Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Karkonosze. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Karkonosze. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 19 marca 2020

Chojnik w Karkonoszach. Skały i słońce

150320
Park Norweski w Cieplicach. Z Sobieszowa na Chojnik: Zbójeckie Skały, Zamek Chojnik, Przełęcz Żarska, Źródło Kunegundy.
W drodze powrotnej wjechania na Szybowcową w Górach Kaczawskich.

W mroźny i pogodny świt, czarna woda stawu parowała. Szarosrebrzyste smugi pary po uniesieniu się wyżej świeciły cieplejszymi kolorami, trafione niskim, jeszcze nie pozbawionym kolorów, światłem słońca. Zimno pierwszych minut dnia podkreślały szarości widoczne dołem, ale wyżej, gdzie sięgało słońce, barwy się ożywiały i ocieplały. Zwłaszcza wierzby płaczące przyciągały wzrok widokiem swoich intensywnie żółtych gałązek.


Plan dnia ustalił Janek, a zaczynał się od poznania Parku Norweskiego w Cieplicach, dzielnicy Jeleniej Góry.
Zobaczyłem tam, ale i poczułem palcami rąk, prawdziwie zimowy początek dnia: słońce, cisza, przejrzyste powietrze i bodajże sześć stopni mrozu. Kaczkom najwyraźniej tak niska temperatura nie przeszkadzała.
Jadąc do Sobieszowa, skąd mieliśmy wyruszyć na górę Chojnik, przejeżdżaliśmy przy stawach rybnych. Janek, widząc zmiany w zabudowie, był niepocieszony. Faktycznie, budynek restauracji rybnej, jaki zobaczyłem, przypominał kiepsko zrobioną stodołę. Dawny wygląd tego miejsca poznałem nazajutrz, oglądając ładną zabudowę brzegu na Jankowych zdjęciach. Cóż, nie wszystkie zmiany są dobre.
W Sobieszowie zostawiłem samochód na parkingu, płatnym jak wszystkie w okolicy, ale że nie było gdzie i komu zapłacić, zaoszczędziliśmy na wieczorne piwo. Las, zbocze góry i Karkonoski Park Narodowy zaczynają się zaraz za ostatnimi domami miasta, a i ładne miejsca są zaraz za bramą. Las jest z przewagą buków, więc jasny i widny, a rośnie na skalistym zboczu. Drzewa wypuszczają korzenie daleko w poszukiwaniu ziemi, miejscami idzie się po ich plątaninie wyślizganej butami turystów. Oczywiście skały. Jest ich tam mnóstwo, i chociaż nie są wysokie, podobają się zmiennością kształtów, urozmaiceniem form, ale i ciekawostkami geologicznymi. Widziałem kilka wyraźnie wykształconych kociołków wietrzeniowych, czyli zadziwiająco regularnych zagłębień w płaskich powierzchniach skał. Widziałem kruszenie skał od podstaw w sposób tworzący dołem schrony, czyli niewielkie jaskinie, dobre miejsca na przeczekanie burzy, a najbardziej zadziwiającą ciekawostką geologiczną są cienkie pasma wtrąceń w granicie góry. Może warto dodać tutaj ogólny rodowód granitów: to skały powstałe przy stygnięciu magmy pod powierzchnią ziemi. Jeśli ta wypłynie i na powierzchni stwardnieje, powstaje inny rodzaj skał – drobnoziarnisty, bardzo twardy bazalt.

Minerały tworzące wspomniane wąskie i regularne pasemka, mają ładną, krystaliczną budowę, jakże odmienną od powierzchni starego granitu podobnej do betonu. Wyglądają jak misternie wbudowane zdobienia, jak haft na obrusie mojej matki. Ich ułożenie pod ostrymi kątami każe domyślać się burzliwych dziejów górotwórczych. Podobnie jest z dużymi i licznymi złomami skalnymi leżącymi w niższych partiach zboczy, najwyraźniej odpadłymi od macierzystej ściany pod szczytem. Od strony południowej i zachodniej, czyli od ładnej i kamienistej Ścieżki Kunegundy, widać wyraźnie skalne płyty ustawione skosem. Na szczycie jednej z nich byliśmy: gładka powierzchnia skały opada przepaścią o głębokości ponad sto metrów. Znane mi w sytuacjach niebezpiecznych mrowienie w nogach, nie pozwalało zbliżać się do stromych miejsc tych monstrualnych ślizgawek. Ich widok z dołu czyni największe wrażenie. Nigdzie indziej nie widziałem tak wielkich i tak gładkich płyt skalnych ustawionych pod tak ostrym kątem.

W pionowej ścianie rumowiska Zbójeckich Skał znaleźliśmy szczelinę. Gdybym tam był sam, zapewne nie zwróciłbym na nią uwagi, ale Janek wiedział, że właśnie gdzieś tutaj jest jaskinia szczelinowa o dziwnej nazwie Dziurawy Kamień. Ma długość około 20 metrów, a w Internecie przeczytałem, że jest największą tego rodzaju jaskinią w Sudetach. Kiedy tylko usłyszałem od mojego towarzysza o możliwości jej przejścia, zdjąłem plecak i wcisnąłem się między głazy. Szczelina jest na tyle wysoka, że nie trzeba się czołgać, ale łokciami szoruje się po ścianach. W tej ciasnocie pokonanie progu skalnego wymagało gimnastyki, ale w chwilę później zobaczyłem jasność wyjścia. Kiedy podszedłem, zwątpiłem w możliwość przejścia: pionowy komin ma ponad dwa, może trzy metry wysokości, a jest tak wąski, że nie da się podnieść nóg, bo kolana uderzają o ścianę. Zapierając się łokciami i plecami o ściany, popełzłem (bo i nie wspinaczka to była, a właśnie pełzanie) na tyle wysoko, że sięgnąłem do krawędzi skał leżących na wierzchu. Kiedy podniosłem się i spojrzałem w dziurę, z której przed chwilą wypełzłem, poczułem zdziwienie: ja się w tym zmieściłem??

Zszedłem niżej, do wejścia, przy którym stał Janek. Namówiłem go na przejście dziury, a miałem w tym konkretny, mianowicie fotograficzny cel: liczyłem, że może zaklinuje się w kominie, a wtedy, nim podam rękę, zrobię kilka ciekawych zdjęć. Wziąłem nasze plecaki i poszedłem do górnego otworu. Nim doszedłem, zobaczyłem Janka. Wcale nie był zaklinowany, na co tak liczyłem, a stał na skale i gęba mu się śmiała.
Tak to przez jego pośpiech straciłem okazję na zrobienie niezwykłych zdjęć.

Wyżej jest parę miejsc widokowych zabezpieczonych barierkami. Śniegi Śnieżki świecą w słońcu, podobnie jak Wielkich Kotłów i Szrenicy, a widziałem też kawałek Gór Izerskich z jednej strony, i Sokoliki z drugiej. Rozległość i wysokość gór dobrze widocznych w przejrzystym powietrzu, w zestawieniu z bliskimi drzewami, później także z murami zamku, tworzyły ładne widoki.

Zamek był rozległą i potężną warownią. Jak dowiedziałem się z tablicy informacyjnej, nie zniszczyły go działania wrogich wojsk, a… piorun. Oto przykład, jeden z tysięcy, jak wielu niebezpieczeństw pozwala uniknąć wiedza. Wszak wystarczyłoby na zwieńczeniach murów rozciągnąć drut, końcem zakopany w ziemi.
Czy poczuliście to samo, co ja, gdy przeczytałem te moje słowa? Czyż nie brzmią jak magia lub wprost zabobon?
Weź oko jaszczurki i księżycową nocą zakop na rozstajach…
A przecież sposób z drutem działa i da się doskonale wyjaśnić na gruncie nauki! Tutaj przypomniało mi się twierdzenie gdzieś przeczytane: każda technika będzie się wydawać magią dla kogoś z przeszłości. Cóż powiedzieliby ludzie żyjący niechby tylko 200 lat temu, widząc rozmowę przez zwykły telefon komórkowy?
Wewnątrz zamkowych murów Janek zasmucił się ponownie. Zamiast wielkiego bluszczu widzianego przez niego kilka lat temu, zobaczyliśmy ucięty pień. Zapomniawszy zabrać miarę (to nie ja, to ona, skleroza!), położyłem na pniu rękojeść kija, a po powrocie zmierzyłem jej długość. Tą niezbyt dokładną metodą ustaliłem średnicę pnia na 20 lub odrobinę mniej centymetrów, a więc bluszcz dorównywał kaczawskiemu, z góry Nad Groblą.
Na ścianie wewnętrznego dziedzińca bluszcze rosną nadal. Są wyjątkowe, chociaż rekordowych średnic nie mają. Największe liczą może 10 centymetrów, przeważają mniejsze, ale jest ich tam wiele. Rosną jedne przy drugich, pniami przylegając do siebie, w innych miejscach krzyżują się, splątane. Całość tworzy niesamowitą draperię. Część pędów zgubiła ścianę i zwieszając się, tworzy zielony okap, pod który można wejść. Przy ziemi pędy mają cechy pnia drzewa, natomiast wyżej widać tę paskudną włochatość napuchniętych pędów. Odczucia miałem dwojakie, przeciwstawne, czyli, jak to się uczenie mówi, ambiwalentne: podziw odczuwany z powodu wyjątkowości tych bluszczy walczył z moją niechęcią do nich.


Oczywiście weszliśmy na szczyt wieży, teraz już tylko widokowej. W pełni panoramiczny widok oszałamia. Od południa stoi bliska i wielka ściana Karkonoszy z bielejącymi szczytami, bo bokach widać sąsiednie pasma górskie, na północ bezkresną przestrzeń z miastami i miasteczkami. Najdalsze są kolorowymi plamkami, w najbliższym Sobieszowie widać jak na dłoni domy i ulice. Widać Wysoki Kamień w Górach Izerskich, zza niego wystaje szczyt kojarzący się mi ze Stogiem Izerskim (niech mnie ktoś poprawi), a z drugiej strony krańce Gór Kaczawskich i Rudaw.
Z wieży zszedłem z lekka kołowaty, mimo iż nie dezynfekowałem się od środka. Winne były ciasne, zakręcone i niekończące się schody.
Janek opowiedział mi o Kunegundzie, wyjątkowo złośliwej pani tego zamku. Ile jest prawdy w tych opowieściach, nie wiadomo, a słuchając, pomyślałem, jak wiele razy słysząc o złośliwych kobietach, że chyba tylko brak miłości potrafi zmienić milutką dziewczynę z taką Kunegundę. A może przydano jej takie cechy, bo była Niemką?
U stóp góry szukaliśmy łąki, na której miały kwitnąć krokusy, ale jedyne jakie znaleźliśmy, kwitły w przydomowym ogródku, już w mieście.
Było zbyt wcześnie, by wracać, a że przypomniała mi się pewna rozmowa o Górach Kaczawskich, zaproponowałem wjechanie na Szybowcową, górę wznoszącą się nad Jelenią Górą. Chodziło mi o upewnienie się, czy widać z niej Chełmiec. Janek nie wznosił sprzeciwu, więc pojechaliśmy.
Okazało się, że owszem, widać. Zidentyfikowałem jeszcze, chociaż nie bez pewnych wątpliwości, Trójgarb i Krąglak w Górach Wałbrzyskich, także Waligórę w Kamiennych. Góry te są odległe od Szybowcowej o ponad 40 kilometrów.
O Chełmcu, górze wznoszącej się nad Wałbrzychem, zamierzam napisać parę zdań, ponieważ związana jest z moim pisaniem tak, jak związany jest Lastek.
A propos: z drugiego zbocza Szybowcowej doskonale widać pasmo Chrośnickich Kop, a więc i Lastka.

Wracaliśmy jeszcze przed zachodem słońca, a że szkoda nam się zrobiło tych ostatnich chwil dnia, zaparkowałem pod Łysą Górą. Jest tam miejsce, z którego widać znaczną część Kotliny Jeleniogórskiej.
Kończył się dzień piękny wrażeniami, widokami i słońcem, pora była wracać do wyjątkowo niepewnej obecnie codzienności. O niej też chciałem napisać tekścik. Zrobię to, kiedy tylko Chronos mi pozwoli, a Jankowi już teraz dziękuję za oderwanie mnie od moich gór. Za poprowadzenie karkonoskimi szlakami.



























piątek, 21 lutego 2020

Góry, pisanie i filozofowanie

160220
Chrośnickie Kopy w Górach Kaczawskich.

Miałem już kłaść się spać, gdy uświadomiłem sobie, że nie wiem, gdzie jechać. Rozłożyłem mapę moich gór i wzrok padł, zupełnie przypadkowo, na Chrośnickie Kopy.
– Po cóż mi szukać dalej? Zapowiadano silne wiatry, a tam będę mógł szybko wejść między drzewa i wędrować lasami – pomyślałem.
Nim napiszę o tym dniu, dwa słowa o nazwach. Ten masyw jest wyraźnie oddzielony od innych gór i dość pokaźny, a składa się z czterech szczytów: Kopa, zwana też Kazalnicą, Lastek, Ptasia i Czernicka Góra. Tak więc Kopa, to jedna konkretna góra, natomiast Kopy są górskim masywem złożonym z kilku gór.
Samochód zostawiłem w stałym miejscu we wsi Chrośnica i poszedłem szlakiem ku przełęczy z zamiarem wejścia na Kopę. Pod szczytem tej góry jest szereg skał o zbiorczej nazwie Skalisko. Kilka z nich ma ponad dziesięć metrów wysokości i pionowe ściany, ale od szlaku nie wiedzie tam żadna droga ni ścieżka. Chciałem upewnić się, czy wchodząc w las, dojdę prosto do skał.
Pamiętałem dobrze, jak się okazało.
Podchodzenie po stromym zboczu bez ścieżki nie jest łatwe. Liście ukrywają luźne gruzowisko, wszędzie leżą zdradliwe nagie gałęzie, po których buty ślizgają się jak na lodzie, omijać trzeba zwalone drzewa lub wystające z ziemi duże i omszałe skały, no i o zasapanie się łatwo. A może tylko pocieszam się, skoro nogi miałem dzisiaj jak z ołowiu i ciężko mi się szło?
Jeszcze kilka lat temu mówiłem sobie, że po prostu brakuje mi kondycji, że będzie lepiej, ale ostatnio przychodzi mi do głowy paskudna myśl o moich latach: a może ta dawna kondycja minęła, a teraz będzie taka jak dzisiaj?
Może jednak nie, wszak dzień wcześniej skończyłem przyjmowanie antybiotyków – pocieszałem się.
Znamię wieku jednak jest – w takich myślach właśnie.
Chrośnickie Kopy są widokowe, mimo że poza jednym, pozostałe szczyty są zalesione. Nie brakuje tam jednak miejsc bardzo urokliwych, a widoki są nie z pojedynczych miejsc, a na niemal całej długości zboczy, po parę kilometrów z obu stron masywu. Można długo iść w pobliżu brzegu lasu, mając powoli zmieniający się widok na wiele sąsiednich i dalszych gór. Na przykład mogłem dokładnie obejrzeć Gniazdo, izerską górę, na której niedawno byłem.
Na zboczach Kop byłem kilka razy, w końcu ten masyw (i okolice Trzmielowej Doliny) są najbardziej ulubionymi moimi miejscami. Jednak dopiero dzisiaj zwróciłem uwagę na Gniazdo, wcześniej ta góra stapiała mi się z innymi, nierozpoznawanymi. Ten fakt nie tylko świadczy o dobroczynnym wpływie wiedzy na nasze widzenie świata, ale i pokazuje potrzebę powrotów, ponieważ nigdy nie są one dokładnym powtórzeniem poprzedniej wędrówki, skoro oprócz zmienności ścieżek i przejść, zmienia się postrzeganie okolicy. Na zapomnianej łące przechodziłem obok samotnego klonu. Był nagi, smutny, zimowy, i zapewne przeszedłbym obok ledwie rejestrując drzewo widziane kątem oka, ale zbliżając się, nagle zobaczyłem go w najwspanialszych kolorach jesieni; dopiero w chwilę później uświadomiłem sobie, że oto pamięć podsuwa mi widok tego drzewa widzianego w październikowy słoneczny dzień.
Tak więc pory roku, obok pogody, wpływają na nasz ogląd i nasze wrażenia. W tym roku wiele wskazuje na to, że po mało licznych wyjazdach zimowych, będę mógł spędzić kilka późnowiosennych dni w moich górach.

Nie ukrywam, że dzisiejsza włóczęga (to słowo najbardziej pasuje, skoro chodziłem bez konkretnego celu) miała związek z moją książką, z historią, która właśnie na Kopach zaczyna się i kończy. Napisałem w niej, że będę chodził po Górach Kaczawskich rozglądając się za Jasią z opowiadania, ale tak naprawdę to tylko figura stylistyczna, tak mi pasowało napisać dla osiągnięcia zamierzonego efektu. Nie szukam jej, nie rozglądam się za nimi, chociaż może i chciałbym – dla tak lubianego pomieszania fantazji z rzeczywistością. Na szukanie chyba jestem zbytnim realistą, jednak w inny sposób opisana historia ciągnie mnie tam. Możliwe, że tak naprawdę przyciąga mnie mój czas – ten spędzony na Kopach, i ten poświęcony pisaniu i myśleniu o pisanym.
Przypuszczam, że nie jestem odosobniony w emocjonalnym traktowaniu swoich większych tekstów i osób w nich występujących. Ci ludzie stają się w pewien sposób realni i bliscy, mimo że cały czas pamiętam o ich nieistnieniu. Myślę, że poświęcając im dziesiątki i setki godzin swojego czasu, udzielając im cząstki swojego ducha, tworzę swoistą nić łączącą z nimi – nie całkiem już fikcyjnymi postaciami. Nie ma tutaj sprzeczności, nie ma ucieczki od rzeczywistości, ponieważ nasz umysł zawsze żyje na pograniczu fantazji i realności, zawsze tworzy fikcje, nie tylko senne. Byłoby więc pisanie wymyślonych historii jednym z przejawów skłonności czy potrzeb ludzkiego ducha?
Tak więc można powiedzieć, że chodząc po Kopach, szukam śladów swojego czasu, a im więcej chodzę, tym wyraźniejsze ślady tworzę i dla nich częściej chciałbym wracać.

Chyba już pisałem o krótkiej chwili, o jednym obrazie czy wrażeniu, które wspomniane, dopominają się powrotu w miejsce ich doświadczenia. Tak było i dzisiaj. Idąc przez skały Skaliska, chciałem dojść do kępy brzóz na łące ukrytej w lasach, z dalekim widokiem Ostrzycy i Grodźca stojących blisko siebie. 


W końcu września znalazłem pod tymi brzozami kilkanaście zdrowiutkich zajączków, no i dzisiaj, wbrew spodziewaniu i wiedzy, stojąc pod brzozami, odruchowo myszkowałem wzrokiem po trawie w poszukiwaniu grzybów. Nieco dalej są zagajniki brzozowe, je też chciałem odwiedzić. Teraz, pisząc te słowa, wspominam inne miejsca w pobliżu, niezobaczone tego dnia; mam więc powód do powrotu na Kopy.
Kręciłem się w pobliżu szczytu Kopy, chcąc w końcu wyjaśnić swoją niepewność: który z dwóch sąsiednich szczytów jest właściwym, czyli wyższym? Na oko są takie same. Dzisiaj na jednym z nich, wcześniej omijanym z powodu gęstwiny krzewów, znalazłem słupek oznaczający szczyt. Podobne jest na Lastku. Encyklopedia podaje dwa szczyty, są trzy i na wszystkich byłem, ale słupka nie znalazłem, więc nadal nie wiem, który jest najwyższy.
Z południowego zbocza Kopy jest piękny widok Karkonoszy, kilku kaczawskich gór i sporej części Kotliny Jeleniogórskiej. Powietrze miało dzisiaj dobrą przejrzystość, więc karkonoskie szczyty, białe od śniegu, były wyraźnie widoczne. Jak zwykle wracałem wzrokiem do Śnieżnych Kotłów – ogromnych niecek wyżłobionych przez lodowiec. Ich niemal pionowe ściany mają dwieście metrów wysokości, dlatego widać je z odległości wielu kilometrów.



Natomiast północne zbocze Lastka w pobliżu szczytów jest teraz porębą. Odsłonił się daleki widok, ale sama poręba czyni przygnębiające wrażenie. Owszem, są już zasadzone małe świerczki, ale wokół nich jest pobojowisko, armagedon lasu. Pozostawione drzewa są teraz niezasłonięte, wiatry uderzają w ścianę wysokich świerków rosnących do tej pory w osłonie innych drzew, więc nieprzystosowanych do obecnych warunków. Efekt w postaci świeżego wiatrołomu widać. Jeden z powalonych świerków zadziwił mnie swoją masywnością i strzelistością, ale też niewielkim korzeniami. Leży teraz niczym maszt wielkiego żaglowca, a nad nim stoją drzewa poranione przez niego przy upadku. W kilku miejscach widziałem połacie ziemi zasypane drzazgami drewna. To chyba efekt pracy tych specjalnych maszyn do rozdrabniania niewywożonych gałęzi, zapewne dla przyspieszenia wejścia w ponowny obieg ich materii, ale i ten widok nie jest ładny. Mimo widocznych starań leśników, stanowczo nie podobają mi się poręby.



Obszedłem Kopy, poznałem bieg zarastającej dróżki i nowe, wygodne przejście przez jęzor lasu schodzący do dna doliny. Przekroczyłem zwarte szpalery tarniny wyrosłej na nieużywanej drodze i wyszedłem na dziką łąkę zarastającą jeżynami i różami. Warto przyjrzeć się takim łąkom, ponieważ widać na nich istotną zmianę: przestają być miejscami użytkowanymi przez ludzi i przez nich utrzymywanych w nienaturalnym stanie monokultury, a przejmowane są przez dzikie gatunki roślin. Tylko patrzeć, jak pojawią się tam brzozy, a później i inne drzewa, zacierając ślady ludzi.
Byłem na rozległym, urozmaiconym i widokowym zboczu Ptasiej.


Usiadłem na kamieniu i patrzyłem na wzgórza po drugiej stronie doliny, na zagajniki, dróżki polne pod szpalerami drzew, kolorowe pola. Patrzyłem na nitkę szosy pnącą się ku przełęczy, na wolno jadący samochód wyglądający z tej odległości niczym kolorowy żuczek, Rozpoznawałem szczyty: nad łagodny i rozległy grzbiet Babińca wychylał się ciemny czubek Ostrzycy; po lewej, daleko, miałem nową znajomą – izerską górę Gniazdo, a blisko widziałem brzozę przy drodze wspinającej się od wioski ku szczytowi – jedną z moich brzóz.
Na wprost, po drugiej stronie doliny, na zboczu Babińca, polna droga kluczy między kępami drzew, jakby nie chciała żadnej ominąć. Wracałem wzrokiem do tej mojej urodziwej znajomej, chciałem nawet iść do niej w odwiedziny, ale musiałbym się spieszyć, a tego na szlaku nie wypada czynić. Na Babińca pójdę wkrótce.
Nie powinno się śpieszyć na szlaku, ponieważ pośpiech w istocie jest uznaniem celu za najważniejszy. Śpiesząc się, przyjmujemy założenie (nawet nie myśląc o tym), że mijane miejsca i widoki są gorsze, a wtedy faktycznie widzimy okolicę jako mało interesującą. W środowisku naturalnym, albo trochę tylko zmienionym przez człowieka, tak naprawdę mało jest miejsc nieciekawych, w przeciwieństwie do obszarów zurbanizowanych, gdzie różnie bywa. Tam, gdzie natura ma jeszcze coś do powiedzenia, nasze postrzeganie zależy właściwie tylko od nastawienia i oczywiście od wiedzy.
Warto pamiętać, że sam fakt negatywnego nastawienia wpływa na postrzeganie.
Wracając, jeszcze raz wszedłem w brzeziny. Chciałem nie tylko zobaczyć z bliska brzozy, ale i przejść między drzewami, dotykać ich pni. Kto nie zna brzóz, niech się śmieje (ze swojej niewiedzy) czytając o ich dotykaniu.
Nie wie, ile traci.