Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą antyk. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą antyk. Pokaż wszystkie posty

sobota, 5 czerwca 2021

Polszczyzna i komputery

 

010521

W opisie ostatniej mojej wędrówki roztoczańskiej wspomniałem o nieśpiesznej kontemplacji wiosennej przyrody. Kilka dni później, skończywszy czytać ciekawą i zabawną książeczkę Grażyny Bacewicz, ponownie sięgnąłem po jedną z książek Aleksandra Krawczuka, tym razem była to „Starożytność odległa i bliska”. Znalazłem tam fragment, który słowu „kontemplacja” nadaje pełniejszy i chyba nie wszystkim znany sens.

Parę słów wstępu:

Zapytano kiedyś filozofa Anaksagorasa, jaki właściwie ma cel w życiu, skoro nie interesuje go nic z tego, co ludzie uważają za najważniejsze. Odpowiedział wtedy… tutaj wklejam cytat z książki profesora Krawczuka:

>> – Żyję po to, aby badać Słońce, Księżyc i niebo.

Słowa, które po polsku oddać trzeba konstrukcją omowną „aby badać” po grecku brzmią wyraziściej: eis theorian czyli: dla oglądu. Taka bowiem jest pierwotna treść wyrazu theoria, była już o tym mowa: patrzenie, ogląd, a zwłaszcza ogląd intelektualny i bezinteresowny. Odpowiedni termin łaciński to contemplatio (kontemplacja).<<


Zmieniło się znaczenie słowa teoria, wszak teraz oznacza raczej owoc oglądu, niż sam ogląd, ale dobrze jest znać dawne znaczenie i pochodzenie słowa, ponieważ taka wiedza ma zdolność wzbogacania naszych wspomnień.

* * *

O obsłudze programów komputerowych

Opis mojego widzenia programów i logiki ich twórców zacznę od wspomnienia scenek z pracy przy młynie w Krakowie.

Otóż duża część klientów, chcąc się dowiedzieć, jak długo trwa jazda młynem, zadawała dziwne pytania.

O co tu chodzi? Jak to działa? – te dwa najczęściej się powtarzały.

No i taki człek, dla którego pytania „ile trwa jazda?” i „jak to działa?” są jednoznaczne, siada później do komputera i pisze program oraz jego komunikacyjną część. Zapewne na programowaniu się zna, jednak problem tkwi w jego nieumiejętności jasnego wyrażenia swoich myśli.

Podejrzewam, że nikt nie wymaga od programistów umiejętności posługiwania się językiem ojczystym niechby w stopniu podstawowym, wystarczy, że zna język komputerów. W rezultacie mam do czynienia z dziwadłami, nad którymi łamię łepetynę. Dla jasności zaznaczę, że nie twierdzę, broń boże, iż programiści są… ciężko myślący, nie. Po latach pracy przy komputerze, oni po prostu nie potrafią się wczuć w myślenie zwykłego człowieka, który o komputerach i programach niewiele wie, dlatego to, co dla niego jest jasne i proste, dla nas może być nie do rozgryzienia albo najzwyczajniej uciążliwe w obsłudze.

Zadziwia mnie obojętność firm komputerowych i ich klientów, użytkowników programów, którzy po prostu przystosowują się do logicznych i organizacyjnych pokraczności. Mnie to przystosowanie sprawia kłopot, czuję też sprzeciw, a nawet bunt. Dlaczego mam się uczyć tego rodzaju dziwadeł? W szkole musiałem zakuwać nieinteresujące mnie wzory i daty, ale były one faktami, wiedzą, aczkolwiek encyklopedyczną, tutaj muszę naginać swoje myślenie i kojarzenie do dziwacznego, poplątanego myślenia i kojarzenia obcego mi człowieka i zakuwać jego pomysły. Dla mnie to niemal gwałt na psychice.

Kiedy tylko mogę, unikam takich programów. Na przykład są strony, które przestałem odwiedzać wyłącznie z powodu bałaganu i nieprzejrzystości obsługi.

O programie obsługującym blog pisaliśmy, ja i Grażyna, pod tekstem o kanonie piękna, tutaj zwrócę jeszcze uwagę na związek między językiem obowiązującym w technice, zwłaszcza cyfrowej, a zaśmiecaniem naszego języka, jego zubażaniem i manieryzmem.

Określone słowa angielskie mają niezupełnie takie same znaczenia jak odpowiadające im słowa polskie, czego nie biorą pod uwagę ludzie wprowadzający je do naszego języka jako tak zwane kalki. Typowymi dla mnie przykładami są pary słów: support i wsparcie, exactly i dokładnie, generate i generować.

W angielskim słowo generate ma szersze znaczenie. Zaznaczam, że nie wyrażam swojej opinii, bo język Szekspira znam bardzo słabo, a korzystam z internetowych słowników. Jeden z nich, mianowicie Googli, podaje takie znaczenia tego słowa: spowodować, stwarzać, wyprodukować, rodzić, spłodzić.

W naszym języku zakres znaczeniowy był znacznie węższy i ograniczał się do techniki, zwłaszcza wytwarzania energii lub jej nośników. Po prostu generował generator lub wytwornica. Obecnie za oznakę stylu, bycia nowoczesnym, czy cholera wie czemu jeszcze, słowo „generowanie” używane jest wszędzie, nie tylko w technice, jako wytwarzanie, uzyskiwanie, osiąganie, tworzenie, wydobywanie. To słowo rozpycha się, pojawia w nowych miejscach wypierając inne: czytałem o generatorze zysków, sukcesów a nawet druków; tak więc drukarka jest już niepotrzebna, generator załatwia wszystko. Generuje się obawy, a później te obawy same stają się generatorami, na przykład kłopotów, a te, gdy zaistnieją, generują dalej. Tylko patrzeć, jak generować się będzie słowa, myśli, dzieła sztuki, uśmiechy i pocałunki. No bo po co zapamiętywać znaczenie i pisownię tak wielu słów, skoro jednym można wyrazić tak wiele? – zdają się myśleć miłośnicy generowania.

Czasami zaglądam na strony poświęcone ekonomii i inwestowaniu. Wiele jest tam dziwnie używanych i nadużywanych słów, a najczęściej słyszanym jest dywersyfikacja. To słowo pochodzenia łacińskiego oznaczające zróżnicowanie. Nikt nigdy nie powiedział ani nie napisał o zróżnicowaniu (na przykład swoich inwestycji), zawsze używane jest słowo dywersyfikacja, nawet jeśli przed chwilą było wypowiedziane, gdy w toku wypowiedzi słyszało się je wiele już razy, nawet gdy elementarne poczucie smaku nakazuje użycie innego. Odnoszę wrażenie lubowania się ludzi w tym słowie. Używając go mlaskają ustami: znam obce słowo!

Ludzie, ta wasza mania generowania dywersyfikacji i brak dywersyfikacji generowania jest bardzo nudna. Powinniście postarać się wygenerować z siebie słowa bardziej zdywersyfikowane, bo przykro się was słucha.

* * *

Przy okazji wspomnę o słowie „program”. Autorzy słownika PWN naliczyli dziewięć znaczeń tego słowa, a w ostatnich latach Polacy dodali kolejne, zastępując audycję programem. Szczegóły tutaj:

Tak więc kiedyś zestaw audycji radiowych lub telewizyjnych nazywany był programem, teraz programem jest zestaw programów, natomiast program jest częścią programu. Proste? Prostsze, bo mamy jedno słowo, nie dwa (właściwie po co nam tyle słów!?), chociaż niekoniecznie logiczne i poprawne, ale kogo to interesuje?

Nikt i nic już tej zmiany znaczenia nie cofnie, ponieważ powszechnie jest stosowana w telewizorni, co ją po prostu utrwala.

Tak o zmianach w naszym języku pisał A. Krawczuk we wspomnianej książce:


>>Przez tysiąc lat praktycznie każdy inteligent na tej ziemi (mowa o Polsce – wyjaśnienie KG) – przyszły nauczyciel, ksiądz, lekarz, prawnik, nawet zwykły skryba w urzędzie – poznawał budowę, właściwości i funkcjonowanie swego języka ojczystego w ten sposób, że jako uczeń rok po roku pilnie i mozolnie przekładał teksty łacińskie na polski i odwrotnie. Wkuwał na pamięć paradygmaty, uczył się rozpoznawać kategorie logiczne i gramatyczne, odkrywał, w jak różny sposób można tę samą myśl wyrazić. A jeśli nawet ktoś z tych lub innych przyczyn takiego treningu nie odbył, pozostawał i tak w swoim sposobie wyrażania się niejako pod presją „łacinników”, od nich się uczył i na nich wzorował. Mowa Rzymian stanowiła prawidło myślenia i język naszych ojców, dziadów, pradziadów.

I oto nagle, właśnie w naszych czasach, zabrakło owego prawidła, wzoru, przykładu. Jakie skutki tego brutalnego zerwania z tradycją przeszłości? Są oczywiste i znane każdemu, kto ma uszy ku słuchaniu. Polszczyzna, niegdyś tak powabna, wdzięczna, kształtna, bogata, przemieniła się w papkę wywodów publicystycznych, zakalec rozpraw naukowych i „naukawych”, niemal bełkot tego, czym nas raczą pseudointelektualiści; ci bowiem ze szczególną lubością żonglują w swych pokrętnych wywodach wyrazami łacińskiego pochodzenia nazbyt często nie rozumiejąc ich sensu. Nie wspominajmy już o tym, co się słyszy, co musi się słyszeć na ulicach, w tramwajach i autobusach, w poczekalniach i parkach. A wywiady telewizyjne obnażają ze szczególnym okrucieństwem żałosną nieporadność wysłowienia, nieumiejętność wyrażania najprostszych myśli; chodzi zaś często o ludzi formalnie z wyższym wykształceniem.<<


Pamiętacie, co pisałem na początku, o klientach nie potrafiących sformułować prostego pytania?

Dodam jeszcze, że autor napisał te słowa czterdzieści lat temu. Co powiedziałby teraz, słysząc wypowiedzi nieporównywalnie bardziej nasycone słownymi pokracznościami rodem z Internetu?…

wtorek, 11 sierpnia 2020

Przy okazji jedzenia śliwki

 

080820

Kilka dni temu napisałem parę zdań pod opublikowanymi na Instagramie zdjęciami uschniętych drzew. Później uznałem, że dobry to temat na blogowy post.


Niedaleko miejsca mojej krakowskiej pracy znalazłem uliczne stoisko z owocami i warzywami. Parę już razy kupowałem na nim duże i soczyste śliwki. Smak ich bardzo słodkiego miąższu doskonale kontrastuje z winną skórką.

Któregoś dnia, jedząc śliwkę, ponownie uświadomiłem sobie niesamowitość tej czynności.

Ten owoc, tak odżywczy dla ludzi, zrodziło drzewo. Śliwa pobrała z ziemi wodę i drobiny kilku minerałów, z powietrza wzięła dwutlenek węgla, i z tego miksu pierwiastków, z których my sami nic nie potrafilibyśmy zrobić, przy użyciu energii słońca wytworzyła owoc, którym mogę się najeść. Owoc zawierający cukry i witaminy potrzebne mojemu organizmowi.

Oto najczystsza alchemia! Oto cud natury, którego magii nie doceniamy chyba tylko z powodu naszego przyzwyczajenia, czyli po prostu ślepoty.


Przez wiele lat mojego życia drzewa były dla mnie zwykłą częścią krajobrazu. Widziałem domy, pola, góry i drzewa. Ich liście rozwijają się wiosną i opadają jesienią, tak jak śnieg wiosną topnieje, a zimą rzeka pokrywa się lodem. Zwykłe przemiany krajobrazu, raczej niekojarzone z życiowymi cyklami żywych organizmów.

Uświadomienie sobie faktu najprawdziwszego życia drzew było dla mnie odkryciem możliwym dzięki moim zainteresowaniom ewolucją – kolejny przykład wzbogacania wiedzą obrazu postrzeganego świata.

Drzewa są żywymi organizmami, a w tej konstatacji nie ma krztyny naciągania faktów czy „zielonej” egzaltacji. Żyją, ponieważ pobierają i przetwarzają pożywienie, dzięki niemu budując i odnawiając siebie, rozwijają się i rozmnażają, w końcu umierają z powodu starości, chorób lub wypadku. Dokładnie tak jak my i inne zwierzęta.

Mają geny zbudowane dokładnie tak samo jak nasze i wszystkich zwierząt, to znaczy zbudowane z białkowych struktur skrótowo oznaczanych jako ACGT. Geny drzew działają tak samo jak nasze i mają takie same słownictwo jak zwierzęce. Jak wszystko, co żywe na Ziemi.

Tak jak my chorują atakowane przez bakterie i wirusy, mają układ immunologiczny do obrony przed patogenami i jak my umierają po prostu ze starości. Jeśli się im pozwoli.

To, co je odróżnia od nas, to ich nieruchomość, bardzo wolne reakcje i brak takiego systemu nerwowego, jaki mają zwierzęta, a co za tym idzie i świadomości. Chociaż w świetle ostatnich badań trudno tutaj o kategoryczne podziały i wypowiedzi.

Wiadomo, na przykład, że drzewa rodzicielskie połączone są korzeniami ze swoimi dziećmi – siewkami rosnącymi w pobliżu, i je dokarmiają. Panuje u nich najprawdziwsza solidarność gatunkowa, ponieważ dokarmiają też osobników, którym gorzej się dzieje; ostrzegają się przed niebezpieczeństwem ogryzienia ich liści przez roślinożerców oraz aktywnie potrafią się bronić przed tym procederem.

Pewnie, można powiedzieć, że nie ma tu efektu myślenia, a po prostu ciąg reakcji chemicznych doprowadzających do efektów podobnych do świadomych działań. W jakiejś mierze tak jest, ale trzeba uświadomić sobie naszą niepełną wiedzę o reakcjach zachodzących w naszych mózgach. To, co widzimy, co czujemy, co myślimy, w istocie jest szczytem góry sięgającej naszej świadomości. Co głębiej? Reakcje chemiczno-elektryczne, które nijak się mają do tego, co świadomie odczuwamy. Może więc i drzewom należałoby przyznać zdolność odczuwania, niechby szczątkową, mimo braku systemu nerwowego zbudowanego na podobieństwo zwierzęcego?

Drzewa postrzegają świat zewnętrzny, chociaż jego obraz niewątpliwie jest ubogi. Proszę jednak obejrzeć drzewa rosnące na brzegu lasu: odrzucają gałęzie mające liście w cieniu, więc mało produktywne, a intensywnie rozbudowują konary z liśćmi wystawionymi na życiodajne dla nich promienie słoneczne. Zabliźniają swoje rany, czyli wiedzą o nich; wiedzą też o nadejściu wiosny, a to znaczy, że na swój sposób obserwują siebie i świat zewnętrzny.

Kiedy patrzę na drzewa różnych gatunków rosnących blisko siebie, czasami wydaje mi się, że jedne się lubią, inne nie. Widuję drzewa odchylone od siebie, jakby (podkreślam to słowo, bo być może tak mi się tylko wydaje) tolerujące się z konieczności, ale też widuję splecione w objęciach, w gałęziami tak ułożonymi, żeby nie przeszkadzać sobie zasłanianiem słońca. Przypadek, domysł, czy prawda?

Drzewa można jeść, i nie tylko ogryzanie ich młodej kory przez sarny mam na myśli. Żywą tkanką drzew w części nadziemnej jest dość cienka warstwa białawego miąższu pod korą. Jest dla nas przyswajalna i pożywna, chociaż lepiej tego nie robić, ponieważ łatwo o uśmiercenie drzewa. Wspomniałem teraz o swoim zwyczaju zbierania bukwi, czyli nasion buków. Są bardzo pożywne mając 30% łatwo przyswajanego tłuszczu i na dokładkę dobry, orzechowy smak. Co prawda zjedzenie ich na surowo w dużej ilości nie jest dobre, ale zawsze korzystam z okazji posmakowania. Dziki też. Zresztą, ich żołądki i z dębowymi nasionami radzą sobie dobrze.

Oto symbioza, na której opiera się gmach ziemskiego życia: drzewa potrzebują dwutlenku węgla, który rozkładają, wykorzystując dla siebie węgiel, a odrzucając niepotrzebny im tlen. My wdychamy ten uboczny produkt ich życiodajnych procesów, a wydychamy dwutlenek węgla. Nasz odpad, ich pożywienie.

Zależymy od siebie, przy czym zależność nie jest równa. Drzewa bez nas się obędą mając inne źródła CO2, nam byłoby trudniej.

Starożytni Grecy wierzyli w driady, boginki żyjące w lasach, oraz w hamadriady żyjące w samych drzewach i utożsamiane z ich siłami witalnymi. Im więcej wiem, im jestem starszy, tym bardziej ich podziwiam i bliższy jest mi politeizm dawnych Greków.

Drzewa umierają stojąc, napisałem na Instagramie.

To wyrażenie ma u nas, ludzi, wyraźną wymowę. Jest w nim duma i niepokonanie. Umrzeć, skoro taki los, ale się nie poddać.

Tak właśnie umierają drzewa.



 

piątek, 3 maja 2019

Antologia i anegdota

010519


Janek podarował mi ciekawą książeczkę: Antologię anegdoty antycznej.
Ze stopki redakcyjnej dowiedziałem się, że mój egzemplarz jest z trzeciego wydania książki, którego nakład wynosił 50 tysięcy egzemplarzy i ukazał się w roku 1983.
W roku kolejek przed pustymi sklepami – pomyślałem.
Obecnie tego rodzaju książek właściwie się nie wydaje, a za bestseller uznaje się pozycję sprzedaną w kilkunastu tysiącach egzemplarzy. Oto skala zmian na rynku wydawniczym.
Różnicę zainteresowań czytelników widać i na moim egzemplarzu. Jest w niej przekreślona pieczęć biblioteki miejskiej, co wskazuje na jej wycofanie ze zbioru bibliotecznego. Powodu można się domyślać.
Teksty napisane przez filologów klasycznych mają zauważalne cechy wspólne: są stylistycznie nienaganne, spokojne i logiczne; są też precyzyjne, ale bez nużenia i naukowego zadęcia. W słowach ludzi zajmujących się całe życie twórczością Greków i Rzymian jest elegancja najwyższych lotów, ta mianowicie, która nie pyszni się sobą, nie chwali wiedzą, ale też nie ukrywa się pod udawaną skromnością. W ich tekstach jest poczucie smaku niewymagające udziwnionych przypraw i ozdobników. Czasami znajduję w nich słowa czy zwroty obecnie zapominane – szczególnie miłe echo przeszłości, jeśli zestawi się je z (nierzadko) kulfoniastą, sztuczną i nadętą mową ludzi obecnie pokazywanych w telewizorni.

Tadeusz Sinko, Stefan Srebrny, Tadeusz Zieliński, Kazimierz Kumaniecki, Jerzy Łanowski, którego słowa cytuję niżej. Ta moja lista mistrzów słowa i znawców literatury antyku oczywiście nie jest kompletna, wymieniłem tylko tych pamiętanych w chwili pisania.

Lubię znać pierwotne znaczenie używanych słów, a bywa ono zaskakujące, urocze lub dziwne. Także przemiany znaczenia słowa na przestrzeni wieków jego używania mogą być powodem do zadumy lub uśmiechu.
Z przedmowy pióra Jerzego Łanowskiego przepisuję parę zdań tłumaczących znaczenia słów tytułu tego tekstu.

>>Antologia, dosłownie „wybór kwiatów”, jest wyrazem greckim, utworzonym dla metaforycznego określenia wyboru najlepszych czy najpiękniejszych urywków literackich, najczęściej małych utworów poetyckich. I jako wyraz, i jako określenie techniczne, wyszła z Grecji (…)
Anegdota, wyraz również pochodzenia greckiego, mógłby posłużyć za przedmiot krótkiego wykładu historyka języka. Wywiódłby on uczenie, jak to liczba mnoga urzeczownikowionego przymiotnika, czy raczej imiesłowu, oznaczającego rzeczy „nie wydane” (an-ek-dota), przeszła do języków nowożytnych, zmieniła liczbę na pojedynczą, a gramatyczną „płeć” na żeńską i oznacza teraz rzeczy wydawane wcale często, przy czym prócz filologów nikt nie pamięta już pierwotnego znaczenia wyrazu. Natomiast to, co wszyscy przez anegdotę rozumieją, starożytni Grecy i Rzymianie nazywali dziesiątkiem nazw całkiem innych.<<

Poniżej mój wybór anegdot, moja własna antologia antologii. Ich cechą wspólną jest niezmienność ludzkich cech, zarówno tych dobrych, jak i złych, mimo upływu tylu wieków.

Sprzedawaną w niewolę Spartankę pytał ktoś, co umie. Odparła:
Być wolną!

Prędzej idź do przyjaciół, gdy są w biedzie, niż gdy ich spotyka powodzenie.

Bias mawiał, że chętniej rozsądza sprawy między wrogami niż między przyjaciółmi, bo z przyjaciół w każdym razie jedna strona stanie się jego wrogiem, z wrogów jedna ze stron przyjacielem.

Sprawowanie władzy pokazuje, jaki jest człowiek.

Periander zapytany, co to jest wolność, rzekł:
Czyste sumienie.

Spytano Simonidesa, co godniejsze wyboru, bogactwo czy mądrość:
Nie wiem – odparł – ale widzę, że mędrcy przychodzą do drzwi bogaczy.

Sokrates mawiał, że gdyby ktoś w teatrze wezwał do powstania szewców, tylko oni by wstali. Tak samo kowali, tkaczy i innych, stosownie do zawodu. Jeśli jednak wywołano by rozsądnych lub sprawiedliwych, powstaliby wszyscy. I największa to w życiu przeszkoda, że nierozumna większość uważa się za rozumną.

Spytano Diogenesa, co u ludzi najszybciej się starzeje. Odparł:
Wdzięczność.

Teokryt spytany, czemu nie pisze, powiedział:
Bo tak, jak chcę, nie mogę, a tak, jak mogę, nie chcę.

Fokion, kiedy Antypater nakazał mu czyn niegodny, powiedział:
Nie możesz mieć we mnie równocześnie przyjaciela i pochlebcy.

Kiedy Pyrros marzył o podbiciu Sycylii, potem Kartaginy i wielu innych krajów, przebywający u jego boku Kejneas spytał:
A co potem?
Pyrros odpowiedział:
Wtedy będziemy już używać życia.
A cóż nam – powiada Kejneas – przeszkadza żyć od teraz, zamiast niszczyć tyle państw.

Ktoś spotkał Aleksysa, twórcę komedii, staruszka ledwie powłóczącego nogami, i spytał:
Co porabiasz?
W wolnych chwilach umieram.

Rzymianin, któremu przyjaciele wyrzucali, iż odesłał żonę roztropną, bogatą i piękną, pokazał im trzewik i powiedział:
I ten jest na pozór ładny i nowy, ale nikt nie wie, jak on mnie gniecie.

Przybył do Rzymu pewien człowiek z prowincji, szalenie podobny do Augusta i zwracający tym powszechną uwagę. August kazał go przyprowadzić do siebie, przyjrzał mu się i zapytał:
Powiedz mi, młodzieńcze, czy matka twoja była kiedy w Rzymie?
Nie, odpowiedział tamten. I dodał:
Ale ojciec mój często.

sobota, 14 lipca 2018

Słońce, fale i mózg

130718

Do zachodu brakowało trzy kwadranse, nie zamierzałem być na plaży tak długo, chciałem tylko spojrzeć na morze i przejść się alejką wzdłuż wydm, ale zatrzymał mnie widok horyzontu, tak wyjątkowo wyrazisty, tak ostro zarysowany w przejrzystym powietrzu, że wydawał się bliski i materialny, możliwy do dotknięcia. Morze było ciemne, chociaż nie matowe, niebo zachmurzone, ale nad horyzontem nie było chmur. To stamtąd, z jasnego pasa nieba, spływała na Ziemię jasność uwypuklająca linię horyzontu, a granatową barwę morza czyniąca połyskliwą.

Najpierw pojawiła się maleńka i cieniutka kreseczka pałającego szafranu, w chwilę później wydłużyła się i pogrubiała, stając się wyraźnym odbiciem w morzu, na styku wody i nieba, niewidocznego słońca. Drżąc migotliwie, świecąca wstęga biegła w moją stronę i po chwili sięgnęła przybrzeżnych fal, na których załamała się, rozkołysana. W tej chwili zobaczyłem sprawcę widowiska: słońce wychylające się spod chmury.

Piaski plaży i ludzi zalała powódź światła tej wyjątkowej barwy, jaką ma niskie słońce, a mój cień sięgnął wydm.

Zostałem. Szedłem plażą, a świetlista linia na morzu szła przy mnie. Czyż nie dziwne zjawisko – mimo swojej oczywistości?

W chwili dotknięcia wody przez napęczniałe słońce doznałem drugiego zdziwienia, równie dziecinnego jak tamto: woda nie zasyczała ani para się nie pojawiła w zetknięciu z ognistą kulą.

Zdjęć nie mam. Zapomniałem wziąć aparat.



140718

Tym razem aparat, właściwie telefon z aparatem, wziąłem, mimo że nie planowałem oglądania zachodu. Wczoraj tak późno wróciłem do siebie, a na dokładkę czas tak pędził wieczorem, że ledwie przysiadłem przy komputerze, a już była pierwsza, późna godzina wobec rannego wstawania do pracy. Właściwie wziąłem aparat licząc na jakieś zdjęcia w miejsce wczorajszych.

Popołudnie było pogodne, od morza wiał dość silny wiatr tworząc widowiskowe fale. Stałem przy ostrogach patrząc na ich narastanie i rozbijanie się o pale. Zwykły widok, wiem, ale gdy da się mu chwilę naszej uwagi, dostrzega się w nim odblask urody Nereid.

Że to wymysł starych Greków? Otóż nie. Widział je pewien brytyjski malarz na początku minionego wieku, i udanie utrwalił na płótnie ich wdzięczne kształty. 



Widzieli i inni, a ja nie tracę nadziei zobaczenia. Dzisiaj pokazały mi się w swojej zamaskowanej postaci – właśnie fal morskich.

Daleko w morzu pojawia się wzdłużne wypiętrzenie - kaprys lub zabawa Nereidy. Biegnąc rośnie wypychana jej rękami, ale i zasysa wodę przed sobą tworząc głęboką bruzdę. Na płyciźnie, bliżej brzegu, fala jakby nie nadążała za sobą: jej dolna część szorując po piasku zwalnia, a górna pędzi dalej pchana wiatrem, a może swoją chęcią szybkiego dobiegnięcia do brzegu. W efekcie przełamuje się w swoim pędzie i rozpadając na białe i perłowe drobinki prześwietlone słońcem, spada w bruzdę przed sobą lub strzela fontannami trafiając na szpaler pni wbitych w dno. Nie rezygnuje od razu: biegnie wzdłuż przeszkody szukając w niej przerwy, prycha wodą, i dopiero przy samym brzegu zwalnia, uspokojona i zamierająca na piasku.

Ale oto w oddali widać jej siostrę: nie bacząc na swój szybki kres rośnie pędząc ku brzegowi – efemeryda żyjąca chwilę i wieczność.








Dobrze, odetchnąłem trochę od karuzel, zajmę się więc tematem głównym tego postu: książką o ludzkim mózgu. Odległy temat? Jeśli wziąć pod uwagę fakt istnienia mózgu jako siedliska mojego umysłu, tego samego, który odczuwał i przeżywał na plaży, można uznać, że obydwa tematy postu są blisko związane.



O książce „Mózg: 41 największych mitów” autorstwa Christiana Jarrett’a.



Ta książka wyróżnia się w mojej bibliotece, ponieważ nie kupiłem jej, a byłem nią obdarowany, i to nie przez znajomego czy kogoś z rodziny, a przez Mikołaja we własnej brodatej osobie. Nie mogłem jej nie przeczytać.

Jak zwykle garść cytatów uzupełnionych moimi myślami. Słowa ujęte w znaki >> << są cytatami.



>>Wiele artykułów prasowych o odkryciach na temat mózgu odwołuje się w rzeczywistości do badań korelacyjnych (czyli badających stopień wzajemnej zależności – wyjaśnienie moje), które pokazują jedynie pojedynczy moment w czasie. „Ludzie, którzy częściej wykonują czynność X, mają większy obszar mózgu Y” – możemy przeczytać w tekście. Ale jeśli badanie miało charakter korelacyjny, nie wiemy, czy dana czynność przyczyniła się do zwiększenia obszaru mózgowego. Kierunek związku przyczynowego może być bowiem odwrotny (ludzie z większym obszarem Y lubią wykonywać czynność X) (...)<<



>> Jeśli leki, które zwiększają poziom serotoniny, łagodzą depresję, to – zgodnie z rozumowaniem zwolenników mitu – depresję na pewno powoduje niedobór serotoniny w mózgu. Jest to jednak pokrętna logika. (…) fakt, że aspiryna skutecznie pomaga na bóle głowy, nie oznacza, że bóle głowy są wywołane przez brak aspiryny.<<



Najbardziej fascynującym elementem nauki jest dla mnie precyzja myślenia, logika nielicząca się z naszymi oczekiwaniami czy niechęciami. Także pomysłowość w zaprojektowaniu badań i wyrafinowane, nawet kilkupiętrowe, ich zabezpieczenia przed przypadkowością wyników czy ułomnością naszych umysłów i naszej psychiki. Tutaj łatwo o zdumienie, a bywa, że i olśnienie.

Pamiętam jedną z pierwszych takich chwil.

W książce angielskiego antropologa przeczytałem twierdzenie autora o odmienności sposobów obozowania naszych przodków i neandertalczyków: pierwsi zakładali obozy sezonowe, na krótki czas, drudzy całoroczne, na długie okresy czasu. Początkowo z rezerwą podchodziłem do tego twierdzenia, skoro po upływie dziesiątków tysięcy lat wszystko, co można znaleźć, to okruszynki kości, ale później dowiedziałem się o innych badaniach, które tamte słowa uczyniły niemal pewnością. Potwierdzenie wymagało wiedzy, ale nade wszystko kojarzenia faktów z pozoru niezwiązanych ze sobą i wnioskowania. To była właśnie ta chwila, w której objawia się ludzki geniusz, a zwykły czytelnik doznaje oszołomienia.

Podoba mi się w nauce podważanie każdych rezultatów, nieprzyjmowanie niczego na słowo, bez dokładnego sprawdzenia; uznawanie prawd naukowych za ograniczone miejscem, czasem i naszymi aktualnymi możliwościami, więc możliwe do obalenia w przyszłości, niechby częściowo. Wszak gdyby Galileusz nie podważył twierdzenia Arystotelesa, do dzisiaj uważano by, że szybkość swobodnego spadania zależy od masy. Nawiasem mówiąc i obecnie wielu ludzi tak uważa.

Kto w starożytności, i długo po niej, odważyłby się negować twierdzenie Euklidesa o niekrzyżowaniu się linii równoległych czy o sumie kątów trójkąta? W końcu znaleźli się tacy odważni, ci mniej znani geniusze, i ten powszechnie znany – Albert Einstein – którzy udowodnili nieeuklidesowy charakter przestrzeni.

Czasami spotykam się z pojmowaniem tych cech nauki jako jej ułomności. Słyszy się utyskiwania na zmiany, brak całkowitej pewności, unieważnianie wcześniejszych twierdzeń – głosy po części zrozumiałe, skoro człowiek ze swoją konstrukcją psychiczną łatwo ulega prosto wyłożonym prawdom objawionym (a nawet ich potrzebuje), ale tutaj mylą się ci marudzący, ponieważ w braku świętości tkwi siła nauki. Jej nawet zawiść potrafi służyć (co prawda i szkodzić), gdy osobisty wróg naukowca będzie powtarzał badania chcąc znaleźć błąd we wnioskach przeciwnika – i w ten sposób albo uściśli i utwierdzi wynik, albo go obali, a jedno i drugie z korzyścią dla nauki.

Każdy z nas słyszał o placebo i w związku z nim o ślepej próbie, metodzie badania polegającej na nieinformowaniu pacjenta, czy przyjmuje lek, czy pastylkę cukrową. Ale jak wykluczyć wpływ, niechby nieświadomy, lekarzy i pielęgniarek na wyniki badań? Po prostu i ich się nie informuje – no i mamy metodę podwójnie ślepej próby. No, dobrze, ale wszak osoba analizująca wyniki badań i wiedząca, jako jedyna w tej metodzie, kto przyjmował lek, a kto placebo, może nieprawidłowo ocenić wyniki, na przykład wybrać metodę analizy dającą wyniki bliższe jego oczekiwaniom. Więc i on niech nie wie, a tylko dokona fachowej interpretacji i porównań statystycznych! No i doszliśmy do metody potrójnie ślepej próby.

Gdy mamy do czynienia z człowiekiem i jego mózgiem, wszystkie te wyrafinowane metody nabierają szczególnego znaczenia, ponieważ rezultatów nie da się zmierzyć ani zważyć, a wyniki bywają sprzeczne lub mało wyraźne.



>>Na podstawie metaanalizy wszystkich danych Kirch i jego współpracownicy stwierdzili, że zarówno leki, jak i placebo miały ogromny wpływ na większość chorych na depresję. Co istotne jednak, u wszystkich – z wyjątkiem najcięższych przypadków – różnica wielkości efektu leku versus placebo była nieistotna pod względem klinicznym. Innymi słowy, dane wskazywały, że skuteczność leków antydepresyjnych u większości ludzi nie była głównie rezultatem ich działania ukierunkowanego na nierównowagę chemiczną, lecz silnego efektu placebo.<<



Cytatami mógłbym zapełnić kilka stron, skoro wiele jest podkreśleń i wykrzykników w mojej książce, ale może ograniczę się do tych paru, a napiszę parę słów o samej książce.

Praca Jarrett’a nie jest łatwą lekturą. Sporo w niej fachowych wyrażeń i nazw, mnóstwo faktów, jest to jednak pozycja popularnonaukowa, czyli dla ciekawskiego laika, dla nas. Autor nie jest ani za, ani przeciw opisywanym mitom, on jedynie rzetelnie przedstawia fakty podając źródła; ilość pozycji naukowych wymienionych w tekście i w przypisach zadziwia. Jeśli w konkretnych badaniach nie ma jednoznacznych wyników, bądź przeczą sobie, wspomina i o tym fakcie. Po prostu pisząc książkę chciał nie tyle przekonać czytelników, co bezstronnie zapoznać ich z aktualnym stanem wiedzy.

Książka warta przeczytania nie tylko dla zawartych w niej informacji, ale też dla dowiedzenia się, jak powinno się pisać porządną literaturę popularnonaukową.


piątek, 24 marca 2017

Alchemia słowa


230317

Czytam książkę „Alchemia słowa” Jana Parandowskiego. Jest o pisarzach: o ich życiu i zwyczajach, o pracowniach i sposobach pracy, o powołaniach i natchnieniach. Jak przy czytaniu każdej książki tego autora, tak i tutaj mój podziw budziła erudycja i mistrzowskie opanowanie sztuki pisania, także cecha mniej wymierna, ale dla mnie urzekająca, mianowicie ciepło. Właśnie na tę wyraźną cechę stylu Parandowskiego zwróciłem uwagę przy lekturze „Wrześniowej nocy”, pierwszej czytanej jego książki.  Z wyżyn swojej wiedzy ten człowiek pochyla się nad życiem zwykłych ludzi i uśmiecha się do nich. Nasze troski i radości nabierają u niego barw i głębi, jaką dać może duża wiedza historyczna i dogłębna znajomość literatury, także obfitujące w wydarzenia życie osobiste, a za nimi rozległa perspektywa patrzenia na świat i ludzi. Czytając książki o antyku, kilkakrotnie zwróciłem uwagę na podobne cechy innych starożytników, wspomnę tutaj Stefana Srebrnego, Władysława Witwickiego i Aleksandra Krawczuka, autorów znanych i pamiętanych przeze mnie. W ich tekstach też czuje się ów spokój dystansu – jakby ślad stoicyzmu – i uśmiechniętą zadumę, pociągający związek piękna i umiłowania wiedzy, więc filozofii w najurokliwszym znaczeniu tego słowa.

Książkę czytam dopiero teraz, mimo iż znam i cenię twórczość Parandowskiego. Doprawdy, nie wiem, skąd takie moje zaniedbanie…

A może tak właśnie być powinno? Może dopiero teraz, gdy sam piszę, przyszła pora na jej przeczytanie?

Nim przejdę dalej, powinienem zaznaczyć, iż nie mam się za pisarza i nawet sam przed sobą nigdy się za niego nie miałem. Nazywam siebie osobą piszącą, co niewątpliwie jest prawdą, skoro od lat piszę niemal codziennie, nierzadko po kilka godzin. Dla mnie pisarzem jest ten, który wydał wartościowe książki, a te zostały zauważone i docenione. Nie spełniam tych warunków, więc nie jestem pisarzem, jednak pisanie jest mi bliskie. Niemal od zawsze będąc pod urokiem słów, książki czytałem od wczesnej młodości, a u progu dorosłości podjąłem pierwszą próbę napisania czegoś własnego. Tamtej powieści nie zdołałem ukończyć, ogrom pracy zaskoczył mnie i przerósł, ale też chyba nie potraktowałem tego zainteresowania poważnie, skoro odłożywszy pisanie na wiele lat, zająłem się pracą.

W tamtych latach bywało, że w ciągu dnia wypełnionego bieganiem za służbowymi sprawami, nagle zatrzymywałem się, zdumiony nigdy niesprecyzowaną zmianą w myślach czy w otoczeniu, i oszołomiony rozglądałem się wokół jak po obcym mi świecie, słysząc w głowie pytanie:

–Co ja tutaj robię??

Gdzie miałbym być i co robić – nie wiedziałem. Takie chwile miewam i teraz, jednak po doświadczeniach minionych lat, gdy w końcu rozpoznałem i zrozumiałem swoją potrzebą pisania, wiem, iż moim światem powinny być słowa.

Początkowo, w dawnych latach, ta potrzeba rzadko się pojawiała, pierwsze takie chwile na pewno były nierozpoznane lub niezauważone, jednak kolejne, z biegiem lat, stawały się głośniejsze i wyraźniejsze, w końcu ta potrzeba stała się przemożnym krzykiem. Pisać! Pisać!

 Nie wiem, jak opisać to pragnienie, skoro dotyczy czegoś odmiennego od pragnienia miłości lub wyjazdu w góry, będąc czysto duchowej i kulturowej natury. Potrzebą wyrażenia siebie? Uchwycenia czasu w tym, co niesie najwartościowszego i zatrzymania go? Zapewne także w ten sposób, ale było też poczuciem tracenia czasu, niespełnieniem, brakiem… czegoś. Któregoś dnia pisałem przez wiele godzin, a były to godziny rzadko się zdarzające – gdy palce nie nadążają za myślą. Wieczorem czułem podrażnienie opuszków palców od tysięcznych muśnięć klawiszy; odczuwanie tego stanu bardzo mi się podobało i ilekroć później miałem puste godziny nad klawiaturą, gdy pisałem i kasowałem, nie mogąc dobyć z siebie nic dobrego, tęskniłem za tamtą nadwrażliwością opuszków palców.

Wszystkie te stany razem są właśnie ową tajemniczą potrzebą pisania, i trudno byłoby mi lepiej ją opisać.

Gdy w końcu poddałem się swojemu pragnieniu i zacząłem pisać powieść, doznałem cudownych przeżyć podobnych do przeżywania pierwszej miłości. Wystarczyłoby kobiecą postać zastąpić pisanym tekstem i klawiaturą, by móc opisywać młodzieńczą miłość i pisanie tymi samymi słowami wyrażającymi nienasycenie, pragnienie bliskości i nierozstawania się.

Później też było podobnie: szaleństwo pierwszych miesięcy, gdy kipiące myśli tylko wokół niej krążyły, gdy świt kończył długi z nią wieczór, zastąpiła uspokojona radość wspólnego czasu. Teraz przeważa satysfakcja z udanych wspólnych godzin, ona gasi tęsknotę, chociaż nigdy na długo. W tym swoim nienasyceniu potrzeba pisania jest bardzo podobna do potrzeby wędrowania, a tym samym słowa i drogi mają cechę wspólną, mimo ich odmienności: jest nią narkotyczny urok.

Podobieństw między pisaniem a miłością jest więcej. Gdy skończę pisanie większego tekstu, trudno mi się z nim rozstać, więc wracam do niego, czytam po raz kolejny, poprawiam jakieś drobiazgi. Jeśli w tekście umieściłem czyjeś życie, osoby te mam skłonność traktować jak dobrych znajomych, nawet przyjaciół, jak realnie istniejących ludzi i trudno mi tak po prostu odsunąć się od nich, by zająć się nowym tekstem. Trudno także dlatego, że odczuwam wtedy pustkę, jakby nic we mnie nie zostało po przelaniu na papier; odczuwam smutek opuszczenia i końca, stany podobne do odczuwanych u kresu miłości, jednak w ostatnich latach rzadko je  miewam, ponieważ w końcu dotarło do mnie, iż dobrych powieści pisać nie potrafię, a krótsze teksty nie wiążą mnie tak silnie.

Może już wrócę do Alchemii. Czytając książkę, nie raz znajdowałem w niej opisy swoich stanów i zachowań, a nawet raz czy dwa trafiłem na miejsca, w których autor wyraża myśli, jakie i ja kiedyś zapisałem w podobny sposób. Pochlebiało mi to podobieństwo, to moje chwilowe, cząstkowe, zbliżenie się do jego poziomu. Sam fakt możliwości porównywania się zmienił mój odbiór książki: uczynił ją cenniejszą, bliższą mi, niemal osobistą. Miałem poczucie egzotyki, gdy dowiadywałem się o czymś mi obcym, lub bliskiej mi swojskości, gdy inne miejsca budziły wspomnienia podobnych przeżyć i działań.

Mój egzemplarz kupiłem używany, w twardej, płóciennej okładce z obwolutą, w dobrym stanie, za pięć złotych. Nie raz zdarzyło mi się kupić bardzo dobrą książkę za symboliczną cenę, a budzi to we mnie przeciwstawne odczucia radości i smutku. Radości nie muszę wyjaśniać, smutek z ludzkich wyborów i gustów, ze świadomości przemijania wszystkiego.

Bardzo mi się podoba tytuł książki: Alchemia słowa. Sam fakt połączenia tych dwóch wyrazów jest w moim odbiorze piękny i jednocześnie znamienny dla autora.

Magia słowa. Czar (od czarów i czarodziejstwa) słowa, ale chyba nie oddalę się zbytnio od intencji Parandowskiego, gdy napiszę o czarującym słowie w rozumieniu słowa pięknego.



Przed oddaniem głosu autorowi powiem, że miałem kłopot z wyborem cytatów, ponieważ w książce zaznaczyłem bardzo dużo miejsc, które szczególnie mnie poruszyły, zaciekawiły lub urzekły, a przecież nie mogłem przepisać tutaj dziesiątek stron Alchemii słowa. Swój wybór ograniczyłem niemal wyłącznie do myśli autora o słowach.



„Godzina twórcza nie ma nic wspólnego z tą, którą odmierzają zegary. Jest jedyna i niepowtarzalna. Nie można z niej ująć kwadransa, aby go zastąpić innym w innej porze. Jest ona szczęśliwym trafem, darem szczególnych okoliczności, łaską losu. Zakłócona lub przerwana nie powróci nigdy. Może i musi jej pracę wykonać inna godzina, lecz cokolwiek przyniesie, nigdy się nie dowiemy, cośmy z tamtą stracili.” Str. 97.



„Magiczna siła słowa tkwi w jego zdolności wywoływania obrazów. Jest ono niewidzialnym znakiem rzeczy spostrzeganych zmysłami.”



„Zamiast obrazków pojawiły się znaki – kliny, linie – i nagle przestały wyrażać pojęcia, zaczęły oddawać dźwięki – sylaby lub zgłoski.

Cóż za przewrót! Dźwięk – bezkształtny, nie mający swego miejsca w przestrzeni, niewidoczny, zaczepiony o czas krótką chwilą, zostawał oto utrwalony na wieki i mógł się wciąż na nowo odzywać, skoro z tabliczki glinianej czy karty papirusu ocuciło go czyjeś rozumiejące spojrzenie. Było to największe zdarzenie w historii kultury ludzkiej.” 138



„Słowo zdobyło ostateczną władzę nad czasem. W swoim orszaku triumfalnym wiodło ku nieznanej i zawrotnej przyszłości ludy, królów, historię, bogów, wracało życie nieboszczykom, po których nie została nawet garść prochów, zaludniło naszą pamięć imionami ludzi, o które nikt by się nie troszczył w parę lat po ich śmierci i o parę mil od ich domu, i mogło czynić takie czary, że kawałek gliny śpiewał, jakby w nim była zaklęta dusza dziewczyny, co niegdyś z tą pieśnią biegła przez łan pszenicy – pieśń, jak urwany w przelocie kwiat maku.” 138



„Pismo arabskie wygląda jak rozsypany i pokruszony tytoń, w indyjskie wchodzi się jak w gąszcz delikatnych gałązek, chińskie można wziąć za ornament, zrodzony z fantazji malarza.” 139



„Od kilkudziesięciu wieków słyszy się, jak dzwonią strzały w kołczanie szybko idącego Apollona, i widzi się ruch boga i jego chmurną twarz. Oto jest cud pisma: zatrzymać na wieki ruch, dźwięk i obraz.” 140



„Przenośnia tak weszła w krew i tkanki języka, że gdyby ją usunąć, nie można by się było porozumieć. Noga stołu, ucho dzbana, głowa cukru, rączka, ujście (czyli usta) rzeki, szyjka butelki, stopy góry – w podobnych przenośniach, których niezwykłości nikt nie odczuwa, ciało ludzkie rozdzieliło swe części między przedmioty nie zasługujące na antropomorfizację. Taka wymiana nazw dokonywa się nieustannie, wystarczy cień podobieństwa, by zespolić ze sobą rzeczy najbardziej odległe.” 161



>Czyjeż to oko pochwyciło podobieństwo między sępem i sową a pewnym stanem duszy i śmiałą parabolą przerzuciło je w przymiotniki „posępny” i „osowiały”? Czyj to śmiech zakrzepł na wieki w czasownikach „stchórzyć”, „zbaranieć”, „najeżyć się”?

Kto utrwalił niezwykłe asocjacje w wyrażeniach „kipieć z gniewu”, „cienko prząść”, „zabić w głowę klina”? Kto połączył w jedno dwa wrażenia zmysłowe, mówiąc „ostry głos” (…)? Kto zatrzymał w locie żurawia i kazał mu się pochylić nad studnią? Nigdy się o tym nie dowiemy. Zanim późniejsze nieporozumienie stworzyło wyraz „sędziwy”, brzmiał on „szedziwy” i głowę przyprószoną siwizną czynił podobną do zimowej baśni drzew okrytych szedzią. W „zgryzocie” tkwi czasownik „gryźć”, a w „trosce” – „trzaskać”. Bóg, zboże, bogaty, ubogi tworzą łańcuch metafor, wiążący niebo, ziemię i dolę człowieczą.< 161, 162



„Słowo jest potęgą. Utrwalone w piśmie, zdobywa nie dającą się obliczyć ani przewidzieć władzę nad myślą i wyobraźnią ludzi, panuje nad czasem i przestrzenią. Tylko myśl uchwycona w sieć liter żyje, działa, tworzy. Wszystko inne roznosi wiatr. Każdy postęp w rozwoju umysłu ludzkiego, wszystkie jego zdobycze narodziły się kiedyś wśród tych wątłych badylków, wschodzących na karcie papieru. Krople atramentu biegną w żyłach kultury.” 321


niedziela, 4 września 2016

Letnie dni, Homer i delikatesy


280816

Dni mijają mi spokojnie; wieczory mam wolne, długo siedzę w kampingu nim położę się spać, wstaję późno, pracuję tylko dziesięć godzin. Ostatnie dni wakacji są słoneczne i upalne, prawdziwie letnie. Mimo iż pot czasami zalewa piekące oczy, stopom gorąco w roboczych kamaszach, nie narzekam. Cieszę się słońcem, ciepłem i zielenią drzew. Latem. Dzisiaj nie zdążyłem w spokoju popatrzeć na koniec dnia – nim umyłem się i przebrałem, słońce schowało się za kamienice stojące po drugiej stronie ulicy. Krótki już dzień – pomyślałem, ale zaraz zaprotestowałem: wszak nadal jest dłuższy od nocy, a w grudniu o tej porze doby ciemno będzie od kilku już godzin. Tamte dni z przełomu czerwca i lipca, gdy nad morzem słońce zachodziło po pół do dziesiątej, a ciemno robiło się godzinę przed północą, jak zwykle szybko minęły – mimo swojej długości – w pamięci stając się podobne wspomnieniom młodości, która gdy trwa, wydaje się sobie wieczna, a mija niepostrzeżenie i szybko, upodobniając się do sennego marzenia tym cenniejszego, im bardziej odległego. Za parę miesięcy, gdy noc zaanektuje dwie trzecie doby, trudno mi będzie uwierzyć w krótkotrwałość nocy czerwcowej, w ów wyjątkowy czas budzenia jutrzenki przez schodzącą z nieba łunę zachodu.

Nic więcej o grudniu, na razie mamy lato. Późne, fakt, ale najprawdziwsze lato. Kamping stoi pod klonem, zewsząd otulony jego głębokim cieniem, ale gdy po obudzeniu się otworzę oczy, przez uchylone okienko na dachu (słowo „szyberdach” powinno być prawem zakazane – jak publiczne używanie brzydkich wyrazów) widzę słońce na zielonych liściach drzewa. Taki widok potrafi w jednej chwili nastroić mnie pozytywnie do dnia, do wstawania po jak zwykle zbyt krótkim śnie.

Wieczorem przyglądam się zmianie dnia w noc; teraz, u schyłku lata, po upalnym i słonecznym dniu, zmierzch jest inny od końca chłodniejszego dnia pełni lata. Patrzę wokół i słucham siebie chcąc dokładniej dostrzec różnice, wyczuwalne przecież, ale nie udaje mi się.

Lepiący się do ciała upał powoli zmienia się w miłe ciepełko, a wtedy powietrze wydaje się pieścić ciało, nie grzejąc, ani nie ziębiąc – idealna pora na wieczorny spacer, ale czas ten nie trwa długo; w pewnej chwili uświadamiam sobie odczuwanie chłodu. Zrazu zmiana jest ledwie zauważalna i przyjemna po dziennym skwarze, ale przecież o tej porze lata powietrze szybko ochładza się. Początkowo większy chłód odczuwam jako większą przyjemność dla ciała, ale dość szybko staje się zbyt chłodno w samym podkoszulku – w ten sposób wieczór ustępuje miejsca nocy. Całkiem podobnie jest z kolorami letniego zachodu: światło obniżającego się słońca nabiera barw, świeci coraz bardziej nasyconą żółcią i szafranem, albo błyszczącą miedzią (nie bardzo wiem, jak te kolory nazywać), a gdy najpiękniej zdobi zielone liście drzew, ucieka w górę i szybko blednie, matowieje roztapiając się w szarościach zmierzchu. Tak to najładniejsze chwile sąsiadują ze swoim przeciwieństwem.

Siedzę na ławce, a że horyzont zewsząd zasłonięty jest domami, patrzę w górę, na niebo. Wydaje mi się inne od nieba mniej ciepłych dni: mało na nim kolorów, jest wyblakłe, jakby zmęczone upałem, nagrzane tak, że straciło rumieńce jakie miewa w chłodniejsze dni. Nie nabiera niebieskości, a po prostu ciemnieje; gdy staje się czarnogranatowe, pojawiają się gwiazdy, ale nieliczne i tylko w zenicie; te niżej świecące przegrywają z ulicznymi lampami. Niektóre z nich zaplątane są wśród gałęzi drzew; ich ciepłe, mocne światło prześwietla liście, a te świecą ładną zielenią niczym drżące krople roztopionego złota oglądane w ciemnościach przez zielone okulary.

Już noc. Wstaję z ławki i idę do kampingu; jego ściany jeszcze pamiętają upał dnia, ale przecież pora na rozpoczęcie mojego wieczoru ze słowami. Parzę więc kawę i otwieram laptoka.

Dopisek.

Nazajutrz przez godzinę siedziałem w kasie, a że ruch niewielki, wziąłem ze sobą czytnik książek. Wybór padł na Iliadę; powoli, w wolnych chwilach, czytam to dzieło po raz kolejny, delektując się tak charakterystycznym stylem autora, świetnym tłumaczeniem i tym czymś trudnym do nazwania, a co odczuwa się przy obcowaniu ze słowami człowieka żyjącego przed wieloma wiekami.

Dziewiętnasta księga zaczyna się takimi słowami.:



„W szacie złocistej jak szafran Jutrzenka z fal Okeana wzeszła,

Blask niosąc promienny dla nieśmiertelnych i ludzi (…).”



Złocistej jak szafran… Ależ tak! Także jak światło zachodzącego słońca widziane na drzewach w ostatnich minutach letniego dnia.

Ósmą księgę Homer rozpoczyna podobnymi słowami.:



„W szacie o barwie szafranu spłynęła Eos na ziemię (…).”




Gdy pierwszy raz przeczytałem te słowa, byłem zauroczony ich tajemniczą – w pierwszym wrażeniu - pięknością; teraz tamten czar wrócił do mnie. Piszę o tajemniczej piękności, ponieważ gdy uda mi się odsunąć na bok swoje zauroczenie i wtedy przeczytać te słowa, wydają się takie… zwykłe. Cóż więc w nich znajduję, co czyni je wyjątkowymi?

Swój czas, ważne dla mnie i pamiętane chwile – tak po prostu.

Dawne wieloletnie moje zafascynowanie starożytnością, a więc czas spędzony nad książkami i smak uroków tej wspaniałej epoki, ale też czas współczesny, czas moich górskich wypraw, gdy dane mi bywa oglądanie czystych, cudnych wschodów słońca, a takie wschody widziane późną jesienią lub zimą są cenniejsze, piękniejsze i lepiej pamiętane nie tylko z powodu oglądania ich w górach, ale także z powodu rzadkiego ich widywania; są jak późne, już nie oczekiwane, uczucie; są jak uśmiech kobiety widziany wbrew spodziewaniu w nasz gorszy dzień.

Eos jest (nie „była”, a właśnie „jest”, ponieważ bogowie nie umierają, mogą tylko stracić wyznawców) piękną kobietą, więc w mojej męskiej wyobraźni jawi się niewyraźny co prawda, ale tym bardziej uwodzicielski jej obraz…

Te słowa budzą też ciekawość kwiatów szafranu, widoku całych ich pól; jest w nich czar Orientu. Mówi się, że Aleksander, dotarłszy w swoich podbojach aż po Indie, zrezygnował z ich zdobywania zachwycony widokiem kwitnących upraw szafranu; wszak wojna i wtedy nie zważała na piękno w swoich pochodach. Czyż nie urocze podanie? Nic to, że nieprawdziwe, że jego żołnierze mieli już dość wojny i nie chcieli iść dalej; teraz, po upływie wieków, prawdą jest wrażliwość Aleksandra na piękno.

Tak więc odległa przeszłość ludzkości, moje dawne dni i teraźniejsze wędrówki górskie, powszechnie znane fakty i mity, ale też moja płeć i pamięć wrażeń przeżytych niedawno lub przed latami, to wszystko przeplata się dziwnie a nierozerwalnie, dobywając urok z tych kilku zwykłych słów.



Wracam do rzeczywistości.

Byłem w sklepie nazwanym „Delikatesy”; jest to zwykły sklep spożywczy jakich tysiące. Kiedyś, za czasów „komuny”, tak nazywane były sklepy sprzedające delikatesy, czyli luksusowe, często zagranicznego pochodzenia, artykuły spożywcze, na przykład kawę, czekolady, owoce cytrusowe, wysokiej jakości wędliny. Po prostu frykasy. Teraz tego rodzaju artykuły sprzedawane są w wielu sklepach, które wcale nie są nazywane„Delikatesami”, ani nie mają takiej ambicji. Nazwa została jakby trochę zapomniana, a jeśli już jest używana, to na ogół w oderwaniu od pierwotnego swojego znaczenia. Stała się zwykłą nazwą sklepu, który niekoniecznie wyróżnia się luksusem swojej oferty handlowej.

Jeśli już jestem przy zmianie znaczenia słów, napiszę o „programie” w związku z telewizją. Wcześniej to słowo używane było – w odniesieniu do telewizji czy radia – w znaczeniu zestawu audycji. Obecnie Wikipedia stawia znak równości między programem a audycją, co znajduje pełne potwierdzenie w językowych zwyczajach ludzi – nie tylko tych pracujących w telewizji. Słowa te stają się synonimami, właściwie już się stały, skoro w naszym słowniku można przeczytać o wymienności ich znaczenia, ale ja pamiętam czasy, gdy używając słowa „program” tak, jak używa się obecnie, można było usłyszeć o swoim błędzie.

Jeszcze jedno spostrzeżenie dotyczące języka: słowo „bynajmniej”. Nierzadko, a w pewnych kręgach nagminnie, używane jest zamiast słowa „przynajmniej”. W zasadzie nie dziwi mnie takie mylenie słów, nieznajomość ich znaczenia, w końcu ja też popełniam błędy i nam wszystkim daleko do profesora Miodka, dziwi mnie upór ludzi tak mówiących, szokuje ich całkowite uodpornienie na wszelkie argumenty, na uświadamianie im wypowiadania nonsensów.

-Ja tak mówiłem i będę mówić! – słyszę. Właściwie słyszałem, bo widząc ten upór, często połączony z niechęcią, już nic nie mówię.

Moje marudzenie jest właściwie nieracjonalne, ponieważ powinienem pamiętać o zmienności języka, o jego tworzeniu nie przez językoznawców, a przez miliony użytkowników. Może oni zdecydują, iż „bynajmniej” będzie znaczyło tyle, co „przynajmniej” – a może nawet vice versa?

Nie, nie. Na „bynajmniej”, na „szyberdach” i „alufelgi”, ani na idiotyczne potworki w rodzaju „mam samochód w benzynie”, zgody mojej nie dam.

Na koniec wieczoru otworzyłem folder ze zdjęciami dróg kaczawskich. Popatrzyłem i stęsknione serducho szarpnęło mi się w piersi.: Iść! Rzucić wszystko i iść jedną z tych uroczych dróżek. Iść po horyzont i dalej, póki sił w nogach, póki czar działa i Mojra nie odebrała możliwości przeżywania.

Pójdę za dopiero dwa miesiące.