Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Hosznia Ordynacka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Hosznia Ordynacka. Pokaż wszystkie posty

piątek, 30 czerwca 2023

Znajome brzozy

 250623

Zbieram się pojechać dalej, w mało znane rejony Roztocza, mam w planach wyjazd w zupełnie nieznane wschodnie krańce, ale… wracam do nieźle już poznanych zachodnich początków krainy. Wszak – mówię sobie – tam zdążę jeszcze pojechać, a tutaj tyle dróg czeka na poznanie lub odwiedziny.

Dla zobrazowania uroku tych okolic przedstawiam zdjęcia zrobione przy wieży widokowej stającej na wzgórzu nad Hosznią Ordynacką.



 


Próbowałem, nota bene, poznać znaczenie słowa „hosznia”, ale nie znalazłem informacji; może ktoś wie?

Widoki na niemal całej trasie miałem tak ładne, że parokrotnie mobilizowałem się do zakończenia przerw i ruszenia dalej wyobrażeniem widoków czekających na szlaku.

 




Odwiedziłem pola z dębami i brzozą, opisanymi tutaj wiosną. Pod jednym z dębów, a ten rośnie w pobliżu wejścia w ciemne zapadlisko Lisiego Dołu (jest zaznaczone w górnej części mapy), zarządziłem przerwę. Kiedy ruszyłem, miałem zamiar pójść dalej, ale przypomniałem sobie o brzozach rosnących przy wejściu do Dołu. Zawróciłem, przywitałem się z drzewami, a pod nimi znalazłem poziomki. Były, tak sądzę, podziękowaniem za pamięć. Później, będąc parę kilometrów dalej, szukałem na wzgórzach tej pierwszej brzozy i znalazłem, a pod wieczór, stojąc jeszcze dalej, pewności już nie miałem.


 


 Jadłem pierwsze owoce dzikich czereśni. Chodząc w zimie po Sudetach i widząc je nagie, mogłem tylko powspominać ich tak lubiany słodki smak z nutką goryczki, a od trzech lat, będąc na emeryturze i mogąc być na szlaku w czerwcu, miewam uczty. Mój dziadek miał w sadzie (po którym ni śladu) kilka wielkich trześni, znałem każdy ich konar, zapewne dlatego jedzenie tych owoców zawsze przywołuje wspomnienia z dzieciństwa na wsi.

Droga skręcała nie tam, gdzie chciałem iść, ale niecały kilometr zaczynała się (albo kończyła, zależnie jak patrzeć) inna, pasująca mi droga. Przejdę na przełaj – postanowiłem. Pierwsze paręset metrów było wygodne, szedłem śladem wygniecionym przez koła traktora na brzegu pola, ale na jego końcu zobaczyłem zwartą gęstwinę zarośli. Wracać? Westchnąłem i ruszyłem wzdłuż zielonej ściany. Znalazłem ścieżkę wydeptaną przez zwierzynę, biegła w dobrą stronę, więc wszedłem na nią. Z takimi ścieżkami bywają kłopoty, zwłaszcza gdy przecinają zwarte i kolczaste krzaki, a to z powodu ich wysokości nieprzekraczającej metra; na szczęście ta ścieżka biegła głównie niekoszonymi łąkami zarośniętymi nawłocią i młodniakiem brzozowym. Udało mi się jej nie zgubić i bez przedzierania się wyszedłem wprost na szukaną drogę. Nie byłoby takiej precyzji marszruty gdybym nie mógł sprawdzać kierunku według wskazań GPS nanoszonych na mapę. A kiedyś psioczyłem na takie udogodnienia...


 

Szedłem drogą wiodącą płytkim co prawda wąwozem, właściwie ledwie metrowym zagłębieniem, ale że ściany podniesione były wysokim już zbożem, widok dali miałem tylko chwilami, gdy na prostym odcinku drogi patrzyłem za siebie. Dopiero na szczycie długiego a łagodnego wzniesienia mogłem zobaczyć odległy i rozległy styk nieba i ziemi. Mając iść takimi drogami, zwykle idę brzegiem pola, ale nie teraz, dopiero po żniwach będzie to możliwe, wszak nie wypada wchodzić w szkodę, jak to dawniej mówiono.

Jeśli już piszę o wąwozach, powiem o chwili, gdy idąc inną drogą wszedłem w głębszy wąwóz. Gęsta ściana drzew tworzyła na dnie tak głęboki cień, że wchodząc z otwartej słonecznej przestrzeni wydawało się, że zagłębiam się w czarny tunel. Dopiero po wejściu i przyzwyczajeniu oczu dostrzegłem dno i drogę. Wiele razy próbowałem robić zdjęcia w takich wąwozach, ale nie mam żadnego dobrego. Aparat patrzy na nieliczne plamy słońca na zboczach i jest nimi oślepiany, widząc jeszcze mniej ode mnie gdy patrzę bez okularów. Jeśli nie są zakrzaczone ani zaśmiecone, takie wąwozy mogą się podobać nie tylko kontrastem oświetlenia, wilgotności i temperatury, która nagle, na przestrzeni kilku kroków, wyraźnie spada. Podobają mi się drzewa rosnące na krawędziach ścian wąwozu, ich zaskakujące czasami kształty i sposoby radzenia sobie z utrzymaniem równowagi przy braku podparcia z jednej strony. Urzekający bywa dla mnie kontrast, gdy przez lukę w zielonej ścianie zobaczę słońcem rozświetloną dal – jakbym przez czarodziejskie okienko patrzył na inny świat, baśniowy i nieosiągalny.


 

 


Podsypana żwirem równa ulica wiejska zamieniła się w zieloną drogę gruntową, a ta stopniowo zawężana była krzewami i drzewami; ostatni jej fragment był niewyraźną ścieżką kluczącą wśród bujnej, gęstej zieloności. Znalazłem tam okazałe kępy bzu hebd oraz morwę, drzewo pamiętane z dzieciństwem i odruchowo kojarzone z latami sześćdziesiątymi w Lublinie, gdy jako zasmarkany dzieciak ganiałem po brukowanych ulicach starej dzielnicy. Żeby nie czynić z siebie znawcy dodam, że morwa niejasno mi się kojarzyła, ostatnio widziałem drzewo tego gatunku wiele lat temu i rozpoznanie musiałem sprawdzić w internecie; podobnie było w bzem.








 Kwiaty, kwiaty, kwiaty polne. Przeważają rumianki i chabry, sporo jest maków i powojów, ale nierzadko widziałem wielkie kępy gwiazdnic polnych i dużo nieznanego mi drobiazgu. W jednym miejscu rozpoznałem kępkę kurzyśladu polnego, w drugim goździka kropkowanego. Gdyby ktoś zobaczył mnie w czasie mojego ustawiania się do fotografowania, mógłby mieć powód do śmiechu.

Najczęściej przypominam sobie o tytule w czasie publikacji tekstu, wtedy wpisuję pierwszy, który przyszedł mi do głowy. Dzisiejszy nie jest oryginalny, jak większość z nich; najwyraźniej nadawanie tytułów nie jest moją mocną stroną.


Obrazki ze szlaku

 Patrzę na pola z jęczmieniem. Ich kolor jest już letni, przywodzi myśli o żniwach, ale nadal jest ładny, najładniejszy wśród zbóż.

 

Okazały dąb na miedzy, w pobliżu Lisiego Dołu, dąb pamiętany z poprzednich wędrówek. Dzisiaj siedząc pod nim byłem schowany wśród zbóż.

 Koślawy grab. Ciekawe, jaki przypadek, jakie zdarzenie, spowodowało takie wykrzywienie pnia.

 Szedłem śladem wygniecionym przez traktor, i oto co zobaczyłem. Ptak był spory, widać było jego strach, ale nie uciekał. Chyba jeszcze nie umiał? Może ktoś wie więcej? Zrobiłem mu zdjęcie i przeszedłem na sąsiedni ślad.

 Jezioro w Podlesiu Małym. Raczej nie do kąpania się, ale ładne, szczególnie w słoneczny upalny dzień. Siedziałem na ławce i patrzyłem na jaskółki łowiące insekty tuż nad wodą. Sprawność, precyzja i wdzięk lotu tych ptaków budzą zdumienie i radość.



 
Może nie morze, ale niewątpliwie calutkie pola kwiatów gryki, a nad nimi szumiący wir pszczół. Miodu jem dużo, gryczany jest jednym z moich ulubionych, ale jedząc ten przysmak odczuwam coś podobnego do wyrzutów; wszak my okradamy te pracowite owady. Może więc dobrze robi pszczółka Maja w nosie mając zbieranie pyłku? Wspomniałem ją, ponieważ niedawno oglądałem z wnukiem jej przygody przy ratowaniu tego gamoniowatego Gucia.

Trasa: Samochód zaparkowałem przy wieży widokowej w Hoszni Ordynackiej. Polami poszedłem na północ, do Lisiego Dołu, dalej pod Wólkę Czarnięcińską i Podlesie Małe. Stamtąd wróciłem pod wieżę.

Statystyka: 22 km przeszedłem w czasie siedmiu godzin, a pięć przesiedziałem w ładnych miejscach.


 














piątek, 14 października 2022

Słoneczny dzień jesieni

 081022

Na miejscu, przy wieży widokowej w Jędrzejówce, byłem o pierwszym brzasku. Na pogodnym niebie trwał wielokolorowy spektakl budzenia się dnia: na wschodzie, gdzie wstawała Eos, widziałem coraz jaśniejsze i bardziej nasycone barwy czerwieni i pomarańczy, dalej żółcie stopniowo zmieniane – poprzez pasy seledynów – w błękity i niebieskości, aż do ciemnych granatów na zachodzie.

 

 


To na niebie, a w dolinie panowała jeszcze ciemność, stopniowo domieszkowana zamglonymi szarościami, później z intensywniejącym dodatkiem niebieskiej zimności. Z mgiełki na dole wyłaniała się grupa znanych mi lip ocieniających przydrożny krzyż; patrząc na nie, postanowiłem odwiedzić je dzisiaj, i przed końcem dnia obietnicy dotrzymałem.

Krótko przed wschodem słońca Eos uznała, że dość jej pracy na dzisiaj i gdzieś sobie poszła, zostawiając niebo mniej kolorowe, chociaż bardziej jasne, gotowe na przyjęcie słońca. Czerwona, zimna kula słońca pojawiła się nagle, jak zwykle, zadziwiając szybkością wnoszenia się na nieboskłon.

 


 


Dopiero kwadrans później, gdy słońce było na chłopa nad horyzont, jego jasne już i silne światło schodzące ze szczytów wzgórz dotknęło dna doliny i poczęło się po nim rozlewać. Drzewa i miedze, a nawet badyle na nich, rzucały długie, stopniowo coraz wyraźniejsze, cienie na pola muskane niskim światłem.

Ranek skrzył się rosą, świecił poranną mgiełką, był pogodny i budził pogodę ducha.

 






 Ładnymi zdjęciami nie mogę się pochwalić, bo jak się później okazało, mój aparat nie obudził się jeszcze.

Ten dzień, podobnie jak poprzednie (a zapewne i następne) dzieliłem między wędrówkę polnymi drogami po rozległych wzgórzach, a myszkowaniem między drzewami przydrożnych zagajników w poszukiwaniu grzybów. Sporo ich przywiozłem, głównie kozaków.

Idąc polną drogą przecinającą wstążki pól na zboczu wzgórza, zobaczyłem brzozę rosnącą na wysokiej między. Jej widok wydał mi się znajomy. Gdy zaciekawiony podszedłem bliżej, poznałem miejsce: byłem tutaj w poprzednim roku, szedłem tą drogą i widząc długie wiszące gałązki brzozy, usiadłem w jej cieniu. Wszedłem pod drzewo i patrzyłem. Takie chwile splotu ścieżek dnia dzisiejszego i ze śladami przeszłości mają urok szczególny. Już nie zapomnę tego miejsca, bo – poczułem to wyraźnie – stało się moje. Jeszcze jedno moje miejsce na Roztoczu. W pobliżu tej brzozy przeżyłem dzisiaj podobne spotkanie, tym razem z dwoma czereśniami przydrożnymi. Stałem pod nimi, odchodziłem, wracałem, patrzyłem i fotografowałem, próbując zrozumieć istotę urody tego miejsca. Owszem, te dwa drzewa i okolica są po prostu ładne – jak i tamta brzoza płacząca – ale ich urok nie tylko w nich samych; zawiera się też w przeżytym wspomnieniu.

Ma barwę dobrych a minionych chwil życia.




Obrazki ze szlaku

Skarpa przy drodze porośnięta łanami grzybów; dlaczego nie są prawdziwkami? Owszem, obok rosła spora kępa kozaków, nie jedyna widziana dzisiaj, jednak rosła zbyt długo, a wiadomo, jakie się stają starsze grzyby tego gatunku.

Grzyb i but dla porównania. Ładny kapelusz, chciałoby się zabrać tego kozaka, ale… nie, dość mam dużych grzybów do suszenia. Ale szkoda je zostawiać, może jednak wezmę te dwa? Chociaż ten jeden, taki ładny, brązowiutki? Często przeżywałem walkę między pazernością a racjonalnością grzybiarza, ale byłem dzielny: niewiele przywiozłem starszych grzybów. Nie, wcale a wcale nie jestem dumny z tej dzielności, bo teraz szkoda mi zostawionych grzybów. 

 Kolejne grzyby. Jak je nie wziąć?

 



Śródpolne zagajniki brzozowe są piękne zarówno wtedy, gdy wejdzie się między drzewa, jak i kiedy widzi się je z daleka; są ładne o każdej porze roku, a w słoneczny dzień kolorowej jesieni ich uroda jest szczególna. Z przykrością i niepokojem związanym z przyszłością obserwuję stopniową ich degradację, a to z powodu nawłoci. Niewiele jest brzezin z ładną trawą między drzewami, a więcej tak zarośniętych, że wejście między drzewa jest bardzo utrudnione, co widać na zdjęciu. Zresztą, po co się przedzierać przez gąszcz sięgający nawet wyżej głowy, skoro odbiera on niemałą część urody miejsca. Nic tam nie rośnie, chyba że muchomor przytulony do pnia brzozy, jakby przy niej szukający schronienia.

 



 Właśnie, muchomory. Dlaczego tak ładne grzyby nie są jadalne??




W najładniejszych i w najmniej spodziewanych miejscach spotyka się puszki lub butelki, albo i całe ich stosy. Chciałbym spotkać ludzi wysypujących śmieci w lesie i chciałbym mieć wtedy ze sobą jakąś masywną pałkę, bo jak są ludzie, których nie przekona się do niezabijania (vide wojna w Ukrainie), tak są i tacy, którym nikt nie wytłumaczy niestosowności zaśmiecania Ziemi, i tylko bolesna nauczka ma szansę trafić do nich.



Wieża widokowa nad Hosznią Ordynacką.







Stary sad owocowy, jabłonie obwieszone czerwonymi, dużymi owocami. Zerwałem jabłko, było aromatyczne, chrupkie, słodkie i soczyste.



Ozimina – wiosna w czasie jesieni. Nowe po zniknięciu starego.


Dęby na brzegu lasu.

 Chwilę po zachodzie słońca wzeszedł księżyc kontynuując kaskadę zmian światła i kolorów. Ciepłych i słonecznych już nie było, zastąpione granatowymi szarościami, a i te z każdą minutą stawały się coraz bardziej ciemniejsze i zimniejsze, zwłaszcza w dolinie. Kiedy przy ziemi było już tylko ciemność, na niebie nadal płonęła gorąca łuna zachodu – spektakularny ślad minionego dnia. 

 


Trasa: z Jędrzejówki na północ, pod Gilów.

Statystyka: przedreptałem 20 km w czasie siedmiu godzin, a cztery godziny siedziałem na miedzach.