Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Mszana i Obłoga. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Mszana i Obłoga. Pokaż wszystkie posty

środa, 19 stycznia 2022

Nareszcie w Sudetach!

 160122

Prognozowane pełne zachmurzenie ani na jotę nie zmniejszyło mojej radości z wyjazdu, pierwszego od czterdziestu dni. Odczuwałem silną potrzebę odsunięcia się od cywilizacji, od covida, inflacji i bzdur coraz częściej udających humanitaryzm.

Przejęty wyjazdem nie mogłem usnąć, a dla równowagi o czwartej nad ranem miałem trudności z obudzeniem się. W Legnicy dosiadł się Janek i pojechaliśmy do Mściwojowa, wioski kilka kilometrów na wschód od Jawora, gdzie mój towarzysz chciał zobaczyć wieżę widokową i zalew.

Oczywiście nie pomyślałem o grubych rękawicach, a ranek, pogodny wbrew spodziewaniu, był mroźny. Szliśmy na wieżę, a za nami Eos rozświetlała intensywnymi kolorami pół nieba. Zobaczenie zalewu, przeczytanie tablic informacyjnych, poznanie całej ładnie urządzonej okolicy, zostawiliśmy na później, chcąc wschód zobaczyć z wysokości wieży. Zdążyliśmy jeszcze przejrzeć się ostatnim minutom spektaklu bogini świtu, nim zza zbocza dobrze stamtąd widocznej Ślęży wychyliło się jasne, mocne słońce. Pierwszy podziwiany wschód tej zimy i pierwszy w tym roku! Niech będzie dobrą wróżbą. Niech jego czyste, mocne barwy zostaną we mnie razem z optymizmem.

W dolnej części zdjęcia widać białe punkty na ciemnym tle. Widząc je po raz pierwszy, odruchowo przetarłem ekran, a w chwilę później uświadomiłem sobie, że te plamy to lampy oświetleniowe. Jasność zwiastująca początek dnia była tylko na niebie, przy ziemi trwała jeszcze zimowa noc.

Otoczenie zalewu na rzece Wierzbiak jest ładnie i dostatnio urządzone. Proszę spojrzeć na zdjęcie z wieżą widokową, widać porządnie zrobiony granitowy chodnik. Wokół są ławki, pomost, alejki, tablice z ciekawostkami, a dalej odkryte łagodne wzgórza. Dobre miejsce na rodzinny relaks.

* * *

Nadal był jeszcze ranek, gdy pojechaliśmy na Pogórze Kaczawskie, a że droga wypadła w pobliżu Czartowskiej Skały, trudno było nie skorzystać z okazji, zwłaszcza że od szosy na szczyt jest tylko nieco ponad kilometr. Byłem tam w listopadzie, ale w popołudniowej porze, a więc wtedy, gdy w stronę Gór Kaczawskich i Karkonoszy patrzy się pod słońce. Dzisiaj nasza gwiazda nie przeszkadzała w patrzeniu i fotografowaniu, a i dobra przejrzystość powietrza pomagała. Nie pamiętam, bym z tego neku widział kiedyś tak wyraźnie niemal całe Karkonosze. Od Przełęczy Okraj, poprzez Śnieżkę, Wielki Szyszak, Śnieżne Kotły, aż po Szrenicę, na szczycie której widać było budynek wyciągu. Wydaje mi się, że z drogi widziałem też Wysoki Kamień w Górach Izerskich. Oczywiście widziałem i rozpoznawałem wiele, wiele gór i górek kaczawskich.

 





 


Parę kilometrów dalej, w Muchowie, zostawiliśmy samochód i poszliśmy ścieżką przyrodniczą prowadzącą lasami w pobliżu masywu Mszana-Obłoga. Swoim odwiecznym zwyczajem ścieżka niemal nie miała oznaczeń, szliśmy bardziej według mapy niż znaków. Jest tam duża polana, która interesowała Janka z powodu motyli. Kosi się tam trawy dla ochrony siedlisk motyli, czyli specjalnie dla nich, co godne jest podkreślenia. Janek głośno wymieniał gatunki, które spodziewałby się tam zobaczyć w lecie i snuł plany powrotu. To miejsce, stół i ławy pod daszkiem przy leśnym dukcie, na brzegu rozległej polany, zapamiętałem nie z powodu motyli, a chwil tam spędzonych parę lat temu, gdy siedząc na ławie patrzyłem na początek zmierzchu zimowego chmurnego dnia, mając poczucie bycia bardzo daleko od ludzi i cywilizacji.

Zatoczyliśmy parokilometrowe koło
i wróciwszy do Mszanę weszliśmy na zbocze góry. Jest tam ścieżka przyrodnicza, ale wiem o niej tylko z map i sporadycznie spotykanych znaków. Nie wiem, którędy ona biegnie i nigdy jej nie szukałem, swoim kaczawskim zwyczajem chodząc bezdrożami lub nienazwanymi dróżkami. Zresztą, góra nie jest duża, a kierunek marszu pokazuje zbocze: po prostu na szczyt idzie się pod górę, po co więc szukać znaków? Lepiej patrzeć na mszański las, jeden z najładniejszych znanych mi lasów. 

 




 Tworzą go dęby, graby i lipy z niewielką domieszką buków. Takie były lasy w tych górach, nim człowiek zaczął sadzić świerki. Proszę wyobrazić sobie jego wygląd między majem a październikiem. Wydaje mi się, że obraz tworzony we mnie jest wierny, ale dzisiaj obiecałem sobie to sprawdzić, postanawiając przyjechać tutaj w czasie letniego urlopu. Janka szczególnie zainteresował barwinek, którego jest tam mnóstwo, a jak wygląda w czasie kwitnienia, to chyba wszyscy wiemy. Wypadałoby przyjechać dwa razy – wiosną i ponownie w lecie...

Od siebie dodam jeszcze jeden walor tego lasu: chyba liczniejsze od barwinka złomy bazaltu leżące właściwie wszędzie, a szczególnie licznie w pobliżu grzbietów. Wiele z nich jest omszałych, często spotyka się wyjątkowo regularne słupy – jakby celowo obrobione ludzką ręką.

 



 Łatwo się tam nie chodzi, trzeba uważnie patrzeć pod nogi, ale wrażenie przebywania w dzikim lesie kaczawskiego pogórza mamy zapewnione. Kiedyś szwendałem się po tym masywie calutki dzień; widoków poszarpanych czarnych skał wychodnich pod chmurnym niebem i leżących na nich obumarłych drzew nie zapomnę.

Na wieżę weszliśmy, a jakże! Niestety, nie znaleźliśmy tajemnego przejścia do zaczarowanej części wieży. Bo musicie wiedzieć, że nie jest to zwykła wieża widokowa, a najlepszym dowodem jest brak widoków z jej szczytu. Widoków nie ma, bo to wieża czarnoksiężnika. Tak uważam, chociaż nie wykluczam, że właścicielem jest czarodziejka. Znaleźliśmy tylko dwie butelki zostawione na platformie szczytowej…

Nie mogłem ominąć starego kamieniołomu z wyraźnie widocznymi bazaltowymi słupami. Widziałem to miejsce może cztery razy, i nadal ze zdziwieniem i ukontentowaniem patrzę na drzewa rosnące na skraju wyrobiska. Widać tam wyraźną granicę dwóch zupełnie odmiennych światów: cienkiej wierzchniej warstewki życia ulokowanej na kamiennym, martwym i nieprzyjaznym wnętrzu Ziemi.

 




Z Mszany nie jest daleko do punktu przecięcia pięćdziesiątego pierwszego równoleżnika szerokości północnej i szesnastego południka długości wschodniej, czyli w skrócie N51, E16, ale zdecydowałem podjechać bliżej, ponieważ czułem brak kondycji. Optymistycznie zakładam, że powodem jest niedawno miniona dość ciężka choroba, nie wiek.

Kiedy byłem tam pierwszy raz, słupek znalazłem po dość długich poszukiwaniach, ukryty wśród zarośli, ale parę lat temu poprawiono i oznakowano leśną drogę, a przy słupku postawiono ławy, stół i kilka tablic informacyjnych. Idzie się tam jak po sznurku, dlatego cieszę się z powodu dojścia do słupka wtedy, gdy jeszcze wymagało to pewnego wysiłku. Miejsce jest na swój sposób wyjątkowe. Nic tam nie ma, skoro punkt przecięcia linii współrzędnych jest tylko przeniesieniem tychże z map, ale ten właśnie fakt czyni miejsce wyróżnionym: czysta geometryczna umowność znajduje tutaj potwierdzenie swojego niematerialnego istnienia w realnym świecie.

 


 Zaczynał się zmierzch, gdy wracaliśmy do samochodu. Dobrze wykorzystaliśmy dzień.

* * *

Apetyt miałem dzisiaj koński. Zjadłem wszystko, co przygotowałem i jeszcze trochę prowiantu Janka. Może i dobrze (piszę o apetycie, nie o podebraniu jedzenia koledze), bo schudłszy w czasie choroby pięć kilo, jeszcze nie odzyskałem poprzedniej wagi.

Za zgodą Janka publikuję trzy jego zdjęcia. Szczególnie na zdjęciu z jutrzenką widać różnicę klasy aparatu i fotografa. Na drugim nie mam zdziwionej miny, jak uprzejmie napisał Janek, a po prostu głupią. Łatwo mi się taką robi, nierzadko wbrew zamierzeniom, niestety. Moja ekwilibrystyka uchwycona na trzecim zdjęciu nie jest tańcem, jak nazwał ją Janek, a chaotyczną próbą zachowania pionu, na szczęście udaną.


 
Na kolejnym zdjęciu widać, jak mój towarzysz stara się być hamadriadą. Widzicie, jak wyłania się z drzewa? Nie zza drzewa, a właśnie z drzewa, co wyraźnie widać na zdjęciu.
 Janku, próba była prawie udana, brakuje tylko zmiany płci, bo nie ma driad rodzaju męskiego, ale nie martw się, teraz zmienić ją nie jest trudno.

* * *

Pierwsza trasa: wioska Mściwojów na wschód od Jawor a. Wejście na wzgórze Winna Góra i na wieżę widokową.

Druga: wejście na Czartowską Skałę.

Trzecia: spacer lasami w pobliżu wzgórza Mszana, później wejście na szczyt, zobaczenie wieży i kamieniołomu z bazaltowymi słupami.

Czwarta: odwiedzenie miejsca w lesie pod Muchowem, w którym krzyżują się pełny równoleżnik i taki południk.

Trasy ustalił Janek. Między nimi poruszaliśmy się samochodem. Dystansem pochwalić się nie możemy, ale 14 kilometrów się nazbierało.
















środa, 13 lutego 2019

Mszana i Obłoga, czyli o metamorfozach Ziemi

100219
Z Muchowa szczytami masywu od wieży na Mszanie do Obłogi. Poznanie okolicznych dróg. Przejście Zmarlakowej Drogi.


Byłem podekscytowany wyjazdem niemalże tak, jak dawno temu przed pierwszą randką. Od dłuższego czasu odkładana wędrówka rozległym masywem Mszany i Obłogi w Chełmach na Pogórzu Kaczawskim, dzisiaj miała doczekać się swojego czasu. Dwa razy byłem w najpopularniejszym miejscu masywu, na niższym szczycie Mszany, na stojącej tam wieży widokowej oraz w sąsiednim starym kamieniołomie, ale dalej już nie.
Na mapie już dawniej zauważyłem drogę o tuzinkowej i jak się okazało nieprawdziwej nazwie, przecinającą spory leśny masyw ukrywający dwie moje góry. Z encyklopedii dowiedziałem się, że ta droga nie nazywa się Zamkowa, a Zmarlakowa.
Zmarlakowa, to tyleż co umarlaków, jak mniemam. Czyż nie kusząca nazwa? Właśnie z powodu nazwy drogę chciałem odnaleźć i poznać.
Kusiły mnie też tamtejsze piękne lasy i czarne złomy skalne – pozostałość pradawnych czasów.
Gdy w pracy wspomniałem o mszańskich lasach koledze, powiedział, że musi tam być żyzna gleba, skoro rosną takie drzewa. Zapewne taką jest, i też za sprawą wulkanu: skały wulkaniczne po przeobrażeniu stają się żyzną glebą.
W epoce przemian geologicznych nazywanej miocenem, czyli jakieś 20 milionów lat, a może i w oligocenie, 30 milionów lat temu, obydwie góry, Mszana i Obłoga, ale też dziesiątki innych na Dolnym Śląsku i po drugiej stronie Nysy Łużyckiej, były wulkanami. Z tych dwóch gór niewiele zostało, nawet zastygnięta w kominach magma tworząca neki, jak Wilcza Góra czy Czartowskie Skały, przegrały z czasem i lodowcem. Zostały z nich niewielkie wypiętrzenia, ale znaczna powierzchnia law rozlanych wokół wulkanów jest tam nadal widoczna w niezliczonej ilości sterczących z ziemi ostrych, czarnych kamieni.
Miliony lat minęły, ilość właściwie niewyobrażalna.. Może jednak spróbuję.
Jeśliby każdy rok przemian tamtych gór dokumentować sekundowym filmem, cały trwałby od 230 do 350 dni. Dni wyświetlania non stop! Tak utworzony film o człowieku trwałby niewiele ponad minutę. Dodam jeszcze, że w tych górach są skały, o których taki film wyświetlany byłby kilka tysięcy dni.
Tyle czasu, a te kamienie nie tylko się nie rozsypały, ale nawet nie zaokrągliły. Kanciastość ich form jest widocznym dowodem odporności skał, ponieważ wszelkie procesy je niszczące najsilniej działają na krawędziach, powodują ich zanikanie.
Idealny materiał do budowy dróg, dlatego ignoruje się obszary chronione na Wilkołaku i zapewne nie tylko na tej górze.
Miałem chodzić tam, gdzie kiedyś gorąca, półpłynna lawa ściekała zboczem góry po wylaniu się z wnętrza Ziemi. Miałem chodzić wśród wyjątkowego lasu, zapewne zbliżonego składem do starych puszcz. Rosną w nim dęby, lipy i graby, tych jest najwięcej. Sporo jest też klonów, zwłaszcza jaworów, także buków, natomiast świerków, tak pospolitych w Sudetach, jest mało. Próbowałem wyobrazić sobie ten las wiosną, w młodej zieleni, w lecie, gdy kwitną lipy, i jesienią, w feerii bajecznych kolorów. Wiedziałem, że zobaczę ten las szarym i czarnym jak skały pod nimi, ale też wiedziałem, że tamte wyobrażenia będą mieć wpływ na moje postrzeganie.
Czyż dziwić się mojej ekscytacji?
Czyż dziwić się mojemu wyjściu w trasę na pół godziny przed świtem?
Lampy uliczne wioski jeszcze się świeciły, ledwie pierwsze szarości zaczęły rozjaśniać lutową noc, gdy ruszyłem w drogę. Wiedziałem, że w las wejdę za kwadrans, a wtedy będzie już wystarczająco jasno żeby nie nabić sobie guza na czole. Po następnym kwadransie stałem pod wieżą, która widokową jest tylko z nazwy: mierzy 6 metrów, dwakroć mniej od drzew rosnących wokół niej. Na usprawiedliwienie dziewiętnastowiecznych budowniczych napiszę, iż wtedy nie było tutaj lasu.
Mszana rozciągnięta jest w łuk o długości ponad kilometra i ma nie dwie kulminacje, jak podaje mapa, a przynajmniej pięć. Nie są wysokie, do dziesięciu metrów, od północy strome, miejscami urwiste, a wszystkie zbudowane z czarnych złomów jakby bezładnie rzuconych na ziemię. Skalny chaos potęguje ich czerń i liczne zwalone drzewa rozlatujące się w proch tam, gdzie wiek, trudy życia i wiatr je powaliły. Dzisiaj widziałem te miejsca pod śniegiem odbierającym kolory, widziałem je czarno-białe, ponure, zimne, a przez to bardziej dzikie i… ładniejsze. Pierwotniejsze, więc prawdziwsze.





Patrzyłem na skały tworzone w tamtym niezmiernie odległym czasie – niemych i obojętnych świadków historii Ziemi i jej wielkich przemian, ale też patrzyłem na przemiany zupełnie odmienne, na dzianie się tutaj i teraz: na życie rodzące się wśród tych martwych głazów i tutaj kończone. Licznie tam leżące drzewa próchniejąc, nie tylko stają się domem i spiżarnią wielkiej ilości maleńkich żyjątek, ale i zasilają obieg materii. Na rozlatującym się pniaku dawno złamanego drzewa widziałem siewki świerków – nowe życie. Wokół pni dużych lip widziałem poogryzane licznie tam rosnące młode pędy – ślady radzenia sobie jeleni i saren w głodne dni zimowe.
Patrzyłem na życie wrażliwe na zmiany, trwające mgnienie, ale na swój sposób trwalsze od kamieni, skoro odnawiające się w każdym pokoleniu.
Dróg nie ma tam żadnych, ledwie w paru miejscach daje się zauważyć ślady duktu niknące za następnymi drzewami, liczne natomiast są ścieżki wydeptywane przez jelenie. Na śniegu nie zauważyłem ludzkich śladów, zwierzęcych jest mnóstwo.
Wyraźnie widoczne wypiętrzenie dobrze prowadzi, trudno o zabłądzenie. Gdy z kolejnego szczytu, najwyższego z mijanych, zobaczyłem w dole między drzewami jasność, domyśliłem się dojścia do polany i drogi z żółtym szlakiem. Jeśli tak, to po wyjściu z lasu po prawej powinienem zobaczyć miejsce odpoczynku i dalej leśniczówkę – kalkulowałem. Były tam. Usiadłem na ławie pod daszkiem wielce z siebie zadowolony, wszak połowę drogi przeszedłem i ani przez chwilę nie miałem wątpliwości gdzie jestem ani którędy iść. Wszedłem w las po śladach i skręciłem w stronę Obłogi odległej o około półtora kilometra. Zaraz na początku zobaczyłem… swoje ślady w przeciwną stronę. Zatrzymałem się, zgłupiały, Mapa ani rozglądanie się wokół rozumu mi nie dodały, więc zmieniłem nieco kąt marszu i poszedłem dalej. Teren obniżał się, z boku pojawił się gęsty las świerkowy, nie do przejścia. Zawróciłem i ponownie wyszedłem z lasu. Za leśniczówką – mówiła mi mapa – na zakręcie drogi odchodzi w las dukt biegnący w pobliżu szczytu Obłogi. Poszedłem, ale nic tam nie wyglądało tak jak na mapie. Dróg było więcej, a ta budząca najmniej wątpliwości odbiegała kierunkiem od spodziewania. Patrzyłem na słońce, tylko czasami widać je było przez chmury, zerkałem na rozpoznaną szosę biegnącą otwartą przestrzenią widoczną między drzewami i ciągle miałem wątpliwości. W końcu poszedłem wybraną drogą. Gdy droga przestała się wznosić po zboczu, rozejrzałem się: jeśli nie poplątałem miejsc i kierunków, Obłoga powinna być tam – patrzyłem między drzewa, wydawało mi się, że widzę wznoszenie się terenu. Była tam góra, ale czy Obłoga? Jeśli tak, to u północnego podnóża powinna biec droga – czytałem mapę. Poszedłem, kręciłem się między drzewami, ale drogi nie znalazłem. Wróciłem na główny dukt. Może inaczej?: jeśli tam jest Obłoga, to idąc w przeciwnym kierunku, powinienem dojść do ostatniego, znanego mi już szczytu Mszany. Poszedłem starając się utrzymać kierunek marszu.
Las jest tam masakrowany. Wszędzie leżą pocięte na kawałki drzewa liściaste, najwyraźniej na opał, sterty wzgardzonych gałęzi, głębokie koleiny zrobione bardzo szerokimi oponami ciężkich pojazdów terenowych.


Powie ktoś, że chodzę rezerwatem, a nie powinienem?
Za wycinką doszedłem do starej, nieużywanej, ale dość wyraźnej drogi. Z mapy wynikało, że powinna to być… Ależ tak! Zmarlakowa Droga, którą miałem w planach odnaleźć i przejść! Skoro to ona, powinna poprowadzić mnie w dół, do rozdroża na brzegu lasu. Po raz trzeci zszedłem na brzeg lasu, tym razem zgadzało się wszystko. Byłem na początku Zmarlakowej Drogi. Zawróciłem i będąc wyżej skręciłem z drogi w kierunku spodziewanego szczytu Mszanej. Był! Poznałem go po paru zapamiętanych szczegółach.
Ale droga! Wszak obiecałem sobie przejść ją całą, a mierzy blisko 4 kilometry. Spojrzałem na zegarek i zawróciłem do drogi. Przeszedłem ją calutką, a u jej wylotu, po potwierdzeniu cech okolicy z informacjami na mapie, okręciłem się na pięcie i znowu zanurzyłem w las. Droga ta wiele ma oblicz: są miejsca, gdzie jest ledwie widoczna pod trawami i siewkami drzew, w innym miejscu zasypana jest połamanymi gałęziami, ale niżej jest wygodną drogą szutrową, przejezdną dla ciężarówek wywożących drewno z lasu.
Będąc z powrotem w pobliżu szczytów, nie miałem już wątpliwości, w którym miejscu zejść z drogi, żeby ponownie dojść na Mszanę. Wtedy właśnie poczułem radykalną zmianę w odbiorze tamtych miejsc. Przestały mnie odpychać, być mi niechętne, a stały się swojskie, przyjazne mi, a ja poczułem się jak u siebie – pewnie i swobodnie. Uświadomiłem sobie, że mogę iść w lewo czy w prawo i nie zgubię kierunku, że wiem, którędy mam iść, żeby wrócić na Obłogę, którędy dojdę na rozdroże, i jak dojść do wieży i dalej, do wioski i samochodu. Może w przyszłości zapomnę cech poznanej dzisiaj przestrzeni, ale teraz cały tamten obszar dwóch gór oswoiłem i poznałem. Nieco inną drogą wróciłem pod wieżę, a i do samochodu nie szedłem po rannych śladach.
Na mapie podliczyłem trasę: w ciągu dziesięciu godzin przeszedłem 20-23 kilometry niełatwych zaśnieżonych bezdroży. W poniedziałek rano z satysfakcją stwierdziłem brak jakichkolwiek oznak zmęczenia nóg.
Butów mam za dużo. Zauważyłem, że czasami zakładam któreś nie dlatego, że będą najodpowiedniejsze, a dlatego, że długo ich nie używałem i z tego powodu wydają mi się takie… smutne. W efekcie założyłem lekkie buty dobre na suche trasy, a szedłem bezdrożem, po kamieniach i gałęziach, w mokrym śniegu, miejscami dość głębokim. Buty nie wytrzymały, ale na szczęście niewiele poczułem wilgoci dzięki skarpetkom wykonanym z włókna coolmax. Fajnie się pierze te skarpetki: woda po nich spływa. Żeby je zmoczyć, konieczne jest użycie mydła. A buty? Były calutki dzień ze mną, więc teraz będą mogły spokojnie postać czekając na swój kolejny dzień.
Mój będzie już w najbliższą niedzielę.