwszy parapet okienny, tyle że z przodu
miał podniesiony dzióbek, pewnie dla lepszego ślizgania się.
Sapiąc szedłem pod górę, a w pobliżu ludzie
wjeżdżali na szczyt siedząc na krzesełkach wyciągu.
Spoglądałem na nich czując…
nie wiem co. Jakieś dziwne pomieszanie odczuć. Swoją niższość czułem – jakbym
był biednym kuzynem tamtych, rozpartych na krzesłach, zazdrość czułem, zawód,
osamotnienie w swojej odmienności, ale i poczucie wyższości. A na szczycie była
droga, parkingi, mrowie samochodów i ludzi. Znowu zostałem sam, gdy szlak
skręcił z drogi w las i zaczął piąć się w górę, ku Orlicy. Gdzieś tam widziałem
widok jak z bajki o królowej Śniegu. Świerki dźwigały na sobie grube warstwy
szadzi, były jak Mikołaje ze swoimi białymi brodami do pasa; czasami
otrzepywały się zrzucając kurzawę najdrobniejszych lodowych igiełek, a jeśli
zdarzyło się to w miejscu, w którym słońce znalazło dla siebie przejście między
gałęziami drzew, widok był po prostu bajkowy. Jakby tysiące miniaturowych
żywych iskier srebrnego i złotego ognia osypywało się na ziemię drżąc w
powietrzu. Próbowałem robić zdjęcia, ale na nich widać tylko rozmazania,
zastygłe w powietrzu białe kropki, bez tego uroku tańczących w słońcu i świecących
drobin, których kolor był połączeniem srebrnej bieli i świecącego złota.
Znak skrętu z szerokiej drogi między małe
świerki rosnące na stromym zboczu zauważyłem, później już nic. Ani jednego
znaku aż pod szczyt Orlicy. Szedłem po prostu pod górę wiedząc, że jeśli
wspinam się, to idę w dobrą stronę. Właściwie pełzłem między małymi świerkami
przekopując się przez śnieżne bezdroże. Średnio do trzeci krok zbity śnieg nie
utrzymywał mojego ciężaru, a wtedy zapadałem się do pół łydki, czując wokół
kostek zimną obręcz topniejącego w butach śniegu. Wygrzebywałem go palcami i
szedłem dalej, bo przecież trudno się cofnąć, skoro szczytu domyślałem się za
widocznymi już najwyższymi świerkami, ale te nie chciałby się przybliżać,
obojętnie patrząc na moją mordęgę. Stały nieruchomo nawet wtedy, gdy prawa noga
wpadła w śnieg aż po udo, a ja, z drugą nogą zadartą w górę (widok musiał być
pocieszny, żałuję, że nie mogłem zrobić sobie zdjęcia), macałem wokół rękoma
szukając dlań oparcia by wyciągnąć się z zapadliny.
Na szczycie wygarnąłem śnieg z butów,
wypiłem resztę ciepłej jeszcze herbaty z termosu, wziąłem kanapkę w garść,
drugą włożyłem w kieszeń, i zacząłem długie zejście do miasteczka. Nie od razu,
najpierw musiałem odnaleźć szlak, przy tej okazji zbaczając na czeską stronę i
dodając kilometrów do mojego licznika. Przez parę kilometrów zielony szlak
wiedzie boczną dróżką numer 389. Warto wybrać się tam samochodem dla zobaczenia
z parkingów rozległych widoków, a wzrok sięga daleko – aż po szczyty Gór
Stołowych. Byłem blisko miasta, gdy czerwony szlak gdzieś mi uciekł, ale już
nie szukałem go schodząc w stronę widocznych dachów domów, a w miasteczku
kierując się na zapamiętaną wieżę kościoła.
Do samochodu dotarłem po ponad dziewięciu
godzinach marszu.
Zgodne z tradycją jest też moje usypianie w
drodze powrotnej, ale dzisiaj miałem sposób na senność: opakowanie kamyków,
czyli ziaren zalanych czymś twardym i słodkim, które gryzłem odganiając
Morfeusza. Za to w pokoju dopadł mnie błyskawicznie, zmuszając do położenia się
już o 22.