Dzień dziewiąty, listopad.
Z miejscowości Myślibórz
czerwonym szlakiem przez Rataj, Małe Organy Myśliborskie, Bazaltową Górę,
Radogost, wieś Kłonice, Brzeźną, wieś Groblę, pod wieś Kwietniki. Bez szlaku na
Kwietnickę Górę, powrót czerwonym szlakiem.
Wycieczka zaczyna się w
sobotnie popołudnie: przygotowaniem butów, zrobieniem kanapek, sprawdzeniem
drogi, tej dojazdowej, bo szlak wędrówki na ogół wybrany jest wcześniej,
pakowaniem plecaka, szykowaniem ubrania, a to wszystko z radością i z
celebracją, z zachowaniem kształtujących się zwyczajów; wczoraj pojechałem do
sklepu właściwie tylko po sałatę lodową, którą zwykłem używać do kanapek. O
butach myślę już od paru dni, roztrząsając każdorazowy dylemat: które założyć?
Otóż mam kilka par, a wszystkie są tradycyjnie wykonane ze skóry połączonej
nićmi – ot, taki niegroźny i nawet niezbyt drogi butowy fioł, jako że kupuję je
okazyjnie na allegro. Gdy już wybiorę buty, wyciągam je z szafy, starannie
oglądam, zupełnie niepotrzebnie, skoro stawiam tam buty umyte, wysuszone i
obejrzane, ale robię to dla przyjemności patrzenia na solidną robotę szewską.
Pastuję je i zakładam sznurówki, oczywiście czerwone, czyściutkie, świeżo
wyprane, no bo jakże inaczej. Bywa, że buty zakładam i chodzę po pokoju
słuchając rozkosznego skrzypienia skóry. Plecak właściwie nie wymaga pakowania,
wszak jadąc na jeden dzień, wrzucam do niego jedynie picie, zapasowe skarpetki
i sweter, natomiast wszystkie drobiazgi stałego wyposażenia nie są z plecaka
wyjmowane; tuż przed wyjściem do samochodu pakuję jeszcze termos z kawą i
kanapki wyjęte z lodówki. A! Oczywiście też coś słodkiego do połasuchowania;
zawsze tłumaczę się wtedy przed sobą, że owszem, słodycze mają dużo kalorii,
ale akurat dzisiaj spalę je z nawiązką.
Wstaję wcześnie rano,
właściwie w nocy, bo o 3.30, a jestem wtedy tak nieprzytomny, że rozsądnie już
w sobotę przygotowuję ubrania do założenia. Dzisiaj, ubierając się w chłodnym
pokoju, dorzuciłem do plecaka jeszcze jeden sweter, jak się okazało
niepotrzebnie, ale przecież lepiej mieć jeden na dużo, niż tyle za mało.
Gdy silnik samochodu grzeje
się, w GPS klikam na recent destination, i już mam trasę, a to dzięki jej
wczorajszemu przeglądaniu. Wszystko zabrane? Plecak stoi na siedzeniu obok,
kurtka leży z tyłu, buty na podłodze. Chyba wszystko… ech, nierzadko wracam się
po coś, ale to też tradycja, którą należy pielęgnować.
W drogę. Pani z GPS gada do
mnie po angielsku (wracając z pobytu w UK nie zmieniłem języka, teraz
angielskie instrukcje przypominają mi czas jeżdżenia lewą stroną), a radio
bombarduje mnie reklamami; doprawdy, nie wiem po co ja je włączam. Tradycja?
Raczej nadzieja na usłyszenie dobrej muzyki. Jadę. Pogodna noc budzi we mnie
nadzieję na pomyłkę synoptyków zapowiadających deszcz na dzisiaj; mimo tej
prognozy zdecydowałem się jechać będąc na głodzie, co zrozumie każdy
uzależniony. W okolicy Legnicy zobaczyłem Eos; ładnie się dzisiaj ubrała, do
swojego rannego różu, na obwodzie szaty ciemniejącego poprzez fiolet do
granatu, dodała pasemka w kolorach dojrzałych pomarańczy, ale chyba znowu była
umówiona z jakimś gachem, bo znikła nie czekając na wjazd rydwanu Heliosa.
Martwi mnie ta dziewczyna, zwłaszcza jesienną i zimową porą, bo właśnie w tym
czasie szlaja się gdzieś, rzadko spełniając należycie swoją powinność
rozgarniania czarnego, nocnego nieboskłonu. Hmm, teraz pomyślałem, że może po
prostu zasłoniła story pokoju i śpi dalej? Bo i faktycznie, po co zrywać się
tak wcześnie w listopadowy ranek?..
Zachłanność, bo któżby inny,
kazała wyjechać mi już o czwartej, i w rezultacie na miejscu, w Myśliborzu, na
zachodnim obrzeżu Gór Kaczawskich, byłem jeszcze w nocy, o szóstej. Spokojnie
wypiłem kawę i wziąłem się za zakładanie butów, tym razem firmy Lowa, po raz
pierwszy próbując nowego sposobu: stawiając stopę na kierownicy dla lepszego
widzenia haczyków, których nijak nie mogę wymacać w tych butach nie widząc ich.
Dobry sposób, tylko trzeba uważać, aby niechcący nie włączyć sygnału. Poszedłem
o pierwszym brzasku.
Plan miałem typowy dla
kaczawskich wędrówek: połazić po okolicy. Czerwonym szlakiem pójść na południe
gdzieś pod wieś Kwietniki, via wzgórza Rataj, Bazaltową Górę i Radogost, a
wrócić… ustalenie drogi powrotu zostawiłem na później. Powodem wyboru akurat
tej trasy była ciekawość trzech wież widokowych na tych górach. Droga była ciężka,
mimo niewielkich różnic poziomów: łachy śniegu, błoto, mokre liście
przykrywające luźne kamienie i śliskie patyki – listopadowa droga i taki
krajobraz, a ledwie 10 dni temu szedłem zielono-złotymi drogami w samym
podkoszulku! Czułem bunt w sobie, objaw niepogodzenia się ze zbyt szybko
przyszłą płaczącą jesienią, ale nie czułem żalu do tego chmurnego dnia, co
dziwiło mnie. Później, patrząc na mokre, nierzadko błotniste, dróżki z
ostatnimi śladami kolorów, na odległe czarne szczyty ponad nagimi, uśpionymi
polami, poddałem się ich nostalgicznemu urokowi, i tylko nie mogłem dociec
przyczyny podobania się tego coraz bardziej szarzejącego świata, o tyleż
uboższego bez słońca.
Na szczycie Rataja byłem o
wschodzie słońca: przede mną, między czarnymi, nagimi konarami drzew, zapłonęła
ciemnozłota kula, oblewając drzewa za mną swoją pozłotą, tak charakterystycznie
piękną, tak krótko trwającą, ale tak długo pamiętaną. Zdążyłem jeszcze uchwycić
aparatem słońce uwięzione między rozcapierzonymi w powietrzu korzeniami buku -
i tyle widziałem dzisiaj naszą gwiazdę. Później zaczęło siąpić, na szczęście
niewiele, nie musiałem zakładać peleryny. Wschodnie zbocze góry urywa się
czterdziestometrową, niemal pionową ścianą czarnego bazaltu spękanego w
regularne słupy, to Małe Organy Myśliborskie. Nie ma w okolicach Myśliborza
wielkich organów skalnych, przydomek „małe” mają chyba dla odróżnienia od
„wielkich” na zboczu Wielisławki. Ściana czyni duże wrażenie swoją… ponurością,
zwłaszcza teraz, w kontraście ze śniegiem, z nagimi drzewami wokół; pod szarym
niebem listopadowym ta czarna ściana wygląda jak zamknięta brama piekieł.
Omalże ominąłem wieżę
widokową na szczycie Bazaltowej Góry, ukrytą między drzewami, z dala od szlaku.
Nieliczne są szlaki w Kaczawskich, a jeśli już są, to z reguły słabo
oznakowane. Wędrówka nimi wymaga ciągłej uwagi, patrzenia na mijane drzewa,
szukania znaków nierzadko przemyślnie ukrytych, zwłaszcza w miejscach ważnych,
gdy szczególnie są potrzebne. Mimo wspomagania się mapą, należy liczyć się z
zawracaniem dla odnalezienia zgubionego szlaku, ale jest w tym swoisty urok,
ponieważ taka wędrówka bardziej przypomina prawdziwe wędrowanie w dzikich,
bezludnych okolicach, a nie jest niebezpieczna wobec łagodnych pochyłości
kaczawskich górek; nie można tutaj tak naprawdę zabłądzić, skoro w którąkolwiek
stronę się pójdzie, po godzinie dojdzie się do ludzkich siedzib.
Szlak omija szczyt, a widząc
jego opadanie, wszedłem na ledwie widoczną ścieżkę prowadzącą pod górę, i w
kilka minut później zatrzymałem się, zdumiony: pomiędzy drzewami zobaczyłem
solidną, kamienną wieżę przypominającą średniowieczną budowlę obronną. Jej
widok, mimo iż spodziewany, zaskoczył mnie bardzo. Było w nim coś nierealnego,
surrealistycznego, baśniowego; ta wieża była jak z baśni fantasy, była wieżą
czarnoksiężnika. Podszedłem bliżej, wieża nadal stała, nie znikła i nadal była
czarodziejską wieżą, dopiero widok wejścia bez drzwi zdjął z niej część magii.
Kręte, spiralne schody kute w granicie, na górze malutka platforma, ledwie dla
paru osób, a wokół… drzewa wyższe do wieży. Magia powróciła – cóż, skoro nie
jest to wieża widokowa, musi być czarodziejską; na dole zajrzałem pod schody,
ale nic tam nie było poza garścią liści… Za to blisko wieży jest urwisko, z
którego rozpościera się ładny i daleki, warty zobaczenia widok aż po Ślężę i
Góry Sowie.
Szedłem pięknym lasem
mieszanym. Liczne były w nim rosłe dęby, niektóre naprawdę okazałe, całe w
ładnych brązach, wiele dużych grabów w złoto-brązowej koronie jesiennych liści,
tych pięknych grabów, które urodą niewiele tylko ustępują drzewom
najpiękniejszym, brzozom; widziałem gromadkę naszych modrzewi w ich pierwszej
chwili dodawania żółci do zieleni swoich igieł, sporo buków, jeszcze w kolorach
jesieni, tu i ówdzie ciemny świerk lub łuszczący się jawor.
Wieża na drugiej górze, na
Radogoście, mimo iż większa, nie uczyniła na mnie takiego wrażenia jak
pierwsza, może z powodu zobaczenia jej z większej odległości, a może po prostu
dlatego, że była drugą. Masywniejsza, kamienno-murowana, wystawiająca swoją głowę
ponad korony drzew, i oferująca z niej panoramę krańców Gór Kaczawskich i
równin na zachodzie. We wsi u podnóża góry, w Kłonicach, jest parking dla
chętnych na wejście – to uwaga dla wygodnych.
Przechodząc dzisiaj przez
trzy wioski, widziałem trzy pałace. Kto słyszał o Kłonicach, kto o Grobli?
Wioski ukryte gdzieś na końcu bezimiennej drogi (jak określa je moja pani z
GPS), w fałdzie ziemi, między jedną górką kaczawską a drugą, małe wioski znane
jedynie mieszkańcom, a w każdej z nich pałac. Ten w Kłonicach jest największy,
najokazalszy, ale i tamte nie są domkami. Sudety, z setką takich okazałych
budowli, są rajem dla miłośników pałaców i architektury.
Przed kłonickim pałacem rosną
dwa rzadko spotykane, nadzwyczaj piękne drzewa: miłorzęby, drzewa reliktowe,
jak to mówią dendrolodzy, czyli drzewa z przeszłości i to bardzo odległej. Kto
raz widział te drzewa wczesną jesienią, jak ja widziałem je we wrocławskim
ogrodzie botanicznym, nie zapomni ich wspaniałego widoku nigdy. Liście mają
dziwny kształt przypominający wschodnie wachlarze, które we wrześniu
przebarwiają się na kolor jasnej, nasyconej żółci bez śladu domieszek zielonego
czy brązowego - nic, tylko świecąca żółć na całym drzewie. W słoneczny dzień
drzewo wygląda zjawiskowo, nieziemsko pięknie, dosłownie świeci całe; patrzy
się na nie w podziwie i trudno odejść. Opadłe liście nadal są idealnie żółte;
gdy przechodzi się wtedy obok drzewa, nagiego teraz, zwykłego, czarnego, wzrok
przykuwa ta szeroko rozlana plama czystej jasności, jakby samo drzewo chciało
napatrzeć się jeszcze na swoje zrzucone piękno, a w głowie rodzi się myśl o
dawno minionym złotym wieku Ziemi, którego cząstkę te drzewa, tak stare jako
gatunek, doniosły do naszych czasów i dla nas.
W takim stanie widziałem
przypałacowe miłorzęby; gdybym wiedział o ich istnieniu, może wybrałbym się tam
we wrześniu – za to teraz wiem, gdzie pojadę wczesną jesienią w przyszłym roku.
Na ostatni szczyt z wieżą, na
Brzeźną, zachciało mi się wejść od południa, więc polnymi i leśnymi
nieoznakowanymi dróżkami obszedłem górę idąc przez wioski Grobla i Kwietniki aż
do Sokola, a tam, porównując teren do mapy, wszedłem na zarośniętą ścieżkę
mającą zaprowadzić mnie na szczyt wzniesienia Brzeźna. Ładna to była ścieżka:
nieśpiesznie pięła się łagodnym zboczem, wśród pól, a gdy oglądałem się,
widziałem powoli otwierający się rozległy widok pól, lasów i gór. Na brzegu
lasu zatrzymałem się i długą chwilę patrzyłem. Po odległym stoku góry jechał
samochód. Szosy nie było widać, odległość spowolniła ruch pojazdu i zmniejszyła
go do wielkości małego, czerwonego żuczka mozolnie pokonującego wielki
przestwór zielonych pól; zwykły przecież widok, a przykuł uwagę i pozwolił się
zapamiętać. W lesie porzuciłem dróżkę uciekającą mi coraz bardziej w bok,
poszedłem na przełaj po zboczu zarośniętym niskim maliniakiem czepiającym się
spodni, ale wieży na szczycie nie znalazłem. Może to nie ta góra? Może jestem
na sąsiedniej górze, na Kwietnickiej? Zszedłem na dół, do wioski. Do której
wioski? Nie byłem pewny. Miejscowość jakby wymarła. Doszedłem do skrzyżowania,
pomyszkowałem tu i tam, aż w końcu nabrałem pewności: byłem w Kłonicach, a
skoro tak, to byłem na właściwej górze. A może jednak wieża tam jest, może nie
zauważyłem jej między drzewami? Z powrotem pod górę, na szczycie zatoczyłem dwa
kręgi – bez rezultatu. Nie znalazłem wieży na tej górze, a więc moja mapa
podaje błędną informację.
Kusiło mnie wracać inną
drogą, przez rezerwat „Nad Groblą” i dalej przez Wąwóz Myśliborski, ale było
już późno, uznałem, że przed nocą nie miałbym szans dotrzeć do Myśliborza, i w
rezultacie wracałem tą samą drogą. Gdy mijałem Bazaltową Górę, zapragnąłem raz
jeszcze zobaczyć wynurzanie się wieży spomiędzy drzew; szedłem z oczyma
utkwionymi w najdalej widoczne drzewa,
i jak za pierwszym razem moment jej dostrzeżenia zaskoczył mnie i zdziwił.
Ta wieża jest czarodziejska!
Do samochodu dotarłem po
godzinie 16. Z ulgą usiadłem w fotelu, zmieniłem buty, wypiłem resztę kawy i
ruszyłem. W Jaworze dogonił mnie zmrok.