270921
Góry Halińskie oczywiście nie są górami, a niewielkim pasmem wzgórz pod Józefowem. Będąc po raz pierwszy w tej części Roztocza, nie miałem wiele czasu na ich poznanie, właściwie ledwie je zobaczyłem, a na dokładkę ominąłem najwyższe wzgórze w okolicy, więc trzeba mi było wrócić.
Wzgórza tych gór zaczynają się pół kilometra za wioską Majdan Nepryski, a że miałem tam upatrzone dobre miejsce na zaparkowanie, będąc na miejscu około szóstej, zdążyłem wejść na zbocze pierwszej górki nim słońce wychyliło się nad lasy.
Chwile pojawienia się rąbka słońca i pierwszych jego promieni są piękne barwami i ich przemianami, zwłaszcza we wrześniu, także niesionym nastrojem, jakże optymistycznym. Niebo ma barwę wyjątkowo czystą, wydaje się wielkie i głębokie, a zieleń drzew, wyraźnie już przygaszona, ożywa i nabiera szafranowego odcienia. Jednak świat oświetlony niskim słońcem, kilka minut po wschodzie, tak ładny w naturze, na moich zdjęciach nierzadko wygląda jak zdjęcia nowoczesnych zawodowych fotografów: jest przejaskrawiony.
Początek dnia podziwiałem stojąc na ładnym wzgórzu z malowniczym bukiem rosnącym pod szczytem; jego liście prześwietlone słońcem wyglądały cudnie.
Trudno było mi ruszyć dalej, a kiedy w końcu poszedłem, włóczyłem się zakolami po halińskich (to od nazwy gór) polach, nie tyle patrząc, co gapiąc się na drzewa, trawę świecącą od rosy albo na róże. Nadal kwitną, chociaż już nieliczne. Widziałem na nich łzy Eos; właśnie na różanych płatkach wyglądają najpiękniej, co troszkę widać na zdjęciu.
Kiedyś jeden ze świętych Kościoła stwierdził, że Bóg istnieje, ponieważ istnieje świat przez niego stworzony. Parafrazując ten „dowód” powiem, że Eos istnieje i nadal opłakuje syna, skoro widziałem jej łzy na płatkach róż i trawach.
Minąłem malownicze zagajniki obsadzone brzozami, i w ładnym miejscu zarządziłem przerwę śniadaniową, siadając na zwalonej sośnie. Na wprost, nieco niżej, widziałem domy Stanisławowa, a nad nimi rozległy, wznoszący się grzbiet wzgórza, prawdopodobnie tego, ku któremu szedłem. Świeciło słońce, było ciepło i kolorowo, miałem przed sobą godziny swobodnej włóczęgi. Dobrze się siedzi w taki dzień i w takim miejscu, chociaż zwykle już po dwudziestu minutach chcę iść dalej.
Czasami wychodząc w trasę, z lekką paniką myślę o jedenastu lub więcej godzinach w drodze: jak one mi miną? Tyle godzin! Zawsze mijają szybko, często za szybko i w taki sposób, że później właściwie nie wiem, kiedy minęły: pamiętam, że była dziewiąta, bo patrzyłem na zegarek, później usiadłem do zjedzenia kanapek, a teraz już piętnasta i wracam...Idąc polami kierowałem się w stronę wiosek na północy, ponieważ za drugą, za Stanisławowem, było wzgórze ominięte w czasie pierwszej wędrówki. Nie spodziewałem się tam oszałamiających widoków, ponieważ widziałem na zdjęciach nieprzerwany ciąg pól w miejscu wzgórza, a to oznacza spłaszczenie szczytu, ale miałem cel wędrówki. Gdzie mogłem, wybierałem inne drogi, nieznane, zaglądałem do mijanych lasków szukając grzybów, oglądałem brzozy. Dziwnie wcześnie przebarwiają się one na Roztoczu, wszak jeszcze październik się nie zaczął, a trzecia część liści jest już żółta. Brzozy są ładne niezależnie od pory roku, nawet w listopadzie bywają wystrojone, a teraz, w blasku wrześniowego słońca, są szczególnie ładne. Robiłem im zdjęcia. Chciałbym, żeby na nich wyglądały tak ładnie, jak wyglądają w moich oczach, ale na razie nie udaje mi się ta sztuka. Aparat nie widzi cech stanowiących o urodzie tych drzew, ale nie przestaję próbować.
Część trasy znałem, więc okolica nie była całkiem obca, ale podczas jednorazowego przejścia rozległych pól ciągnących się kilometrami niewiele się zobaczy z całego bogactwa obrazów, jeszcze mniej zapamięta. Szedłem więc starając się chłonąć kolorowy, słoneczny widok pól, dróg i lasów pod błękitem nieba.
Szczyt wzgórza nie jest zaznaczony betonowym słupkiem, jak zaznaczone bywają inne, na przykład ten z bukiem w Górach Halińskich. Tak jak się spodziewałem, jest mocno spłaszczony, trudno więc ustalić dokładne usytuowanie najwyższego punktu. Kiedy byłem w jednym wybranym miejscu, drugie, odległe o 50 metrów, wydawało się odrobinę wyższe, ale gdy poszedłem tam stwierdziłem, że jednak poprzednie ma przewagę wysokości. Tak czy inaczej na szczycie byłem, a z powrotem nie spieszyłem się, zarządzając przerwę.
Nad polami majestatycznie krążył jakiś drapieżny ptak – myśliwiec patrolujący swój rewir. Gdzieś w pobliżu słyszałem powtarzający się krzyk dzikich kaczek czy gęsi. Czemu tak mało wiem o przyrodzie? Rozglądałem się, ale żadnych ptaków nie widziałem. Z oddali, w rytm powiewów wiatru, dobiegał i milkł dźwięk wysilonego silnika traktora; ktoś orze ziemię – pomyślałem.
Ze względu na kształt wzgórza, nie ma dalekich widoków z jednego miejsca, trzeba podejść do krawędzi łagodnego obniżenia by zobaczyć szczegóły dali. Odległe o dwa kilometry zabudowania wioski kusiły prostą i wygodną drogą, ale przecież miałem czas. Szedłem i patrzyłem.
Obrazki ze szlaku.
Nadal trwa kwitnienie roślin nieprzejmujących się jesienią. Widywałem duże kępy iglicy pospolitej, sporo przetaczników, maleńkich niezapominajek polnych, ale i bratki polne spotykałem – wymieniam tylko te nieliczne znane mi gatunki.
Wchodziłem między drzewa mijanych lasków szukając grzybów. Przywiozłem i wysuszyłem kilkanaście podgrzybków, a kilka mięsistych kań znalezionych za stodołą w wiosce usmażyłem w tradycyjny sposób, umoczone w rozbitym jajku.
W kilku miejscach widziałem i słyszałem traktory na polach. Jeden z nich, widziany z oddali, orał pole. Zapewne ciągnął dwu lub trzyskibowy pług, bo tym małym ursusom ciężko uciągnąć większe zestawy, a i poruszają się wolniej niż duże maszyny. Może dlatego praca obserwowanego ciągnika wydała się z tej odległości, na tle bezmiaru pól wokół, mozołem trudnym do zakończenia, a przecież ten mały traktor szybciej orze niż dawniej kilku ludzi ręcznie prowadzący konne pługi.
Plantacje tytoniu zmieniają wygląd. Nadspodziewanie grube i twarde łodygi tych roślin stają ogołocone z liści, sporo plantacji jest już zaorana, a z ziemi wystają połamane szczątki niepotrzebnych już roślin, ale też widziałem zbiór liści i ich transport. Byłem zdziwiony wielką ilością liści upchanych na przyczepę.
W Stanisławowie widziałem stare drewniane domy, ale zadbane, chyba nadal zamieszkałe. Ich wielkość oceniam na 35 lub niewiele więcej metrów; prawdopodobnie mieszczą po dwie niewielkie izby. Przy nowych dużych domach wyglądają jak zabawki albo malutkie domki wczasowe, a przecież najczęściej mieszkała w nich liczna rodzina.
Ledwie kilka dni temu robiłem zdjęcia wielkiemu jaworowi rosnącemu przy drodze wśród rozległych pól, i oto widziałem go ponownie. Dłuższy czas oglądałem drzewo, robiłem zdjęcia, chodziłem wokół niego, w końcu odszedłem, ale obejrzałem się i zobaczywszy je z daleka wróciłem, bo nagle wydało mi się, że jeśli jeszcze raz stanę pod nim, dowiem się, dlaczego tak mi się podoba. Bo nie wiem. Po prostu takie drzewa działają na mnie jak magnes.
Miałem nadzieję na zrobienie paru ładnych zdjęć wzgórzu w Górach Halińskich na którym witałem dzień, ale żadne nie było udane, bo telefon musiałem trzymać w stronę niskiego słońca. Nic to, widoki mam zapisane w pamięci i z niej mogę je odtwarzać. Do samochodu doszedłem o zachodzie słońca; nim minąłem ostatnie wzgórza Roztocza, nastała noc.
Trasa: z Majdanu Nepryskiego w Góry Halińskie. Następnie przez Nowe Górniki i Stanisławów na wzgórza na północny wschód od tej wsi. Powrót przez te same wioski, częściowo innymi drogami.
PS
Posłuchajcie, proszę, "La Notte" Vivaldiego, jednego z moich ulubionych koncertów włoskiego mistrza.