050524
Chciałem odwiedzić znane i lubiane miejsca, ale nie mogłem się zdecydować gdzie jechać. Wzrokiem biegałem po mapie chcąc być w kilku miejscach, w końcu pojechałem tam, gdzie jeszcze nie byłem: w pobliże Kraśnika, czyli na sam początek Roztocza. Przypomnę, że ta kraina zaczyna się przy tym mieście a kończy się pod Lwowem, czyli dla nas praktycznie na granicy z Ukrainą. Rzadko ustalam dokładniejszą trasę dnia. Zwykle szukam na mapie otwartych przestrzeni, patrzę na drogi i decyduję w jakiej wiosce zaparkować. Po żniwach już nie zważam na układ dróg chodząc na przełaj, teraz byłoby to wchodzenie w szkodę. Czy ktoś, nota bene, pamięta jeszcze znaczenie tych słów? Jeśli jadę w znane okolice, nic nie ustalam, po prostu idę, a na rozstajach dróg skręcam tam, gdzie chwila mi podpowie.
Czasami nie obywa się bez wchodzenia w zalesione wąwozy. Bywa, że celowo, z ciekawości, albo po prostu z powodu mnogości takich miejsc; prędzej czy później trzeba przez nie przejść jeśli nie chce się zawracać. Na mapce niżej widać, jak duże bywają skupiska wąwozów. Wszystkie zaznaczone zielonym kolorem lasy o wydłużonych i nieregularnych kształtach porastają wąwozy, a trzeba jeszcze wiedzieć, że część istniejących nie jest na mapie zaznaczona, oraz że są też wąwozy w większych masywach leśnych.
Okolica jest typowa dla zachodniego Roztocza, czyli z licznymi wyraźnie zaznaczonymi wzgórzami, wąskimi i stosunkowo głębokimi dolinami między nimi, z piętrowymi miedzami, czasami krętymi niczym ciało węża, stromo opadającymi polami i uskokami porośniętymi zagajnikami tam, gdzie maszyny rolników nie wjadą.
Poznałem kolejne jasne i wygodne do przemierzania dzikie wąwozy, ale też widziałem ciekawy wąwóz z utwardzoną drogą na dnie. Jego wyjątkowość w drzewach rosnących na krawędziach pionowych ścian; są wśród takie, które dosłownie stoją w powietrzu podpierając się plątaniną długich korzeni. Widać wyraźnie efekty ich szukania ziemi na oślep: jedne od razu skręcają w stronę skarpy i nikną w lessowej ścianie, inne wiszą w powietrzu albo schodzą parę metrów aż do dna wąwozu. Jakim cudem utrzymują w pionie drzewa ważące nawet parę ton i poddawane naciskom wiatrów – nie wiem, ale stoją i wrażenie czynią niemałe. W końcu ile razy zdarzyło się nam widzieć wiszące korzenie parometrowej długości? Albo całe drzewo dosłownie nad głową? Na Roztoczu nie jest trudno o taki widok.
Moje zdjęcia nie oddają gry światła na liściach i pniach drzew ani głębi ich kolorów, nienaturalnie widać mozaiki cieni i jasnych plam słońca; zdjęcia nie mogą nic powiedzieć o wilgotnym aromatycznym chłodzie. Mówiąc krótko: tam jest znacznie ładniej niż sądzić można po obejrzeniu moich fotografii.
Kiedy jestem w pięknym miejscu, kiedy świeci słońce i jest ciepło, czasami mam ochotę już nie iść dalej, tylko usiąść w cieniu brzozy na parę godzin, ale nigdy tak nie zrobiłem. Coś mnie goni. Może spodziewanie zobaczenia dalej jeszcze ładniejszych widoków albo po prostu innych, a może droga woła mnie w ten sposób. Iść by zobaczyć co jest za tym wzgórzem, później jeszcze dalej, a zobaczone wcale nie musi ładniejsze od już widzianego. To ciekawość i pragnienie drogi. Moim ideałem jest być u celu przez cały czas wędrówki, a więc za cel mieć po prosty zobaczenie jak najwięcej jak najbliżej, albo inaczej: przeżycie miłego dnia. Nie dojdę gdzieś, gdzie dojść zamierzałem? Nie zobaczyłem wszystkiego w okolicy? Nic to! Dojdę i zobaczę przy innej okazji.
Droga skończyła się na brzegu pola. Stałem na wysokiej między pod szczytem wzniesienia i patrzyłem na odległe wzgórza. Podobały mi się ich urozmaicone formy. Za parę dni wrócę i pójdę tam – obiecałem sobie.
Obrazki ze szlaku
Na wioskowej uliczce leżało mnóstwo skrzydlaków wiązu górskiego. Ledwie parę razy widziałem kwitnienie tych wiązów, a w słoneczny dzień wyglądają zjawiskowo pięknie. Zdjęciem nie mogę się pochwalić, opublikowane skopiowałem z tej strony. Ilość opadłych nasion budzi zdumienie. Ileż wysiłku wkłada drzewo by zostawić potomka! Wszak z tych kroci tysięcy, może nawet z milionów, średnio jedno nasiono ma szansę stać się drzewem i dorosnąć.
Roztoczańska wioska: zadbane domy, ulica, chodnik. Zupełnie inne wioski Lubelszczyzny pamiętam z dzieciństwa i wczesnej młodości.
Zdjęty z dachów eternit, częsty widok we wsiach. Czeka na wywiezienie do utylizacji. Zdaje się, że niektóre takie stosy długo już czekają.
Pozostałość po zeszłorocznej uprawie – korzenie kukurydzy. Ilekroć je widzę, kojarzą mi się z… ośmiornicą.
Brzózko, ciebie też kiedyś wytną tak, jak wycięli sąsiada. Dobrze, że nie wiesz o tym.
Ten rów w poprzek drogi przypomniał mi podobne widziane w dzieciństwie na podlubelskiej wsi. Takie rowy miały swoją wymowę: to moja droga i nikomu nie pozwolę nią jeździć, także sobie!
Ten wąski koniec dużego pola ma szerokość trzech kroków, a mimo tego jest wykorzystywany. Piszę o tym w związku opisywaną już wcześniej dążnością rolników do wykorzystywania każdego skrawka ziemi.
Gwiazdnice przy drodze. Takie zwykłe, a tak niezwykłe.
Pole dmuchawców. Spóźniłem się; gdybym był tutaj wcześniej, zobaczyłbym morze kwiatów mniszka.
Grób pod lipą, na rozstaju dróg. Kto ufundował ten pomnik bezimiennemu żołnierzowi radzieckiemu? Nie jestem przeciwny, po prostu się dziwię. A przy okazji: warto by pokazywać takie miejsca Rosjanom i pytać, czy oni tak dbają o groby Polaków u siebie.
Przydrożny krzyż wśród pięknych, masywnych buków.
Po raz pierwszy widziałem krzyż ocieniony klonami jaworami.
Wejście do roztoczańskich dołów. Nie tylko aparat widział niemal całkowicie ciemną czeluść, moje oczy też dopiero w chwilę po wejściu przejrzały. Zmiana oświetlenia była tak duża, że poczułem się nieswojo i odruchowo obejrzałem się. Słoneczny świat był, nie zniknął – patrzyłem na oślepiająco jasne wejście.
Jezus... zabetonowany?
Klasyczny jar.
Trasa: początek w Antolinie na zachodnim Roztoczu, a dalej: Piłatka, pobliże Pasieki i Wierzchowisk Drugich, Węgliska, Antolin.
Statystyka: przeszedłem 19 km, na szlaku byłem 11,5 godziny, a suma podejść wyniosła 680 metrów.