160122
Prognozowane pełne zachmurzenie ani na jotę nie zmniejszyło mojej radości z wyjazdu, pierwszego od czterdziestu dni. Odczuwałem silną potrzebę odsunięcia się od cywilizacji, od covida, inflacji i bzdur coraz częściej udających humanitaryzm.
Przejęty wyjazdem nie mogłem usnąć, a dla równowagi o czwartej nad ranem miałem trudności z obudzeniem się. W Legnicy dosiadł się Janek i pojechaliśmy do Mściwojowa, wioski kilka kilometrów na wschód od Jawora, gdzie mój towarzysz chciał zobaczyć wieżę widokową i zalew.
Oczywiście nie pomyślałem o grubych rękawicach, a ranek, pogodny wbrew spodziewaniu, był mroźny. Szliśmy na wieżę, a za nami Eos rozświetlała intensywnymi kolorami pół nieba. Zobaczenie zalewu, przeczytanie tablic informacyjnych, poznanie całej ładnie urządzonej okolicy, zostawiliśmy na później, chcąc wschód zobaczyć z wysokości wieży. Zdążyliśmy jeszcze przejrzeć się ostatnim minutom spektaklu bogini świtu, nim zza zbocza dobrze stamtąd widocznej Ślęży wychyliło się jasne, mocne słońce. Pierwszy podziwiany wschód tej zimy i pierwszy w tym roku! Niech będzie dobrą wróżbą. Niech jego czyste, mocne barwy zostaną we mnie razem z optymizmem.
W dolnej części zdjęcia widać białe punkty na ciemnym tle.
Widząc je po raz pierwszy, odruchowo przetarłem ekran, a w chwilę
później uświadomiłem sobie, że te plamy to lampy oświetleniowe.
Jasność zwiastująca początek dnia była tylko na niebie, przy
ziemi trwała jeszcze zimowa noc.
Otoczenie zalewu na rzece Wierzbiak jest ładnie i dostatnio urządzone. Proszę spojrzeć na zdjęcie z wieżą widokową, widać porządnie zrobiony granitowy chodnik. Wokół są ławki, pomost, alejki, tablice z ciekawostkami, a dalej odkryte łagodne wzgórza. Dobre miejsce na rodzinny relaks.
* * *
Nadal był jeszcze ranek, gdy pojechaliśmy na Pogórze Kaczawskie, a że droga wypadła w pobliżu Czartowskiej Skały, trudno było nie skorzystać z okazji, zwłaszcza że od szosy na szczyt jest tylko nieco ponad kilometr. Byłem tam w listopadzie, ale w popołudniowej porze, a więc wtedy, gdy w stronę Gór Kaczawskich i Karkonoszy patrzy się pod słońce. Dzisiaj nasza gwiazda nie przeszkadzała w patrzeniu i fotografowaniu, a i dobra przejrzystość powietrza pomagała. Nie pamiętam, bym z tego neku widział kiedyś tak wyraźnie niemal całe Karkonosze. Od Przełęczy Okraj, poprzez Śnieżkę, Wielki Szyszak, Śnieżne Kotły, aż po Szrenicę, na szczycie której widać było budynek wyciągu. Wydaje mi się, że z drogi widziałem też Wysoki Kamień w Górach Izerskich. Oczywiście widziałem i rozpoznawałem wiele, wiele gór i górek kaczawskich.
Parę kilometrów dalej, w Muchowie, zostawiliśmy samochód i poszliśmy ścieżką przyrodniczą prowadzącą lasami w pobliżu masywu Mszana-Obłoga. Swoim odwiecznym zwyczajem ścieżka niemal nie miała oznaczeń, szliśmy bardziej według mapy niż znaków. Jest tam duża polana, która interesowała Janka z powodu motyli. Kosi się tam trawy dla ochrony siedlisk motyli, czyli specjalnie dla nich, co godne jest podkreślenia. Janek głośno wymieniał gatunki, które spodziewałby się tam zobaczyć w lecie i snuł plany powrotu. To miejsce, stół i ławy pod daszkiem przy leśnym dukcie, na brzegu rozległej polany, zapamiętałem nie z powodu motyli, a chwil tam spędzonych parę lat temu, gdy siedząc na ławie patrzyłem na początek zmierzchu zimowego chmurnego dnia, mając poczucie bycia bardzo daleko od ludzi i cywilizacji.
Zatoczyliśmy parokilometrowe koło
i wróciwszy do Mszanę weszliśmy
na zbocze góry. Jest tam ścieżka przyrodnicza, ale wiem o niej
tylko z map i sporadycznie spotykanych znaków. Nie wiem, którędy
ona biegnie i nigdy jej nie szukałem, swoim kaczawskim zwyczajem
chodząc bezdrożami lub nienazwanymi dróżkami. Zresztą, góra nie
jest duża, a kierunek marszu pokazuje zbocze: po prostu na szczyt
idzie się pod górę, po co więc szukać znaków? Lepiej patrzeć
na mszański las, jeden z najładniejszych znanych mi lasów.
Tworzą go dęby, graby i lipy z niewielką domieszką buków. Takie były lasy w tych górach, nim człowiek zaczął sadzić świerki. Proszę wyobrazić sobie jego wygląd między majem a październikiem. Wydaje mi się, że obraz tworzony we mnie jest wierny, ale dzisiaj obiecałem sobie to sprawdzić, postanawiając przyjechać tutaj w czasie letniego urlopu. Janka szczególnie zainteresował barwinek, którego jest tam mnóstwo, a jak wygląda w czasie kwitnienia, to chyba wszyscy wiemy. Wypadałoby przyjechać dwa razy – wiosną i ponownie w lecie...
Od siebie dodam jeszcze jeden walor tego lasu: chyba liczniejsze od barwinka złomy bazaltu leżące właściwie wszędzie, a szczególnie licznie w pobliżu grzbietów. Wiele z nich jest omszałych, często spotyka się wyjątkowo regularne słupy – jakby celowo obrobione ludzką ręką.
Łatwo się tam nie chodzi, trzeba uważnie patrzeć pod nogi, ale wrażenie przebywania w dzikim lesie kaczawskiego pogórza mamy zapewnione. Kiedyś szwendałem się po tym masywie calutki dzień; widoków poszarpanych czarnych skał wychodnich pod chmurnym niebem i leżących na nich obumarłych drzew nie zapomnę.
Na wieżę weszliśmy, a jakże! Niestety, nie znaleźliśmy tajemnego przejścia do zaczarowanej części wieży. Bo musicie wiedzieć, że nie jest to zwykła wieża widokowa, a najlepszym dowodem jest brak widoków z jej szczytu. Widoków nie ma, bo to wieża czarnoksiężnika. Tak uważam, chociaż nie wykluczam, że właścicielem jest czarodziejka. Znaleźliśmy tylko dwie butelki zostawione na platformie szczytowej…
Nie mogłem ominąć starego kamieniołomu z wyraźnie widocznymi bazaltowymi słupami. Widziałem to miejsce może cztery razy, i nadal ze zdziwieniem i ukontentowaniem patrzę na drzewa rosnące na skraju wyrobiska. Widać tam wyraźną granicę dwóch zupełnie odmiennych światów: cienkiej wierzchniej warstewki życia ulokowanej na kamiennym, martwym i nieprzyjaznym wnętrzu Ziemi.
Z Mszany nie jest daleko do punktu przecięcia pięćdziesiątego pierwszego równoleżnika szerokości północnej i szesnastego południka długości wschodniej, czyli w skrócie N51, E16, ale zdecydowałem podjechać bliżej, ponieważ czułem brak kondycji. Optymistycznie zakładam, że powodem jest niedawno miniona dość ciężka choroba, nie wiek.
Kiedy byłem tam pierwszy raz, słupek znalazłem po dość długich poszukiwaniach, ukryty wśród zarośli, ale parę lat temu poprawiono i oznakowano leśną drogę, a przy słupku postawiono ławy, stół i kilka tablic informacyjnych. Idzie się tam jak po sznurku, dlatego cieszę się z powodu dojścia do słupka wtedy, gdy jeszcze wymagało to pewnego wysiłku. Miejsce jest na swój sposób wyjątkowe. Nic tam nie ma, skoro punkt przecięcia linii współrzędnych jest tylko przeniesieniem tychże z map, ale ten właśnie fakt czyni miejsce wyróżnionym: czysta geometryczna umowność znajduje tutaj potwierdzenie swojego niematerialnego istnienia w realnym świecie.
Zaczynał się zmierzch, gdy wracaliśmy do samochodu. Dobrze wykorzystaliśmy dzień.
* * *
Apetyt miałem dzisiaj koński. Zjadłem wszystko, co przygotowałem i jeszcze trochę prowiantu Janka. Może i dobrze (piszę o apetycie, nie o podebraniu jedzenia koledze), bo schudłszy w czasie choroby pięć kilo, jeszcze nie odzyskałem poprzedniej wagi.
Za zgodą Janka publikuję trzy jego zdjęcia. Szczególnie na
zdjęciu z jutrzenką widać różnicę klasy aparatu i fotografa. Na
drugim nie mam zdziwionej miny, jak uprzejmie napisał
Janek, a po prostu głupią. Łatwo mi się taką robi, nierzadko
wbrew zamierzeniom, niestety. Moja ekwilibrystyka uchwycona na
trzecim zdjęciu nie jest tańcem, jak nazwał ją Janek, a
chaotyczną próbą zachowania pionu, na szczęście udaną.
* * *
Pierwsza trasa: wioska Mściwojów na wschód od Jawor a. Wejście na wzgórze Winna Góra i na wieżę widokową.
Druga: wejście na Czartowską Skałę.
Trzecia: spacer lasami w pobliżu wzgórza Mszana, później wejście na szczyt, zobaczenie wieży i kamieniołomu z bazaltowymi słupami.
Czwarta: odwiedzenie miejsca w lesie pod Muchowem, w którym krzyżują się pełny równoleżnik i taki południk.
Trasy ustalił Janek. Między nimi poruszaliśmy się samochodem. Dystansem pochwalić się nie możemy, ale 14 kilometrów się nazbierało.