Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Dzwonkowa Droga. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Dzwonkowa Droga. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 17 lipca 2016

Dzwonkowa Droga i terroryzm


040716

W internecie przeczytałem opowiadanie, którego akcja dzieje się w Górach Kaczawskich w XIII wieku. Tematem głównym, czy raczej osią opowiedzianej historii, są trędowaci i Dzwonkowa Droga; dzięki tej drodze i wyszukiwarce googli opowiadanie znalazłem i zaciekawiony przeczytałem je. Nie czuję się na siłach pisać tutaj recenzji, w końcu nie jestem krytykiem literackim, chciałem tylko napisać kilka zdań o wrażeniach związanych z historią ludzkości.

Autor, pasjonat historii, a chyba też i Gór Kaczawskich (podobają mi się ludzie mający pasje), pisał między innymi o ciężkich warunkach życia zwykłych ludzi, o niedojadaniu, a nierzadko i o głodzie, a ja, jak wiele już razy, ujrzałem naszą historię jako ciągnące się przez wieki i tysiąclecia pasmo udręki, cierpień, strachu i poniżeń. Zmarnowanych żyć ludzkich. Poza nielicznymi okresami i miejscami, takie było życie ogromnej większości ludzi aż do naszych czasów. Życie znojne, wypełnione troskami i tragediami, marne i szybko kończone.

Dlaczego tak było, a w znacznej mierze jest nadal? Do kogo mieć pretensje? Zadając sobie te pytania, odczuwam bezradność, mimo że odpowiedzi znam. Pretensji nie ma we mnie, jest żal i współczucie. Żałuję tych niepoliczonych istnień ludzkich zakończonych pod batem lub mieczem, zagłodzonych lub zamęczonych, żałuję ludzi, którym nie było dane godziwie przeżyć swojego czasu, posmakować radości życia, cieszyć się miłością, rozwinąć swoich umiejętności, czuć radość na myśl o kolejnych dniach przed nimi.

Gdzie powody do odczuwania żalu, jeśli nie w cechach ludzi? Wszak większość cierpień na tym padole łez sami sprowadziliśmy na siebie. Gorzka to dla mnie prawda, ponieważ mimo naturalnych trudności w zapewnieniu godziwego życia, ludziom zawsze, w epoce kamienia i w obecnej erze rozwoju technicznego, żyłoby się nieporównywalnie lepiej, gdyby nie wzajemne wyrzynanie się i wszystkie, bardzo rozgałęzione, koszta z tym procederem związane.

Ludzkość wydaje na zbrojenia kilka miliardów dolarów dziennie. Dziennie! Odpowiednio wydatkowane, te niewyobrażalnie wielkie pieniądze mogłyby zlikwidować głód na Ziemi, uratować życie milionom, podnieść jakość życia miliardom ludzi.

Z zachowaniem odpowiednich proporcji, tak było zawsze. Zawsze też trafiali się jacyś Nabuchodonozorowie i Dżingis Chanowie, Hitlerowie i Stalinowie z piekła rodem.

Jest w nas dobro i zło. Chciałbym wierzyć, że więcej dobra, ale jeśli nawet tak jest, to wszak dobro jest delikatnej natury, łatwo ulega brutalnej sile zła, mimo twierdzeń o jego utajnionej potędze. O przewadze lepszej strony człowieka myśli idealista ukryty we mnie, natomiast racjonalista widzi to nieco inaczej. Zło jest na swój okropny sposób łatwe, dobro natomiast wymaga pewnego wysiłku intelektualnego, jako że jest w znacznej mierze rezultatem rozwoju cywilizacyjnego, wznoszenia się naszych moralnych standardów, nie zawsze łatwych w stosowaniu. Czy w takim razie zło jest pierwotne, instynktowne? Co tu jest pierwotne, co wtórne? Nie wiem, jednak trudno zaprzeczyć, iż zło tkwi w naszych trzewiach nader skore do wydobycia się na powierzchnię. Z drugiej strony, dla pocieszenia, wypadałoby wskazać na praźródło dobra tkwiące w ludziach: altruizm wykształcony w toku rozwoju naszego gatunku.

Nasza historia, mimo całej swojej okropności, niesie też pocieszenie, a nawet pozwala odrodzić się optymizmowi.

Na ogół nie uświadamiamy sobie faktu niebywałego w dziejach Rzeczpospolitej: życia trzeciego już pokolenia Polaków nie znających wojny (siebie liczę do pierwszego pokolenia; moi rodzice wojnę znają z autopsji), a przecież przez wieki całe każdy dorosły Polak doświadczał tej okropności, niemal każdy mężczyzna był na wojnie. One same, mimo iż nadal polegają na zabijaniu, zaczynają podlegać rygorom norm moralnych. Brzmi idiotycznie? Ależ nie! Niedawno amerykański generał tłumaczył się ze śmierci kilku cywili zabitych przy okazji działań wojskowych, a żądanie tegoż sto lat temu spowodowałoby wzruszenie ramion wojskowych. Warto też pamiętać, iż wcześniej normą było mordowanie lub sprzedaż wszystkich mieszkańców zdobytego miasta. Zmiany norm moralnych są bardzo duże i dotyczą wielu gałęzi życia społeczności ludzkich, a w ciągu ostatnich dziesięcioleci proces ten nabrał szybkości. Te właśnie fakty napawają optymizmem. Owszem, lokalne wojny zdarzają się i teraz, jest terroryzm, ale społeczeństwa i władze państwowe inaczej je oceniają: jednoznacznie negatywnie. Warto też zastanowić się nad przyczynami. Terroryzm i ostatnią wojnę europejską, mianowicie w byłej Jugosławii, łączy coś, co nienawiść i chęć mordowania bardzo wzmacnia: fanatyzm religijny, trucizna o wielkiej sile oddziaływania na ludzi. Trucizna wszczepiona, nie wrodzona, co też pozwala mieć nadzieję na przyszłą jej eliminację.

Na wydobycie dobra z człowieka.



Dopisek.

Po zastanowieniu zdecydowałem uzupełnić wątek o religijnym fanatyzmie.

Ten terroryzm, który tak boleśnie odczuwa współczesny świat, związany jest z islamem, a sprawcami zamachów są ludzie bardzo religijni. Fanatycznie religijni. Wierzący w dobre przyjęcie ich czynów przez Boga i w odebranie nagrody po swojej tragicznej śmierci. Czasami słyszę pytania o powody, o motywacje ludzi zgadzających się na akty samobójcze; tutaj mamy prostą, jasną i pełną odpowiedź: ci ludzie wierzą, iż z chwilą śmierci znajdą się w raju.

Problem terroryzmu islamskiego jest więc problemem natury religijnej. My, Europejczycy, powinniśmy o tym pamiętać, a to z powodu naszych czynów dokładnie takiej samej natury. Kilkaset lat temu organizowaliśmy armie ochotników i wysyłaliśmy ich na Wschód dla zabijania innowierców, jeśli nie zechcą zostać chrześcijanami. Warto zaznaczyć, iż nie działo się to w podziemiu, jak na ogół działa współczesny terroryzm, a oficjalnie, za zgodą władz państw europejskich i z błogosławieństwem papieży gwarantujących raj dla poległych krzyżowców.

Zbieżności wyraźne. Europejczycy, a już zwłaszcza rzymscy katolicy, powinni o nich pamiętać, potępiając – jak  najbardziej słusznie – terroryzm islamski.




niedziela, 10 stycznia 2016

Trzy zimowe dni w Górach Kaczawskich. Dzień pierwszy


040116

Zachciało mi się iść i zmęczyć się na szlaku; zobaczyć początek dnia gdzieś na odludziu, niechby był szary i zachmurzony, poczuć smak herbaty z sokiem malinowym pitej w leśnej głuszy, zobaczyć wstążkę drogi chowającej się za grzbiet wzniesienia – słowem: byłem na głodzie. Chciałem iść na łazęgę, ale przecież nazajutrz po powrocie z urlopu spędzonego w domu miałem iść do pracy, jednak gdy dowiedziałem się o prognozowanym na najbliższe dni mrozie, z szafy wyciągnąłem plecak. Pracuję w namiocie, ale przy ujemnych temperaturach nie da się tam wytrzymać. Wieczorem w przeddzień wyjazdu było 12 stopni mrozu, nad ranem, gdy wyjeżdżałem, 13. Dwa dni mrozów  – głosiły prognozy, a że trzeci dzień był świąteczny, pojechałem na trzy dni.

Ubrałem się odpowiednio, ale już za Złotoryją termometr w samochodzie pokazywał tylko sześć na minusie. W ciągu dnia bywało, że szedłem rozpięty, ale pierwsze godziny dnia dały mi odczuć prawdziwie zimową aurę: skóra twarzy paliła mrożona wiatrem, a dłonie po zdjęciu rękawic błyskawicznie marzły. Szedłem w jednych z moich najcięższych, najgrubszych butach na mrozy lub błoto. Jak się okazało, nogi odzwyczaiły się od ich ciężaru, silnie odczuwanego w ciągu tej trzydniówki; biorąc buty w obronę napiszę, że przez cały czas odczuwałem na stopach luksus ciepła i wygody.

Chyba nigdy nie piszę o samych podróżach, więc teraz parę słów. Drogę znam na pamięć, ale widuję ją tylko nocą. Gdy czasami zdarzy mi się jechać tą trasą w dzień, widzę ją zupełnie inaczej. Więc jadę na pamięć, tylko czasami ostatnie kilometry wiodące bocznymi dróżkami sprawdzam na mapie, a sama jazda jest teraz u mnie przeżyciem godnym wyrafinowanego sabaryty. Nigdy nie męczyło mnie kierowanie samochodem, nawet w czasie wielesetkilometrowych podróży, teraz odpoczywam pławiąc się w luksusie. Polska nie jest biednym krajem, skoro za kilka tysięcy można kupić tak dobry samochód.

Jeszcze słowo o miłej chwili przeżytej w przeddzień wyjazdu. Zadzwoniłem do „Zaczarowanego ogrodu” w Proboszczowie pytając, czy przenocują mnie.

-Pana zawsze. – usłyszałem w odpowiedzi słowa właścicielki.

Dziękuję za nie, Danuto. Dodaję te słowa do uśmiechu, z jakim kiedyś powitała mnie Pani na progu swojego domu.

Jak zwykle nie mogłem zdecydować się gdzie jechać, ale że myśl uparcie powracała do Dzwonkowej Drogi i pewnego obelisku ustawionego w lasach Chełmów, wyjazd w wyższe pasma odłożyłem na inne dni i pojechałem w tamte rejony pogórza.

Rozwidniało się, gdy samochód zostawiłem w Sokołowcu pod sklepem i poszedłem w stronę Owczarni i Rakarza. Te wzgórza i ich okolice są ładne, po prostu ładne. Dalekie widoki, fałdy pól i łąk, nitki dróg ocienionych drzewami, linie lasów, kępy zagajników śródpolnych, no i to magiczne miejsce początku strumienia płynącego dnem Piekiełka. Magiczne jak każde źródło, a to miejsce dodatkowo czaruje kontrastem rozległych pól i jarem zaczynającym się po przejściu ledwie kilku metrów między pierwszymi drzewami lasu. Schodząc na dno ciemnego, skalnego uskoku (zapewne wodospadu w mokre lata), między drzewami widzi się rozległy przestwór pól. Urokliwa jest droga odchodząca na północny zachód od tego miejsca, zarastająca głogami stara droga pod szpalerem czereśni. Będę się starać zamieszczać współrzędne geograficzne niektórych miejsc; aby zobaczyć ich satelitarne zdjęcia, należy dane skopiować, wkleić w otwarte okno google maps, no i oczywiście kliknąć przycisk wyszukania.Udało mi się zamieścić aktywne linki, powinny działać.

51.048225, 15.851393 link 


Kręciłem się po okolicy, przypomniałem sobie poznane wcześniej przejścia przez lasy, poznałem nowe drogi, przeszedłem paręset metrów wzdłuż strumienia. Szukałem jego nazwy, ale nie znalazłem, niech więc i strumień nosi miano dolinki. Płynie on jarem o stromych, dzikich i trudno dostępnych, a przez to ładnych zboczach. Niestety, często widuje się tam doły wykopane przez poszukiwaczy agatów, bo rejon ten zalicza się do najzasobniejszych w ten ozdobny kamień. Parę lat temu w tamtej okolicy znalazłem (na powierzchni!) pierwsze swoje geody, jedną nawet rozłupałem, ale agatu w niej nie było; dla zachowania nadziei pozostałych już nie ruszałem. Gdy dane mi będzie wrócić tam, będę chciał przejść całą dwukilometrową długość strumienia.

Po drugiej stronie wioski, w pobliżu cmentarza, zaczyna się wielokilometrowa Dzwonkowa Droga.

51.040060, 15.815054 link 


Przeszedłem ją niemal całą, są tutaj opisy tamtych dni, dzisiaj chciałem przejść pierwsze kilka kilometrów, do lasów na wysokości Sądrecka. W Bieszczadach widziałem wioski bez mieszkańców i bez domów, ta wioska niewiele się różni od tamtych, mając tylko jeden zamieszkały dom; cóż, sąsiadami mieszkańcy nie muszą się przejmować. Mam na pulpicie laptopa zdjęcie tej drogi w okolicy wzgórza Rawka. Płynie tam strumień (nie teraz, wysechł jak i ten w Piekiełku) rośnie kilka brzóz, zawsze tak ładnie nachylających się nad wodą, obok krzewi się dzika róża wychylająca na dróżkę kolczaste łodygi, a po drugiej stronie rosną olsze ustawione w szpalerze… Rosły, już ich nie ma, wycięto wszystkie, jednak brzozy ocalały i różany krzew też. Patrząc na pocięte pnie drzew i sterty gałęzi, na rozjeżdżoną drogę, poczułem, że to miejsce straciło swoją magię. Szkoda. Pod osikowym zagajnikiem usiadłem na leżącym pniu robiąc przerwę na herbatę i odpoczynek nóg. Na ogół są te krótkie minuty zwykłymi przerwami w wędrowaniu, ale czasami jakoś inaczej dostrzegam otoczenie, siebie siedzącego gdzieś na odludziu, i tę chwilę mojego życia. Nie wiem, co czyni je wyróżnionymi, intensywniej odczuwanymi. Czasami myślę, że inność tkwi w zjednoczeniu świadomości z chwilą i z otoczeniem, to jakby spotęgowane „ja tu i teraz”. Miłe chwile, długo pamiętane.

Kwadrans później pamięć spłatała mi figla: po wyjściu z lasu byłem pewny zobaczenia ładnej kępy drzew przy drodze przecinającej rozległe pole, ale nie było ich, a i droga wydała się jakby inna. Ech, coś pomyliłem – westchnąłem. Będąc nieco dalej od lasu obejrzałem się i zobaczyłem tamte pamiętane drzewa. Były bliskie, a ocieniały sąsiednią, równoległą drogę. Właśnie tam, po minięciu sądreckiej drogi, zaczyna się najładniejszy fragment Dzwonkowej Drogi.

51.040930, 15.782718 link 



Jest jedną z tych, którymi dobrze i wygodnie wędruje się: równa, jasna, pogodna, chciałoby się powiedzieć uśmiechnięta, a biegnie skrajem dębowego lasu i pól. Czy potrzebne są inne atrybuty jej urody? Stanowczo zbyt szybko skończyła się. Widząc nową, szutrową drogę leśników, skręciłem w las chcąc ją poznać. Wyprowadziła mnie z powrotem na sądrecką drogę i gdzieś tam zobaczyłem Ostrzycę. Tak, widzianą tyleż razy z różnych stron i odległości, a kiedyś nawet zobaczyłem w niej coś kobiecego; dzisiaj widząc ją, pomyślałem o czasie. Ta góra jest pozostałością po wulkanie czynnym jakieś 10 – 20 milionów lat temu. Góry już nie ma, nawet bazaltowa gardziel wulkanu rozsypała się w stożek obecnej Ostrzycy.


 Jak będzie wyglądać góra i okolica za 20 mln lat? Co zachowuje sens przy takim bezmiarze czasu i przemian? Nic, ale po co sięgać do milionów lat? Zapytam się więc siebie, co z ludzkich dążeń zachowuje sens po upływie stu lat? Niewiele dla społeczeństw, nic dla człowieka. Co znaczy sto lat dla tej góry? Mniej niż mgnienie oka dla mnie. Jestem dla niej mgnieniem. Jestem maleńką chwilą istniejącą tutaj i teraz. Powinienem o tym pamiętać dla zachowania właściwych proporcji ważności jeszcze drobniejszych chwil, z których składa się moje życie.

Powrót zaplanowałem przez Sądreckie Wzgórza; po tych nierozległych wzgórzach chodziłem kiedyś dwa czy trzy dni, znam je nieźle. W ich centrum jest ładna polanka, chciałem ją zobaczyć, chciałem też odnaleźć przejście leśną ścieżką na odkryty, wschodni stok Łysej Góry, tej sądreckiej, mało znanej w przeciwieństwie do dużej imienniczki z wyciągami dla narciarzy.

51.028030, 15.793049 link 


Polankę zobaczyłem dokładnie taką, jaką zapamiętałem: ładną, cichą, zagubioną wśród wzgórz i lasów mało znanych innym ludziom. Moją. W cichym powietrzu powoli opadał płatek śniegu. Moment patrzyłem na niego, ale zaraz zobaczyłem następny, kolejny i tysięczny. Drobniutkie, zmrożone płatki śniegu powoli opadały na mnie, na dróżkę i na świerki.

Początek ścieżki był, ale wyżej już jej nie było, po prostu zarosła, nieużywana. Wyprowadza na skraj łąk, z których roztacza się ładny widok: na pierwszym planie wzgórze Grodowa, dalej Sokołowiec i wzgórza za wioską, na lewo rozległe pola, na których widać drzewo z krzyżem – początek Dzwonkowej Drogi, a po prawej wznoszą się Sokołowskie Wzgórza. Byłem tam ze trzy razy i będę wracać.

51.029670, 15.798800 link



Wolno i nie najkrótszą drogą schodziłem do wioski. Pani Danuta poczęstowała mnie nie tylko lampką wina, ale i miską gorącej zupy. Nim usnąłem, czytałem książkę o Korei Północnej. Wstrząsająca lektura. W XXI wieku, na oczach całego cywilizowanego świata, maltretowany jest, głodzony i mordowany dwudziestomilionowy naród – i nikt nic nie robi, bo nie ma tam ropy, a za to są bomby atomowe z guzikiem pod ręką Stalina i Pol Pota w jednej osobie, którą trudno nazwać człowiekiem. Myśl o tym kraju wracała do mnie w czasie słuchania Konkursu Chopinowskiego. Grali tam także Koreańczycy z południa, a jeden z nich konkurs wygrał. Patrząc na niego pomyślałem, że być może po drugiej stronie granicy żyje ktoś, kto mógł być zwycięzcą tego konkursu, a nie był nim, bo żyje w kraju rządzonym przez ludobójcę.

czwartek, 3 kwietnia 2014

Mróz, śnieg, słońce i Dzwonkowa Droga

Dzień trzydziesty czwarty, styczeń.
Dzwonkowa Droga od Bełczyny do Dworku.

Na tle czystego nieba kończącej się nocy, Ostrzyca stała czarna swoimi lasami poprószonymi srebrzystą szadzią, wydawała się większa i bardziej niedostępna. Niebo, wcześniej o barwie czystego granatu, zrazu błękitniało, dołem natomiast, tuż nad masywem Okola, zabarwiało się szafranowo, ale stopniowo na całej swojej ogromnej wielkości nabierało barw i jasności, a gdy było już gotowe na początek dnia, pospołu z ziemią utonęło w powodzi świecącego złota wylewającego się zza zbocza Ostrzycy. Świeży śnieg zalśnił ciepłą jasnością, później chłodnymi, czystymi i skrzącymi diamentami, zaświecił lód na gałęziach głogów i brzóz, śnieg pod miedzami i na skraju lasu nabrał odcienia delikatnej niebieskości, a kropelki lodu nanizane na łodygi traw zabłysły drobinkami światła. Barwy traw wystających ponad śnieg także przeszły przemianę, nabierając czystości i wyrazistości.
Zaczynał się słoneczny dzień zimowy.





Rozwidniało się, gdy zostawiłem samochód w Bełczynie i poszedłem polną drogą biegnącą prosto na północ, o kilometr na zachód od Ostrzycy, z zamiarem dojścia Dzwonkową Drogą do Lwówka.
Był spory mróz, na otwartych przestrzeniach mroźny wiatr testował moją nową kominiarkę, na końcach kijów utworzyły się bule lodu, a dwie pary rękawic z trudem utrzymywały temperaturę dłoni. Po południu nie mogłem już jeść kanapek; zrobiłem je z dodatkiem plastrów kiszonego ogórka, który najzwyczajniej zamarzł razem z kromkami chleba. Kanapki rozmroziłem i zjadłem dopiero w samochodzie, w drodze powrotnej.
Po dwóch kilometrach doszedłem do ściany lasu i do czerwonego szlaku. Rzadko i niewyraźnie jest on oznaczony, koniecznością jest częste sprawdzanie swojej drogi na mapie, ale skoro ja, gapa, przeszedłem, przejdą i inni.
Ładna to droga - ona sama i widoki z niej. Prowadzi głównie odkrytymi zboczami bardzo łagodnych tam wzgórz, jest więc drogą łatwą, mimo iż dość długą. Miłośnikom polnych dróg, a ja jestem nim, spodoba się na pewno.






Gdy wyszedłem z lasu pod Sobotą i obejrzałem się, doznałem zdumienia widokiem odległej Ostrzycy: nie poszła za mną? Została?? A wczoraj cały dzień kręciła się w pobliżu… 




W tej wiosce było najtrudniej: kręciłem się po niej w poszukiwaniu znaków, aż w końcu poszedłem według mapy. Pierwszy znak szlaku zobaczyłem dopiero kilometr za wioską, w lesie. Dalej prowadziła mnie głównie droga, przy nader niewielkiej pomocy rzadkich znaków.
Jak zawsze, w czasie każdej wędrówki, wiele razy spotykałem sarny, czasami w sporych stadach. Jeśli zauważały mnie z daleka, nie uciekały, pilnie mnie obserwując. Biegły dopiero wtedy, gdy ruszałem dalej, ale spokojnymi, zgrabnymi skokami; w panice uciekały zaskoczone małą odległością. Zawsze chciałbym wtedy zawołać za nimi aby nie bały się, bo przecież chciałem tylko popatrzeć, nacieszyć oczy ich wdziękiem, i zawsze wtedy plącze mi się po głowie myśl o tym baśniowym, czy raczej rajskim, czasie, gdy zobaczywszy mnie podejdą i trącając pyszczkami będą dopominać się smakołyków. Szykując się do wyjazdu, zabierałbym dla nich marchew i jabłka… Może kiedyś tak będzie?
Było już późno, minęła połowa dnia, wiedziałem, że nie mam szans dojść do samego Lwówka, ale może chociaż do Dworku - myślałem. Muszę wracać - powtarzałem sobie i szedłem dalej – jak kiedyś, gdy szedłem drogą Wieczność w Górach Bystrzyckich wiedząc, że tego dnia nie przejdę jej całej. Doszedłem na brzeg lasu, blisko domów wioski, posiedziałem chwilę, wypiłem herbatę i zawróciłem.
Dobrze mi się wędrowało. Droga biegła przede mną, jasna i wesoła, niebo było czystym błękitem, świeciło słońce. Biel pól nie była papierowa, matowa, a żywa, drżąca i subtelnie zmieniająca swoje odcienie. Zachód słońca zastał mnie pod Ostrzycą, kilometr drogi od Bełczyny, tam, gdzie oglądałem początek dnia. Na szczytach wzgórz i na zachodnich ich stokach, śnieg nabierał delikatnego odcienia kurkumy, później szafranu gęstniejącego w pomarańczowy, a gdy ten już miał się stać cynobrem, w ciągu kilku minut zbladł, zszarzał i zniknął. Przez chwilę śnieg miał ledwie widoczny odcień niebieskości, ale zaraz z lesistego jaru, spod czarnej ściany lasu, wypełzła szarość.
Zmierzchało się, gdy niepewny stanu akumulatora, z ulgą uruchomiłem silnik samochodu.






Opis przejścia Dzwonkowej Drogi
Od krzyża przy szosie na północ od Sokołowca droga biegnie prosto i jest wyraźnie widoczna wśród pól. W lesie na północnym zboczu Rawki jej przebieg jest zgodny z mapą: po przejściu strumienia Skora główny dukt biegnie prosto, a w prawo odchodzi boczne odgałęzienie prowadzące na łąki. Po przecięciu gruntowej drogi łączącej Rząśnik z Proboszczowem, droga biegnie skrajem lasu, a gdy ten zaczyna się i na wprost, wiedzie między drzewa. Iść prosto; są tam jakieś boczne odgałęzienia, ale kończą się ślepo. Po kilkuset metrach droga staje się coraz mniej widoczna, jest zarośnięta młodniakiem, w niektórych miejscach właściwie tylko po tym młodniaku można poznać, że idzie się drogą. Kończy się na skrzyżowaniu z duktem wyraźnym, często używanym. Skręcić lekko w prawo. Na mapie zaznaczony jest inny przebieg tych dróg, niewłaściwy.
Po wyjściu z lasu, droga paroma zakolami doprowadza do wioski Bełczyna, a kończy się na skrzyżowaniu z wiejską uliczką, między domami. Po prawej stoi samotny, rozlatujący się budynek. Skręcić w prawo, po około 200 metrach dojdzie się do szosy łączącej Proboszczów z Bełczyną. Dokładnie na wprost zaczyna się polna droga prowadząca ku odległej o 2 km ścianie lasu. Nieco na prawo wznosi się Ostrzyca. Czerwony szlak biegnie równolegle do tej drogi, bliżej góry. Aby dojść do niego, należy skręcić w prawo, przejść szosą paręset metrów i skręcić w lewo w widoczną tam polną drogą. Widziałem tam znak szlaku. Poszedłem drogą na wprost po przeczytaniu mapy: czerwony szlak prowadzi zakolem. Co prawda moja droga prowadzi przez skraj wioski, możliwe więc, że kiedyś droga skręcała w prawo, w stronę Ostrzycy, jeszcze przed Bełczyną, ale teraz są tam ogrodzone pola.
Droga na wprost po około kilometrze zanika wśród pól, ale jeśli pójdzie się dalej prosto, wyraźnie widoczną tam miedzą z rosnącymi na niej tu i ówdzie drzewami i krzewami, dojdzie się do ściany lasu i biegnącej tam dróżki – to czerwony szlak. Na wyraźnym tam rogu lasu droga skręca w lewo, czyli na zachód, przecina polanę i wchodzi w las, a tam jest wyraźnie widoczna. Nie ma tam niespodziewanych rozwidleń, a nawet spotyka się znaki szlaku.
Po wyjściu z lasu droga nadal jest wyraźna, do samych Radomiłowic rosną przy niej topole włoskie. W wiosce droga kończy się przy posesji numer 15A. Skręcić w wioskową ulicę w prawo, i po kilkudziesięciu metrach w lewo, w gruntową drogę prowadzącą przy ruinie kamiennego budynku. Po wejściu w las trzymać się wyraźnie widocznej, używanej drogi; na początku jest lekkie odbicie w lewo, widać je na mapie. Do Soboty droga jest wyraźnie wytyczona. Pod wioską kończy się przy szosie Sobota – Górczyca. Dojść do pierwszej posesji przy szosie, po prawej stronie. Jest ona ogrodzona słupkami murowanymi z kamienia, przy nich skręcić w prawo, w widoczną tam uliczkę biegnącą wzdłuż ogrodzenia. Zakolami ulica prowadzi w dół, do skrzyżowania z inną ulicą, przejść je prosto i idąc ulicą pod górę, po paruset metrach dojdzie się do skrzyżowania, przy którym stoi po prawej okazała budowla w ruinie. Tam skręcić w prawo, w ulicę biegnącą pod górę. Prowadzi tamtędy oznaczony zielony szlak rowerowy. Po kilkuset metrach, przy cmentarzu, już za wioską, skręcić lekko w lewo i iść gruntową drogą wzdłuż ogrodzenia cmentarza. Gdy wejdzie się w las, spotka się znaki szlaku, nadal czerwonego.
Idąc około półtora kilometra wyraźnie widoczną drogą, dojdzie się do skrzyżowania leśnych duktów przy niewielkiej wykarczowanej polance. Drogą poprzeczną biegnie oznakowany szlak zielony. Skręcić w lewo, po 100 metrach wyjdzie się z lasu. Na wprost widać będzie zabudowania wsi Dworek.

piątek, 28 marca 2014

Góry Kaczawskie. Dzwonkowa Droga

Trzydziesty trzeci raz w Kaczawskich, styczeń.
Dzwonkowa Droga od Sokołowca do Bełczyny, powrót przez wzgórza Sołtysia Czuba, Szeroka i Mieszek. Źródło Skory, Sądreckie Wzgórza.

Cieszyłem się myślą o tym wyjeździe tak, jakbym miesiące całe nie był na włóczędze. Cieszyłem się wybierając buty i szykując je do drogi, cieszyłem się myśląc o doborze ubrań, pakując plecak i szykując kanapki, a nawet wyobrażając sobie skomplikowaną gimnastykę przy zakładaniu i sznurowaniu butów w samochodzie. Cieszyła mnie moja radość.
Skąd taka radość? Nie wiem.
Odkąd rok temu zobaczyłem na mapie Dzwonkową Drogę i przeszedłem jej niewielki odcinek w pobliżu Sokołowca, myślałem o przejściu jej całej. Jednym z powodów pierwszej mojej wędrówki tą drogą była jej nazwa – wesoła, dźwięczna i radosna. Później, gdy poznałem znaczenie tej nazwy, doznałem dziwnego uczucia. Otóż drogą tą wędrowali w średniowieczu chorzy na trąd, i zgodnie z obowiązującym wtedy prawem, dzwonkami uprzedzali innych ludzi o swojej obecności, jako że w tamtych czasach choroba ta wywoływała u ludzi reakcje chyba gorsze niż obecnie AIDS. Czy przez to droga straciła u mnie swój urok? Nie, droga nie, nadal została urokliwa, natomiast jej nazwa trochę tak.
Zaczyna się krzyżem stojącym przy szosie z Sokołowca do Proboszczowa, ponad kilometr od pierwszej z tych wiosek, i poprzez Bełczynę, Radomiłowice, Sobotę i Dworek, wiedzie do Lwówka Śląskiego. Wieść niesie, że z Bełczyny pod ten krzyż przychodzili chorzy dla uczestnictwa we mszy odprawianej tam dla nich; widocznie łatwiej było chorym iść kilka kilometrów, niż zdrowemu kapłanowi iść do nich; może brzuch mu przeszkadzał? Wieść niesie, iż chorobę traktowano jako karę boską, i odpowiednio do tego twierdzenia traktowano chorych.
Bóg cię pokarał, grzeszniku?
Gdy próbuję wyobrazić sobie ów trwający wiekami horror, ową przekraczającą wyobraźnię traumę tysięcy ludzi, czuję bezradność. Czego trzeba, jakich pokładów zła w sobie, jakich zniszczeń swojego człowieczeństwa, jakich zbrodni dokonanych na ludzkich sumieniach, aby ze swojego Boga i z siebie uczynić takich okrutników?
Cieszę się mogąc napisać te słowa bez obawy rozpalenia stosu pode mną, cieszę się, iż mogę przejść tę drogę po prostu dla jej piękna, a więc li tylko dla wrażeń estetycznych; w tej możliwości tkwi swoista sprawiedliwość dziejów, a ta z kolei zawiera w sobie nadzieje na jeszcze lepszą przyszłość ludzi.

Na dzisiejszym moim odcinku, droga prowadzi lekko pofałdowanymi polami, przecina las i strumień Skora u podnóża Rawki, znowu wychodzi na pola, przykleja się do ściany lasu, by po minięciu Sądrecka ponownie wejść w las. Tam właśnie miałem trochę kłopotów z ustaleniem kierunku jej przebiegu, bo nieużywana droga po prostu zarosła młodniakiem. Wyszedłem z lasu dobrze, jak się okazało, ale zawróciłem chcąc sprawdzić odgałęzienie drogi, a to dla pewności przejścia właściwej Drogi. Leśny dukt wyprowadził mnie na jakąś podmokłą łąkę, przedzierałem się przez chaszcze, szedłem zaoranymi polami, by w końcu uznać, iż pierwsza droga jest tą właściwą. Nawet jeśli nie oryginalną, ale teraz innej już nie ma.
Chwile, gdy wychodzi się z lasu i rozgląda się wokół chcąc zidentyfikować miejsce, przynależność widzianych domów albo cel biegu nieznanej i niespodziewanej tam wstążki asfaltu, takie chwile pamięta się, chociaż tak po prawdzie to nie wiem czemu. Jest w nich jakiś urok dziwny. Może odległe echo ulgi odczuwanej kiedyś przez ludzi długo wędrujących dzikimi lasami do tego jednego miejsca na świecie, w którym czekają na niego?
Wyszedłem z lasu i zobaczyłem przycupnięte, jakby mrozem ściśnięte, domy przy drodze, pod biało-czarnymi drzewami. Bełczyna. Wioskowa uliczka doprowadziła mnie do szosy, a na wprost zobaczyłem, po raz pierwszy z tak bliska, suwerena tych okolic: wyniosłą, niemal majestatyczną, czarną, samotną Ostrzycę.
Tego dnia górę widziałem wiele razy, towarzyszyła mi niemal cały dzień, gdziekolwiek poszedłem, chociaż kręciła się po horyzoncie i wokół mnie jakby podfruwajką jakąś była, a nie stateczną i wiekową przecież górą.


 Ilekroć uświadomię sobie, iż ta stroma i duża (jak na standardy kaczawskie) góra, tak cicha teraz i spokojna, była kiedyś gardzielą czynnego wulkanu i częścią góry znacznie większej, po której śladu nawet nie zostało, doznaję zdumienia ogromem metamorfoz rzeczy z pozoru niezmiennych.
Jeszcze tylko uzyskałem zgodę właściciela posesji na jutrzejsze zaparkowanie samochodu na podwórzu, i rozpocząłem drogę powrotną. Poszedłem na zbocza Sołtysiej Czuby i okolicznych wzgórz, bo jest tam ładnie, a powód to wystarczający. 



Wszystkie wzgórza między Bełczyną, Bystrzycą a Rząśnikiem są bardzo widokowe, a widoki to klasycznie kaczawskie. Na pewno będę tam wracać. Dzisiaj zwróciłem uwagę na urokliwą kępę brzóz rosnących na odkrytym północnym stoku Pustaka: brzóz rosłych, niemal strzelistych, a przy tym nisko zwieszających swoje długie ramiona, teraz czarno-białych, oszronionych, ale budzących we mnie letnie obrazy pachnące kwitnącą łąką i słońcem. W pobliżu znalazłem dogodne przejście przez las na drugą stronę góry, a przeszedłszy, zmierzałem ku Mieszkowi, mając po prawej widoki na Babiniec i okoliczne wzgórza.
Babiniec poznałem w czasie jednej z pierwszych moich wędrówek kaczawskimi ścieżkami, i od tamtego dnia czuję sentyment do tego wzgórza, a jego stoki, zwłaszcza południowy, cenię za piękne widoki i mile wspominam. Idąc brzegiem lasu patrzyłem w stronę tej mojej góry. Zza szczytu wzgórza wychylała się odległa Ptasia przywołując wspomnienie: kiedyś stałem między charakterystycznymi, widocznymi stąd, drzewami rosnącymi na szczycie i patrzyłem w dolinę; był wtedy tak samo mroźny dzień jak dzisiaj.
Spotkany kiedyś mieszkaniec Posępska powiedział mi o jaskini znajdującej się na południowym zboczu Mieszka, jaskini zamieszkałej przez nietoperze. Na ile czas mi pozwalał, przeszukałem dość strome zbocze góry, ale znalazłem tylko zapomniany przez ludzi kamieniołom. Próbę podejmę raz jeszcze, ale po zasięgnięciu dokładniejszych informacji.



Obszedłem południowy cypel lasów Mieszka, przekroczyłem szosę, i na łąkach Sądreckich Wzgórz odszukałem źródło Skory. Tym razem obyło się bez błądzenia, bo strumyk, a ściślej zarośla nad nim, widać z daleka i jest dokładnie tam, gdzie wskazuje go mapa. Klasyczne źródło: czyste, jakby pogodne, bijące z jednego miejsca – w przeciwieństwie do wielu innych strumyków, których źródła są rozmyte, z wodą wyciekającą wieloma miejscami, czasami tworząc lokalne mokradło. Początek Skory można wymierzyć z niemal centymetrową dokładnością: tutaj, właśnie tutaj, zaczyna się rzeka. Kolejne magiczne miejsce, bo oto rzeka, zwykle widziana bez początku i bez końca, wypływająca zza horyzontu, przepływająca nasz widnokrąg i niknąca na przeciwległej granicy, okazuje się mieć jednak swój początek. Tutaj, gdzie stoję. Dokładnie tutaj.
Zatrzymałem się i ponad chwilową ciszę usłyszałem plusk wody w strumieniu, był wesoły i jednocześnie uspokajający.
Wszedłem między wzgórza znane mi z poprzednich wędrówek, przeszedłem pamiętaną urodziwą polanę na stoku Niżnej Góry i odszukałem dukt prowadzący na odkryte zbocze Łysej Góry.


 Idąc tam starałem sobie przypomnieć gdzie dokładnie był ten dukt i jak wyglądał; znalazłem go jakby zmienionym, ale wyprowadził mnie tam, gdzie zrobił to rok temu, gdy byłem tutaj ostatnio. Przede mną otworzył się rozległy przestwór pól z Sokołowcem w dolinie, ciemnym stożkiem Ostrzycy po lewej i widowiskowym wzgórzem Grodowa przede mną. Szedłem ku wiosce. Jej domki, zrazu maleńkie, rosły, a gdy stały się już dużymi domami, wszedłem między nie kończąc dzisiejszą wędrówkę. 





niedziela, 16 marca 2014

Słoneczny świt. O ambiwalencji oczekiwań

Dzień dwudziesty pierwszy w Górach Kaczawskich, marzec.
Wieś Rząśnik, Sądreckie Wzgórza, wieś Proboszczów, Dzwonkowa Droga, Szeroka, wieś Posępsko, powrót do Rząśnika.

Sobotę miałem zwariowaną: dłuższa praca do późnych godzin popołudniowych, pośpieszne zakupy, pranie, gotowanie i sprzątanie, a gdy w końcu skończyłem prace, był już wieczór i miałem tylko godzinę czasu do wyznaczonej sobie wczesnej pory położenia się spać. Z ulgą usiadłszy w fotelu uświadomiłem sobie, iż od kilku tygodni nie miałem jednego nawet dnia lenistwa i obudzenia się samemu, bez dźwięku budzika. Nie pojawiła się – co zauważyłem z ulgą i satysfakcją - myśl o rezygnacji z niedzielnego wyjazdu, a zatem i z wstawania o godzinie trzeciej nad ranem.
Co mnie tak goni na szlak? – po raz nie wiem który zadałem sobie to pytanie.
Myśl gdzieś mi popłynęła, jak to ma w swoim zwyczaju, i gdy tak błądziła nieprzewidywalnymi ścieżkami, nagle aż drgnąłem pod wpływem jej chwilowej treści, która wydała mi się objawieniem.
„Piszę inaczej niż mówię, mówię inaczej niż myślę, myślę inaczej niż powinienem i tak dalej do najgłębszej ciemności.” Napisał te słowa Franz Kafka, a mnie przypomniały się one w ten krótki sobotni wieczór w parafrazie.:
Bardziej pragniemy kochać niż kochamy, bardziej potrzebujemy przyjaciela niż potrafimy się przyjaźnić, bardziej pragniemy radości uczuć niż potrafimy się cieszyć nimi, i tak dalej w głąb naszego jestestwa. Pragnienia otrzymywania powyżej możliwości dawania. Ambiwalencja oczekiwań. Niedosyt uczuć, wrażeń i przeżywania, ale też bunt przeciwko tym nierzadko bolesnym różnicom, a więc w istocie przeciwko małości swojego serca i miałkości życia, w którym jakże wiele pustych i zimnych dni, nieporozumień, poczucia niedosytu i bylejakości. Zwłaszcza naszych uczuć i wrażeń.
Bunt bardzo ludzki, ale i bardzo bezradny.
W górach, na szlaku, nie ma rozterek zmordowanego i spragnionego serca, jest tylko droga przede mną – cel, sens i spełnienie. Nie ma bylejakości, jest czyste i intensywne przeżywanie, a świat spełnia moje jakże męskie oczekiwanie prostoty i jednoznaczności: wszak wystarczy iść i patrzeć wokół.
Byłyby więc moje wędrówki po staremu pragnieniem kontaktu z pięknem, tutaj pięknem przyrody, na pewno w jakiejś mierze i ucieczką przed szarością dni, ale byłyby też przejawem swoistej niezgody na niedostatki ducha.

Budzik zadzwonił o 3.15, a po szóstej zaparkowałem samochód w Rząśniku. Widząc we wstecznym lusterku wschodzące słońce, moja zachłanność szepnęła mi, że powinienem wstać godzinę wcześniej i wschód oglądać ze szczytu. Aby spędzić na szlaku dzień od świtu do zmierzchu – tłumaczyłem się - trzeba iść już ponad 12 godzin; czy można dogonić coraz dłuższe słońce?


Tydzień temu nie było mi dane zobaczyć dalekich widoków z Sądreckich Wzgórz, a że na dzisiejszą niedzielę prognozy były dobre, plan trasy ustalił się sam: przejść wzdłuż i w szerz te wzgórza. Obejść je wszystkie odkrytymi stokami i przełęczami, no i koniecznie odnaleźć i poznać Dzwonkową Drogę. Dlaczego koniecznie? Bo ma dźwięczną nazwę – powód dostateczny.
Poszedłem drogą przecinającą wzgórza od Rząśnika do Proboszczowa, z południa na północ. W okolicach Sądrecka wszedłem między zachodnie wzgórza, nienazwane na mojej mapie, a te szczodrze obdarowały mnie dalą: już na grzbiecie pierwszego zobaczyłem z jednej strony masyw Okola, kawałek Chrośnickich Kop z tak charakterystycznymi drzewami na zboczu Ptasiej, samotną i wyraźnie wyższą z tej strony Gackową, masyw Skopca, niebieskie szczyty wschodniego pasma – mnogość gór rozpoznawanych i anonimowych; z drugiej strony wzrok przyciągała samotna Ostrzyca, przecięta na pół Wilcza Góra pod Złotoryją, a na krańcu północnego horyzontu samotny Grodziec, górę ciągle czekającą na mnie. Parę kroków dalej odsłonił się najdalszy horyzont południowy: między bliskimi wzgórzami bieliły się odległe Śnieżne Kotły w Karkonoszach; w czystym powietrzu widoczny był budynek TV na szczycie grani rozdzielającej kotły.



Sądrecko, wioska od której wzgórza wzięły swoją nazwę, tak naprawdę jest tylko miejscem, nie wioską; miejscem przypominającym mi Bieszczady, ponieważ tutaj i tam znalazłem dawno opuszczone ruiny domów stojące wśród zdziczałych sadów. Jeden tylko dom był zamieszkały; gdy przechodziłem obok niego, zaszczekały psy, a okno otworzyło się i wyjrzał przez nie mieszkaniec tej miniaturowej wioski ukrytej na końcu polnej drogi będącej odgałęzieniem głównej, która też jest boczną drogą zatopioną w błocie lub przysypaną śniegiem. W tym miejscu Rząśnik, niewielka wioska odległa o parę kilometrów, wydaje się być metropolią…
Dzwonkową Drogę znalazłem według mapy i przeszedłem nią pod Sokołowiec; w drugą stronę, zachodnią, droga ta ciągnie się aż do Soboty nad Bobrem – kiedyś przejdę ja całą. 


Na dzisiaj poznanym jej odcinku, droga biegnie wśród pól i łagodnych tam wzgórz, podobna do znanych mi z dzieciństwa polnych dróg mojej rodzinnej Lubelszczyzny. Może dlatego tak bardzo mi się podobała? Jakby niezdecydowany, lekko zataczający się jej bieg, strumyk płynący tuż za miedzą, przytulone do niej samotne lub skupione w niewielkie zagajniki drzewa, kępy róż lub głogów, miedze, na których brązowi się zeszłoroczna nawłoć i znowu strumyk szeleszczący wodą i połyskujący kamykami wyścielającymi dno.



Droga kończy się dotykając szosy w pobliżu małego cmentarza pod Sokołowskiem; nie chcąc iść asfaltem, skręciłem na pola, ku szczytowi wzniesienia w pobliżu pałacu, a dalej szedłem południowymi stokami wzgórz lub wchodziłem na śródleśne polany wspinające się ku szczytom, słowem: myszkowałem po okolicy. Minąłem Rząśnik, przeciąłem szosę do Bełczyny i wszedłem na zbocza Szerokiej. Miałem w planach obejście tej góry i dojście do Posępska, a stamtąd do Rząśnika i samochodu. Tamtejsze wzgórza tak mi się spodobały, że następny mój wyjazd poświęcę ich bliższemu poznaniu, a dzisiaj zakole zrobiłem nieco za duże, bo aż pod Małą Bystrzycę, poznając przy okazji malowniczy wąwóz ze strumieniem płynącym dnem. Wrócę tam.
Niepewny drogi szedłem rozległym polem ku grzbietowi wzniesienia.
Słońce mam za plecami, więc idę w dobrą stronę – upewniałem się, jednak widok zbocza wyłaniającego się po prawej ucieszył mnie i to podwójnie: rozpoznałem je – powód pierwszy – a było to wejście z Posępska na Babiniec, wioska wiec była przede mną, za grzbietem, czyli szedłem w dobrą stronę – i to był powód drugi. Wioska była faktycznie:) Kilka starych domów zagubionych wśród pól i gór.
Do samochodu dotarłem pół godziny później, w jedenaście godzin od wyjścia w drogę.
Zbliżałem się do Legnicy, gdy skończył się ten dzień piękny słońcem i drogą.