201116
Z
Janochowa Miejską Ścieżką do Lubiechowej, wzgórza Piekarz, Piaskowa Góra i
Łomy, powrót do Janochowa. Przejazd samochodem pod Wielisławkę, przejście pod
las drogą do Gozdna.
Miejsca
nazwane trzeba poznać, a ja, tyleż już dni włócząc się po tych górach, nie
szedłem Miejską Ścieżką. Ponieważ w pobliżu są też nieznane mi wzgórza, plan
trasy został ustalony.
Trudno
było mi się pozbierać nad ranem, głowa bolała, nie czułem się całkiem zdrowy,
dlatego nieco spóźniony zabrałem Janka i sporo po szóstej ruszyliśmy w stronę
gór. W małej osadzie, przy szosie prowadzącej do Jeleniej Góry, w poznanym już
wcześniej miejscu, zostawiłem samochód i poszliśmy szukać początku Ścieżki. Nad
lasem za nami jaśniała zorza Jutrzenki, ale niżej, wokół nas, było szaro i mokro;
po chwili ciemne chmury zasłoniły zorzę i tylko szarość listopadowego ranka
została. Drogę szybko znaleźliśmy, tym razem mapa okazała się być dokładna:
droga zaczyna się parędziesiąt metrów przed mostkiem nad strumieniem Radzynka.
Gdyby nie ta pomoc, trudno było dostrzec w zaniedbanym i podmokłym dukcie
drogę, która kiedyś zapewne była często używana, będąc częścią nieistniejącego
już ciągu komunikacyjnego. Po paru minutach marszu wyszliśmy na otwarte
przestrzenie, błotnisty dukt zamienił się w ładną polną drogę, rozjaśniło się,
horyzont uciekł daleko, a nad nami zobaczyliśmy krążące duże ptaki drapieżne.
Poczułem przypływ dobrego nastroju: to będzie dobry dzień, pomyślałem. Szliśmy
rozglądając się i rozmawiając. Na jednym ze skrzyżowań polnych dróg najwyraźniej
wybrałem niewłaściwą odnogę, jako że w wiosce wyszliśmy w niespodziewanym
miejscu, ale to dobrze: mam powód wybrać się tam ponownie.
Wioska
Lubiechowa leży w płytkiej, ale rozległej niecce: pola są tam niemal płaskie,
wzgórza malutkie, a pasma Gór Kaczawskich wznoszą się wokół wioski, bliżej lub
dalej. Najbliższe podchodzi stokami pod domy wioski – to wysoki i długi masyw
Okola i Leśniaka; najwyższy szczyt wznosi się 400 metrów nad domami wioski.
Przy nim szukane przez nas wzgórze było kupką ziemi, małym jej wybrzuszeniem,
którego z większej odległości trudno było dostrzec. Jednak gdy już stanęliśmy
na nim, uznaliśmy, że tutaj, w tym miejscu, pod trzema drzewami rosnącymi na
szczycie, będzie dobre miejsce na postawienie domu. Nawet ustaliliśmy miejsce
wschodu słońca i odpowiednie usytuowanie okien salonu. Widok stamtąd jest
naprawdę ładny – daleki i urozmaicony, a słońce świeciłoby w okna niemal cały
dzień.
Co prawda później doszliśmy do wniosku, że sąsiedni szczyt, zalesiony,
jest nieco wyższy, co i mapa potwierdziła, więc wzniesienie z ustawionym już
domem raczej nie było poszukiwanym Piekarzem, a jednym z tak wielu bezimiennych
wzgórz kaczawskich. Wśród dębów rosnących na tamtym szczycie Janek dostrzegł
sporo czerwonych owoców konwalii. Może więc – pomyślałem – to wzgórze
przemianować na Konwaliowe?
Nim
przekroczyliśmy lokalną szosę i stromym zboczem zeszliśmy w dolinkę, której
dnem płynie strumień, obejrzeliśmy pola starając się zapamiętać przebieg miedz
– naszej drogi ku drugiemu wzgórzu. Strumień przekroczyliśmy w jedyny możliwy
sposób – po zwalonym drzewie; dalej były łęgi olszowe, raz i drugi trafiliśmy
na podmokłe miejsca i na kolejne strumienie. Cały tamten obszar jest trudno
dostępny, gęsto zarośnięty, mokry, zachwaszczony. Widziałem bardzo gęste i
rozłożyste kępy krzewiastych wierzb, zakamarki nie do przejścia, zarośla
charakterystyczne dla mokradeł, wszędzie uschnięte badyle i liście. Widok tych
gęstwin, tak dużej ilości roślin stłoczonych na każdym skrawku ziemi i
walczących o życie, czynił wrażenie. Janek, miłośnik motyli, głośno marzył o
zobaczeniu tych miejsc w maju. Wyobraziłem sobie zieloną dżunglę odurzającą
zapachami i motyle, wiele motyli fruwających nad kwitnącymi roślinami.
Pociągający widok.
Brzegiem
jednego ze znalezionych tam strumieni wypadła nam dalsza droga. W ciągu
dzisiejszej wędrówki wiele razy skręcaliśmy wybierając pasujące nam miedze lub
drogi, szliśmy wzdłuż rowów z wodą sączącą się na dnie, wyżej porośniętych
krzewami róż i głogów albo wierzbami. Szliśmy wzdłuż wysokiej i gęstej ściany
drzew i krzewów róż obserwując zachowanie dużego stada ptaków, nie wiem jakich,
ale ładnych, z kolorowymi plamkami na szyjach; najwyraźniej nie chciały
uciekać, a tylko odsuwały się od nas, intruzów w ich miejscu. Szliśmy równymi,
suchymi polnymi drogami, ale na innych drogach świeciły w słońcu długie kałuże
wypełniające koleiny i mlaskało błoto. Podstępnie, nie wydając odgłosów,
rozmiękła ziemia pól przylepiała się do butów, a w innych miejscach drobny żwir
utwardzonej drogi chrzęścił pod podeszwami.
W pobliżu wsi często widzieliśmy
jabłonie przydrożne: stare to drzewa, powykręcane reumatyzmem, zaniedbane i
spracowane, ale nadal owocujące. Pod jedną z nich, widząc czerwień wyjątkowo
apetycznie wyglądających owoców, zebraliśmy po kilka jabłek do kieszeni.
Okazały się być smaczne, powiedziałbym nawet, że smaczniejsze od tych ze
sklepów, chociaż skórkę miały dość twardą. Dwa ostatnie jabłka zjadłem po dwóch
dniach, może właśnie ich leżenie w pokoju spowodowało, że twardość zmieniły w
kruchość i były wyborne. Gdy patrzy się na tę obfitość wzgardzonych plonów, na
ziemię przysypaną niechcianymi owocami, trudno odeprzeć poczucie straty i
czegoś, co trudno mi nazwać, czegoś bliskiego poczuciu winy wobec Natury. Jedna
z tamtejszych jabłoni rodzi owoce… dzikiej róży. Tuż przy jej pniu wyrastają
dwa główne pędy róży i pną się w górę, nie tracąc sił na liście czy boczne
gałązki; wyżej chwytają się pierwszych konarów i wspinają się ku szczytom
korony. Na samej górze, wśród gałęzi jabłoni i niewielkiej ilości jabłek,
czerwienią się liczne owoce róży.
Zbocze
Piaskowej Góry ozdobione jest na mapie słoneczkiem widokowego miejsca; jest
ono tam, ale nie wyróżnia się, jest jednym z bardzo wielu takich miejsc w
Górach Kaczawskich; doprawdy, nie wiem, czym kierują się twórcy mojej mapy
ustalając jej szczegóły. Janek bardzo słusznie zauważył, iż na tę nazwę i na
słoneczko bardziej zasługuje nagie wzniesienie vis a vis zaznaczonego na mapie;
całkiem możliwe, że i w jego lokalizacji twórcy mapy mylą się.
Poszliśmy
do kamieniołomu na zboczu Łomów, jako że góra nieodległa była od nas, a
chciałem też pokazać Jankowi ścianę, w której widać siedzące agaty niczym
rodzynki w cieście. Czarno-szare ściany starego wyrobiska z nielicznymi nagimi
drzewami rozpaczliwie trzymającymi się skalnych urwisk, czynią wrażenie swoją
ponurością, jednak pójść tam warto dla zobaczenia resztek agatów (resztek, jako
że wszystkie odsłonięte zostały uszkodzone przy próbach ich wyłupania ze skał)
i skalnych złomów z licznymi kolorowymi wtrąceniami nieznanych mi minerałów.
Około
cztery kilometry drogi powrotnej wypadło szosą, a że staram się unikać marszu
asfaltem, raz i drugi zdecydowałem się na skróty, które co prawda drogi nie
skróciły, ale niewątpliwie uczyniły ją ciekawszą. Może mój towarzysz zapamięta
przeprawę przez ogrodzenie z drutu kolczastego i gęstwinę maliniaka :-)
Godzinę
przed zachodem zaparkowałem samochód na początku drogi prowadzącej z
Sędziszowej do Gozdna. Jest to polna droga utwardzona żwirem, trudno znaleźć ją
na mapach drogowych (na załączonej mapie zaczyna się na dole, przy symbolu
stacji paliw).
Kiedyś, kręcąc się wokół Wielisławki, trafiłem na nią i od
tamtej pory kilka już razy przyjeżdżałem tutaj dla niej. Sama droga i okoliczne
dróżki, jej bliskie okolice, a także dalsze i najdalsze widoki z tej drogi, są
po prostu piękne i bardzo rozległe: od szczytów Gór Wałbrzyskich po lewej,
przez Sokoliki i Śnieżkę, wiele bliższych i dalszych szczytów kaczawskich, po
Ostrzycę wychylającą zza Skąpej swoją szyję i bliską Wielisławkę zamykającą
horyzont po prawej. Bywało, że przejeżdżałem przez wioskę nie planując
odwiedzenia drogi, ale widząc ją hamowałem, parkowałem i szedłem, chociaż tylko
kawałek, jeśli było już późno, żeby chociaż zobaczyć ją.
Gdy
szliśmy pod górę, niskie słońce mieliśmy z tyłu, wisiało nad masywem Okola,
trudno więc było fotografować, skoro patrzyło w obiektyw. Janek uznał, iż drogę
powinniśmy nazwać Drogą Poranną, jako że rano liczne pasma górskie widoczne z
niej oświetlone byłyby słońcem świecącym za plecami. Mój towarzysz nie chował
aparatu i w ogóle zachowywał się cokolwiek dziwnie, rozkojarzony i gadatliwy
:-)
Im
niższe było słońce, tym więcej kolorów miało niebo, a ściany górskich łańcuchów
ciemniały coraz głębszą niebieskością. Gdy biel słonecznego światła znikła
zastąpiona szafranami i pomarańczami, góry stały się czarną, falującą linią
granicy między jasnością a ciemnością. Na szczycie Śnieżki zapłonęło słońce
odbite w oknie budynku obserwatorium, a świeciło długo, jaskrawe niczym
reflektor. Niebo, wielekroć podkreślone świecącymi śladami samolotów i
pasemkami białych kłaczków, jaśniało powoli zmieniającymi się barwami. Obok
przeważających żółtych i pomarańczowych, na obwodzie, bliżej niebieskości
nieba, pojawiały się seledynowe pasma, a wszystkie kolory były coraz bardziej
nasycone. W chwilach najintensywniejszego świecenia nieba, gdy zdawało się, że
zaraz zapłonie, tamte kłaczki zaświeciły różowo, ale niewiele później na
krańcach horyzontu pokazały się granatowe i sine chmurki. Wypływały gdzieś zza
horyzontu coraz ciemniejsze, w końcu jasne barwy nieba poczęły ciemnieć powoli.
Niebo
zachowało jeszcze trochę jasności i resztki kolorów, ale w dole całe otoczenie,
bliskie i dalekie, traciło szczegóły w ciemnościach. Widać było tylko nieco
jaśniejszą wstążkę naszej drogi, a na niej małe kałuże odbijające resztkę
światła zachodu. Podobał mi się kontrast barw i natężenia światła: w górze
jeszcze wyraźne kolorowe światło, na dole szarość drogi ledwie widocznej wśród
czerni – i na tym tle oczka wody świecące wspomnieniem słońca. Próbowaliśmy
zrobić zdjęcia, ale mój aparat nie zobaczył tych subtelnych odcieni ciemności
na dole; nieco lepiej widziała Jankowa lustrzanka.
Zmierzch
był inny od ciemności chmurnego listopadowego wieczoru – płaskiej, bezbarwnej i
smutnej; dzisiejszy bardziej przypominał koniec letniego dnia zabarwionego
odrobiną niebieskości i pogodnego nastroju. Wokół nas i nad nami noc już była,
tylko nad samym Okolem, szczytem, za który schowało się słońce, zorza długo
jeszcze jaśniała pamięcią dnia. Gdy doszliśmy do samochodu, w ciemnościach
widać było pierwsze gwiazdy, ale nad tym szczytem ślady barw jeszcze nie
zanikły.
Janek
przysłał mi jedną z panoram swojego autorstwa i za jego pozwoleniem zamieszczam tutaj adres. Przesuwa się ją przyciskami w lewo i w prawo. W połowie długości
widać daleką Śnieżkę tak wyraźną, że dostrzec można zarys budynku na szczycie.
Na jej prawym boku jeszcze są ślady białych chmurek osiadłych tam przed
zachodem, wtedy świecących mleczną barwą, a wyżej, na niebie, widać podłużną, wyraźnie
zarysowaną chmurę. Stała tam niezmieniona, a jedynie zmieniając swoje barwy,
przez cały czas naszego patrzenia; stała, gdy odjeżdżaliśmy.
Może
tak jak i my patrzyła na zachód słońca?