Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą goście. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą goście. Pokaż wszystkie posty

piątek, 22 listopada 2019

W Górach Izerskich

171119
Góry Izerskie.
Z Domku pod Orzechem przez Kufel i wieś Kotlina, do ruin schroniska na Zamkowej i na Skałki Zakochanych. Żółtym i zielonym szlakiem na Sepią Górę.
Biały Kamień, Sępik i Skała Zofii.

Kiedy dzwoni budzik, czasami mam chęć uciszyć go czymś ciężkim i spać dalej. Dzisiaj obudził mnie kobiecy głos – jakże miła odmiana.
Anna mówiła o kawie.
Wczoraj wieczorem ustaliliśmy, że pójdziemy na Sępią Górę, ostatnią niepoznaną dużą i popularną górę w Grzbiecie Kamienickim. Cieszyłem się na myśl o przejściu przez widokowy Kufel i takież zbocza Zamkowej. Na mapach podawana jest nazwa Kocioł, Anna obstaje przy Zamkowej; najwyraźniej nie tylko w moich górach nazwy bywają zmienne.
Z Domku pod Orzechem na Kufel wejdzie się w kilka minut. Na szczycie jest parę drzewek, dwie ławki, kamienie i symboliczny słup graniczny, znak nieformalnego związku ludzi mieszkających w Izerach.


Są widoki na dalekie i najdalsze pogórze, po bokach na sąsiednie góry, a z tyłu na lasy Blizbora. Dla mnie najurokliwsze są zbocza opadające ku wsi Kotlina: łąki z drogami ocienionymi drzewami, kępy brzóz, w dole domki wioski, a po drugiej stronie doliny zbocza Zamkowej przyciągające wzrok swoim wyglądem. Odkrytymi stokami Blizbora można pójść w górę doliny, tam, gdzie zwęża się i podnosi ku zalesionym górom. Mam chęć poznać to przejście. Dzisiaj zeszliśmy jasnym, przyjaznym, swojskim zboczem Kufla między domy wioski.
Schodząc na dno doliny i widząc po drugiej stronie wznoszące się zbocza, na które zaraz trzeba się będzie wdrapywać, czasami przychodzą do głowy myśli o przejściu w powietrzu, górą, bez tracenia wysokości, może jakimś wyimaginowanym mostem, ale że ten nie chce się pojawić, pozostaje zasapane drapanie pod górę.
Jednak nierzadko udaje mi się dostrzec urok przemian perspektywy w tych zmianach wysokości, co przynajmniej w części rekompensuje trud zdobywania wysokości.
Domy zmieniają się z malusich zabaweczek, domków dla krasnoludków, w prawdziwe duże domy, a dolina, początkowo tak głęboka i niedostępna, obniża się i otwiera ku schodzącemu. Domy rozbiegają się dając mi przejście i oto znajduję się w innym świecie: ze stałym i bliskim horyzontem wokół domów, z życiem zamkniętym w ciasnym kręgu. Bywa wtedy, że mam ambiwalentne odczucia: zostania tutaj, zapuszczenia korzeni, wrośnięcia w tę ziemię, ale jednocześnie spoglądam wyżej, na zbocza widoczne powyżej dachów domów i czuję w sobie pragnienie zostawienia wszystkiego i pójścia tamtą drogą. Jakby na potwierdzenie mojego wyboru, kiedy idę pod górę, domki wioski maleją, a dolina się zamyka. Zostaje droga przede mną.
Droga męcząca podejściem, ale wiele obiecująca.
Na niewielkiej długości naszego szlaku w poprzek wioski, widziałem trzy nowe domy. Cieszy mnie chęć mieszkania w górach, w cichych wioskach, cieszy także jako oznaka wzrostu zamożności społeczeństwa, mam jednak nadzieję na niezmienianie charakteru tej wioski i wielu jej podobnych. Wolałbym, żeby nie zmieniły się w noclegownie zamożnych miastowych ludzi.
Cała droga, aż po ruiny schroniska, jest tam widokowa. To droga, na której wędrowca co parę minut zatrzymuje się i patrzy. Rano mgła utrzymująca się w dolinie, przy odsłoniętych szczytach gór, tworzyła niebanalne obrazy, natomiast popołudniu dolinę widzieliśmy przez chwilę w słońcu.




Niestety, barbarzyńcy nie ominęli miejsc tak ładnych: widziałem dwie kupy plastików z rozebranych samochodów, trzecią w samych ruinach. We wszystkich miejscach taki sam rodzaj śmieci. Pomyślałem, że mieszkając tam i mając czas, starałbym się znaleźć warsztat, z którego mogą pochodzić. Miałbym wtedy drugie staranie: nakłonić typa do wyzbierania wszystkich śmieci, nie tylko jego. Kiedy patrzyłem na zniszczone budowle schroniska, ślady ognia na zwalonym dachu i śmieci wylewające się z okien piwnicy na drogę, przyszło mi do głowy pytanie: co mogą myśleć o nas Niemcy odwiedzający te miejsca? Nie dość, że pozwoliliśmy na ruinację budynków mogących nadal służyć ludziom, to jeszcze zasypujemy je śmieciami. 

Wstyd.
Niewiele dalej, na szczycie uskoku, wznoszą się Skałki Zakochanych. Widok z nich, same skały i ich usytuowanie na zboczu, warte jest wejścia i zobaczenia, otoczenie jest jednak zaniedbane. Przez chwilę miałem chęć wydrapać inicjały na skale, ale zaraz obruszyłem się na siebie: cóż to za pomysły!



Dla mnie cechą charakterystyczną tych gór są szutrowe drogi wiodące wiele kilometrów świerkowymi lasami. Idealnie nadają się do jazdy rowerem lub do biegu na nartach, ale i dla pieszych wędrowców mogą mieć urok, jeśli ci nie będą zbyt skupieni na celu, albo za cel obiorą samą wędrówkę. Kilka zdjęć tutaj opublikowanych pokazują ich podobieństwo, ale jednocześnie i różnorodność. Wszak nieśpieszna wędrówka lasem, zwłaszcza w ładny dzień, ma wartość samą w sobie i nie ma potrzeby jej uzasadniania.





Nawet i teraz, w drugiej połowie listopada, o którym w maju myślimy omalże ze zgrozą, nie brakuje im zmienności i kolorów. Dzisiaj widziałem je zielonymi, ale i rudymi od modrzewiowego igliwia, a nawet w szarej tonacji porostów rosnących na pniach drzew. Przy ciemnej drodze pod świerkami widziałem sporo prawdziwków; trzy były młode, pękate i zdrowe, suszą się teraz przy kaloryferze.
Jednak jeśli nastawić się tylko na cel, na wybrany szczyt czy punkt widokowy, postrzeganie szlaku i jego oceny ulegają znacznym zmianom. Wtedy godzinna, albo trzygodzinna, droga lasem bez widoków może stać się monotonna, skoro jest tylko drogą do celu. Widziałem zmęczonych i spoconych ludzi wchodzących na Sępią Górę szlakiem od strony Świeradowa, a jest on tam stromy i niewątpliwie męczący. Weszli na Biały Kamień, gdy my już tam byliśmy, popatrzyli i poszli w dół, z powrotem do miasteczka, nim my poszliśmy dalej. Chciałbym zapytać ich na dole, jak oceniają swoje wejście na górę.
Dlaczego tak popularne są te góry, skoro poza nielicznymi wyjątkami, są w nich jedynie punkty widokowe, do których dociera się po długiej wędrówce szutrówką wśród świerków? Co przyciąga ludzi do tych gór?
Zadałem to pytanie i Annie. Odpowiedziała, że moda. Zapewne ma rację, ale taki powód tak naprawdę nic mi nie wyjaśnia, a wprost odwrotnie: zaciemnia. Bo jakże to? Idzie ktoś na męczący szlak dla mody? Czyli po co? Dla pochwalenia się? Wierzą, że dobrze wybrali, skoro skopiowali wybór tak wielu? Nie rozumiem takich wyborów, bo dla mnie nie są żadnymi wyborami. Wybiera ten, kto chce poznać tamtą drogę, ten skrót, to przejście, ten las czy strumień; wybiera ten, kto chce wejść na górę, mimo że ze szczytu nic nie zobaczy i nie bardzo będzie miał komu się pochwalić. Poszedł, bo go tam nie było, bo chciał.
To są wybory i myślę, że tak wybiera Anna kochająca te góry.
Pójdę dalej ryzykując twierdzenie o budzeniu naszego związku z górami nie tyle przejściem popularnym szlakiem na punkt widokowy, co włóczeniem się po miejscach niemających uznawanych walorów widokowych, przynajmniej na pozór. Jak atmosferę świąteczną najłatwiej buduje się przygotowaniami do świąt, tak nasze przywiązanie do gór i dostrzeżenie pełni ich uroku, znajdzie się włócząc zapomnianymi duktami, albo na ustroniu szukając skały lub źródła.

Widoki z poznanych skał są dalekie i ładne. Z Białego Kamienia i ze Skały Zofii widać dolinę z malusimi domkami Świeradowa, i wysokie góry po drugiej stronie. Najwyższa, Stóg Izerski, przyciąga wzrok wielkością i masywnością, wznosząc się bez mała trzysta metrów ponad Sępią Górę. Tę różnicę wysokości widać i robi ona wrażenie.





Do Domku pod Orzechem wróciliśmy popołudniu, i od razu zostaliśmy usadzeni do obiadu. Przy stole Kruczkowskich często nadarza się okazja smakowania czegoś po raz pierwszy. Dzisiaj było to kozie mięso i tarty kiszony burak czerwony. Właśnie ten burak był dla mnie kulinarnym odkryciem, co może dziwić, bo przecież cóż dobrego może być w buraku! Okazuje się, że może, tylko trzeba wiedzieć, jak go przyrządzić.
W czasie rozmowy Anna powiedziała zdanie, które zrobiło na mnie wrażenie i teraz mi się przypomina: paromiesięczne życie kurczaków tuczonych w fermach jest jednym wielkim bólem.
Wnioski były dla nas oczywiste. Jeśli porcja kurczaka kosztuje parę złotych, ptak nie może rosnąć swobodnie, chodząc po podwórzu i wyszukując smakołyki. Jest uwięziony na taśmie, przekarmiany papką, o skład której lepiej się nie dopytywać, faszerowany jest hormonami wzrostu, a na końcu ubijany. Na przeciwległym biegunie kury Anny, żyjące zgodnie ze swoją naturą.
Nie godzi się zadawać cierpienia istocie żywej i ból odczuwającej, a sposób jest jeden: ograniczenie zakupów mięsa kurczaków z ferm.
Tak oto temat zaczęty przy kuchni, skręcił nam ku etyce i ekonomii.

Wyjechaliśmy przed zmierzchem. Chciałem przejechać za dnia wąskie dróżki Pogórza Izerskiego, ale też obaj uznaliśmy, że pora dać naszym gospodarzom sposobność cieszenia się w swoim gronie ich drugą wnuczką.

Anno, Darku, dziękuję za miłe przyjęcie, za poczęstunki, za czas z Wami spędzony.
Gratuluję urodzenia się dziecka waszemu dziecku.



niedziela, 27 sierpnia 2017

Proust, Helena i Pierwsza Dama


270817

Zaczynam swój kontredans z latem i z jesienią. Fakt, lata jeszcze cztery tygodnie, a na ogół są to ciepłe i słoneczne dni, ale jesień już się pojawia. Jest w zmroku zapadającym zaraz po dwudziestej, a więc w porze dnia nie mającego zamiaru się kończyć jeszcze dwa miesiące temu, jest w pierwszych opadłych liściach, nad którymi stałem dzisiaj, zatrzymany w swoim codziennym zabieganiu ich widokiem.

Tak więc dostrzegając pierwsze oznaki jesieni, staram się tak liczyć cechy lata, aby było ich więcej. Teraz, w końcu sierpnia, łatwo o takie rachuby, ale istotą mojego tańca jest podobne liczenie i za miesiąc, a nawet za dwa, jeśli zdarzą się ładne dni.

Wariactwo przeprowadzki za mną, przede mną jeszcze tydzień spokojnej pracy, nim następnym poniedziałkiem nie zaczniemy chyba najbardziej szaleńczych dziesięciu dni sezonu. Ale to dopiero za tydzień, w te dni, mając czas, piszę i czytam. Przez dwa kolejne wieczory przygotowywałem materiały do drugiej książki, którą mam nadzieję wydać w zimie. Będzie to obszerny wybór tekstów, dla których wybrałem wspólny tytuł będący jednocześnie ich opisem, który i tutaj, na blogu, się powtarza: wrażenia i chwile. Niektóre teksty są wiekowe, mają po kilkanaście lat; czytając je, miewałem wrażenie zawracania czasu i ponownego przeżywania tamtych chwil, o których zapewne zapomniałbym, gdybym w swoim czasie nie utrwalił ich pismem.

Wśród dziesiątków myśli i zdarzeń, wyłuskałem kilka zdań zachwytu nad obrazem „Sroka” Moneta. Obrazu zimowej aury, ale przecież ciepłego w odbiorze. Od czasu lektury dzieła Marcela Prousta „Sroka” zawsze kojarzy mi się z „Poszukiwaniem” nie tylko z powodu ozdobienia jednego tomu dzieła tym obrazem, ale i przez wrażenia budzone nim samym, a przecież o roli sztuki w ludzkim życiu wiele jest u Prousta.

Autor pozwolił mi zrozumieć istotę dzieła sztuki i wartość tejże w naszym życiu, a do wiedzy tej dochodziłem mozolnie, mimo prowadzenia przez Francuza; tym bardziej jestem dumny ze zrozumienia. W minione dni, dokonując korekt tekstów, wspomniałem tę swoją drogę i czas, który jej towarzyszył.

Było to możliwe dzięki pismu – magii zamieniającej wrażenia i chwile, a więc naszą duchowość i nasz czas, w paciorki znaczków odpornych na działanie czasu.




 Zdjęcie obrazu Moneta nie jest moje, pobrałem je ze strony Galerii ArtEmi.

Założenie miałem jasne: piszę tutaj o sobie, nie o rodzinie, i tego się trzymam, jednak parę zdań o wnuczce napiszę, wszak była ze mną 20 dni. 
Gdy patrzyłem na jej swobodne bieganie po lunaparku, gdy widziałem umiejętności, których nabrała w kierowaniu wózkami autodromu, nierzadko wspominałem małą Małgosię, moją córkę, która jak i jej bratanica wiele wakacji spędziła w lunaparku.

Moja wnuczka była niemowlakiem, później małym dzieckiem, teraz jakby otwiera swoimi przemianami następną furtkę czasu, za którą czeka dziewczyna. Z przyjemnością patrzę na powolne jej przemiany i ile mogę, tyle biorę w nich udziału. Chciałbym, żeby Helena pamiętała mnie i dobrze wspominała. Czasami mówię sobie, iż patrzę na dziecko mojego dziecka, i wtedy doznaję zdumienia. Ja, mój syn i jego córka, jesteśmy trzema oczkami nieskończonego łańcucha życia rozciągniętego od głębin czasu ku nieznanej i niepojętej przyszłości. Moja wnuczka ma szansę dożyć XXII wieku; jaki będzie wtedy świat? Czy jej wnuki cokolwiek zrozumieją z opowiadań o wakacjach u dziadka Krzyśka na początku dwudziestego pierwszego wieku?

Parę lat temu, gdy uczyła się mówić, raz jeden powiedziała do mnie „dziadek Sisiek”. Czasami proszę ją, żeby tak mnie nazwała...




Może z powodu ciągłego otoczenia ludźmi, tymi samymi w pracy i w czasie prywatnym, a może po prostu ze względu na cechy mojej osobowości, nie odczuwam potrzeby zawierania nowych znajomości, a nawet jakbym ich unikał, chociaż korespondencyjnych znajomości kilka mam. Bywa, że do obcych ludzi zbliżam się z obawą, czy raczej z niepewnością. Jedno i drugie odczucie było we mnie, gdy pierwszy raz miałem spotkać się z Pierwszą Damą bloga, Anną Kruczkowską i jej rodziną, ale jednak poszedłem na spotkanie, co oznacza, iż działają we mnie siły, oczekiwania czy pragnienia odwrotnie skierowane do tamtych obaw.

Trzy tygodnie temu spotkałem się z Kruczkowskimi po raz czwarty, jeśli dobrze liczę. Jedyne obawy jakie miałem, były typowe dla mnie: żeby nie popełnić jakiejś gafy towarzyskiej, w czym bywam mistrzem. Anna i jej rodzina tajemnym dla mnie sposobem potrafią sprawić, że czuję się po prostu dobrze wśród nich. Nie wiem, które chwile zawarte w tych nielicznych, niestety, godzinach z nimi spędzonych zapamiętam na dłużej, dzisiaj wspominam jedną, która uczyniła na mnie wrażenie; może dlatego, że niewiele podobnych przeżyłem.

Byłem jeszcze w pracy, szedłem alejką między karuzelami, oni szli w moją stronę; gdy ich zobaczyłem, odruchowo, spontanicznie uśmiechnąłem się i uśmiech zobaczyłem.

Anno, dziękuję Ci za chwile z Wami.


poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Sierpniowe wspomnienie z Ustronia


Stałem tam, gdzie umówiliśmy się: przy młynie, trzydziestometrowym kole widokowej karuzeli. Zobaczyłem ją pierwszy, myszkowała wzrokiem wokół, a gdy nasze spojrzenia spotkały się, uśmiechnęliśmy się do siebie. Po chwili witałem się ze znajomymi blogerkami: Anną, Chudą i Gui. Do dzisiaj osobiście znałem tylko Annę i Gui. Byłem jeszcze w pracy, w roboczych ciuchach, z kieszeni portek wystawały mi przewody miernika, więc tylko dałem moim gościom bilety, ustaliliśmy czas spotkania już po pracy, i wróciłem do swoich zajęć. Ach, nie!: odebrałem prezent w postaci dwóch dań kuchni Ani. Pierwsze zjadłem już po godzinie, na kolację, a jakież było moje zaskoczenie, gdy otworzyłem pojemnik z makaronem do zupy owocowej!: był przystrojony niebieskimi płatkami kwiatów. Poczułem się tak, jakbym był w jakiejś orientalnej restauracji. Drugie danie, leczo przyprawione tajemniczymi dodatkami, dla mnie bardzo oryginalnymi i smacznymi, znikło już nazajutrz. Jakże miłą była ta odmiana po wędlinie podawanej na kolację codziennie, miesiącami całymi, w firmowej kuchni. Anna bardzo mnie ujęła pamięcią, ponieważ obiecała przywieść mi coś do połasuchowania ze swojej kuchni kilka miesięcy temu, w czasie naszego zimowego spotkania w górach, w Gierczynie, na drugim końcu Polski.

Miałem i ja przygotowany prezent dla Ani: możliwość zajęcia miejsca w fotelu scanii 164 top line (największej maszyny rodem ze szwedzkiej Scanii), oraz w renault magnum, francuskiej ciężarówce mającej największą kabinę ze wszystkich spotykanych w Polsce marek tirów. Kruszynce udało się wdrapać do kabiny, a gdy usiadła w fotelu i położyła dłonie na kierownicy, uśmiechnąłem się: mrówka i słoń. Chuda zrobiła mamie zdjęcia, może dostanę kopie? Zamieściłbym je tutaj, pod tekstem. Do magnum wsiada się inaczej niż do scanii, wszedłem więc pierwszy do kabiny, pokazując Ani sposób pokonywania przesuniętych stopni, a gdy usiadła w fotelu, zachęciłem do przekręcenia kluczyka w stacyjce. Nie wiem, czy miała tremę, chyba trochę tak, skoro po samodzielnym zapaleniu silnika bardzo oszczędnie go gazowała.

Anna zaproponowała opuszczenie lunaparku dudniącego głośnikami, więc ruszyliśmy na poszukiwanie spokojnej knajpki z widokiem na morze. Idąc, patrzyłem na panie nie mogąc nadziwić się ich podobieństwu widocznemu mimo różnic w wyglądzie. Trudno określić mi skąd się brało to wrażenie, ale było wyraźne. Dodam jeszcze swoje zdumienie pojawiające się we mnie ilekroć uświadamiałem sobie, iż patrzę na matkę i jej córki: wszak widziałem trzy siostry.

Niekrótki czas rozmowy przy kawie i ciastach minął mi stanowczo zbyt szybko. Odprowadziłem moich gości do samochodu, a przy pożegnaniu odebrałem podziękowanie, które ogrzało mi serducho: każda z pań objęła mnie. Gdy ramieniem przyciskałem do siebie Annę, przez głowę przeleciała mi myśl: tylko ostrożnie, bo zgnieciesz tę kruszynkę.

Gdy ich samochód odjechał, poczułem smutek: do końca sezonu nikt już mnie nie odwiedzi.


Oto kilka zdjęć zrobionych przez Chudą. W komentarzach Anna podaje adres całego folderu fotek.