Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kosmos. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kosmos. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 28 września 2023

Jesień i hybryda

 230923

Jesień zaczęła się dzisiaj, czyli 23 września, o godzinie 8.50. Trzy godziny przed południem w Polsce. O tej godzinie u nas, południe (jako część doby) było gdzieś nad zachodnim Oceanem Indyjskim, to tam Słońce było wtedy w zenicie nad równikiem, czyli świeciło pionowo z góry. W gruncie rzeczy to dziwne, jeśli uświadomić sobie skutek takiej pozycji słońca: otóż ludzie niewiele widzą swojego cienia, ponieważ stoją na nim. Dwa razy w roku słońce jest w zenicie nad równikiem (oczywiście w południe), mianowicie w czasach równonocy wiosennej i jesiennej, czyli styku zimy i wiosny oraz lata i jesieni. Nazajutrz, czyli 24 września, słońce będzie w zenicie już troszkę na południe od równika, i ten punkt będzie każdego dnia przesuwał się dalej (od nas i od równika), aż na styku jesieni i zimy, w najkrótszy u nas dzień, zaświeci pionowo z góry nad Zwrotnikiem Koziorożca. Od 23 września na półkuli południowej dzień jest dłuższy od nocy i codziennie go przybywa, u nas odwrotnie. Ale skąd taka dokładność – co do minuty? Gołym okiem na pewno nie da się zauważyć różnicy, to wiadomo, chociaż starożytni astronomowie różnicę w pozycji Słońca między dwoma sąsiadującymi dniami potrafili zauważyć. Teraz, dzięki komputerom, laserom, satelitom i innym przyrządom pomiarowym, można uchwycić zmiany minutowe, a może i sekundowe. Ziemia jest pochylona w stosunku do swojej okołosłonecznej orbity, i dlatego obie półkule różnie są oświetlane, ale w te dwa dni równonocy, a ściślej w te dwie chwile, tak jest ustawiona, że Słońce dokładnie jednakowo oświetla obie połówki naszej planety.

Moment to przełomowy, chociaż dla nas w zasadzie symboliczny, skoro bardziej zważamy na zmiany klimatu, a częstokroć cały wrzesień uznajemy za pierwszy miesiąc jesieni. Warto jednak wiedzieć, skąd się biorą tak ostre, co do minuty, podziały na pory roku.

Na koniec tego wymądrzania się opowiem o samodzielnie rozwiązanej zagadce. W zasadzie wszystko, co teraz i wcześniej napisałem na blogu o zmianach pór roku, o zmianach pozycji Słońca na niebie, jest wynikiem moich samodzielnych dociekań, i chociaż bywały mozolne nim doprowadziły do jakichkolwiek wniosków, zawsze dawały mi satysfakcje.

 


Na tym zdjęciu (skopiowanym z Wikipedii), pokazany jest moment przesilenia letniego: nasza, czyli północna, półkula wystawiona jest do Słońca, które świeci pionowo na Zwrotnik Raka.

 Tutaj pokazane jest ustawienie Ziemi w pierwszym dniu jesieni i pierwszym wiosny. Słońce świeci w zenicie nad równikiem.

Wracam do zagadki: otóż kiedyś słyszałem, że na półkuli południowej słońce przesuwa się po niebie w odwrotną stronę niż u nas, czyli na półkuli północnej. Wiadomo, że jeśli patrzymy na południe, słońce wschodzi po lewej, zachodzi po prawej naszej stronie, a tam, za równikiem, ma być odwrotnie? Jakim cudem, skoro Słońce nie może przecież przesuwać się po niebie w odwrotną stronę, a i Ziemia kręci się tak samo? No i któregoś dnia puknąłem się w czoło: pewnie, że nie może i nie przesuwa się w przeciwną stronę, ale…

U nas Słońce w południe jest na określonej wysokości, zawsze mniej lub więcej pochylone na południe naszej planety. Żeby dobrze je widzieć, najlepiej stanąć twarzą na południe właśnie, wtedy wystarczy podnieść głowę (o ile będzie to środek dnia) by zobaczyć naszą gwiazdę. Teraz wyobraźmy sobie możliwość przesuwania się nas, obserwatorów Słońca, na południe; co się będzie działo? Jeśli obserwacji dokonamy teraz, czyli w czasie skracania się dni, będziemy widzieć Słońce coraz wyżej, aż na równiku zobaczymy je w zenicie. Jeśli będziemy dalej się przesuwać na południe (czyli w stronę bieguna południowego), Słońce szczytować będzie coraz bardziej za nami, i aby je zobaczyć w środku dnia, nie wystarczy podnieść głowę, a jeszcze trzeba będzie wychylić ją troszkę do tyłu. Im bliżej bieguna, tym bardziej będziemy musieli wychylać naszą łepetynę. Jest sposób, żeby lepiej widzieć Słońce: odwrócić się, czyli stanąć twarzą do północy. No i wtedy okaże się, że Słońce przesuwa się od naszej prawej strony na lewą. To proste i dawno o tym wiedzieliście? To przyjmijcie gratulacje, a ja zostanę z satysfakcją samodzielnego rozwiązania zagadki. Tej i innych dotyczących naszej planety.

O słowie hybryda.

To modne słowo, często słyszane. Mamy samochody hybrydowe, a od niedawna i wojnę hybrydową.

Od początku nie pasowało mi określenie „hybryda” jako nazwa samochodu z napędem silnikami spalinowym i elektrycznym. Zacznę od definicji.

>>Słowo hybryda pochodzi od łacińskiego hybrid – czyli mieszaniec, krzyżówka. Najczęściej termin ten występuje w biologi, gdzie oznacza osobnika powstałego z krzyżówki dwóch innych, odmiennych gatunkowo osobników.<<

Odpowiedź podsunęło mi Google i taka wystarczy, nie ma potrzeby szukać innych definicji. Najbardziej popularną i znaną od dawna hybrydą jest Sfinks, połączenie kobiety, lwa, orła i węża. Przy okazji: dla Greków Sfinks był istotą żeńską. Dużo tego rodzaju hybryd znała nie tylko religia Greków, ale i Egipcjan, a zawsze te twory były nienaturalnym połączeniem dwóch lub więcej istot.

Cóż natomiast mamy we współczesnych „hybrydach”? Jakie nienaturalne połączenie? Są dwa rodzaje silników pracujących jako źródła napędu. Na tym nie koniec ich podobieństw: obydwa kręcą się pracując i obydwa przenoszą to swoje kręcenie na koła przy pomocy mechanicznych przekładni. Jedyną różnicą jest odmienność w sposobie wytwarzania owego kręcenia. Fakt, różnica znaczna, ale tylko jedna i dotycząca wewnętrznej konstrukcji silnika.

Jak dla mnie (zaznaczam ten fakt, ponieważ nie wygłaszam prawd ex cathedra, a jedynie swoje odczucia czy przemyślenia) ta odmienność nie uzasadnia użycia słowa „hybryda”, bo z dawien dawna słowo dotyczyło połączenia fragmentów zupełnie odmiennych istot. Można rozszerzyć znaczenie wyrazu przenosząc je na rzeczy, ale ta naczelna tutaj zasada – całkowitej, może nawet szokującej odmienności – powinna być zachowana. Taką istotną różnicą, uzasadniającą użycie słowa „hybryda”, byłoby zastosowanie zupełnie odmiennych napędów, na przykład kręcący się silnik i żagiel do napędu samochodu.

Jeśli hybrydą ma być samochód mający dwa rodzaje silników, to może i mój samochód powinien być tak nazywany, skoro może być napędzany energią zawartą w benzynie, a więc płynie, lub w lotnym, niewidocznym gazie?

Są inne pojazdy spełniające to kryterium, na przykład autokamping. To klasyczna hybryda, skoro jest jednocześnie samochodem i mieszkaniem. Albo maszyna mogąca jeździć i latać, czyli będąca samochodem i samolotem. Można wymyślić wiele innych hybrydach, ale dość tych, ponieważ już widać pewną ich cechę wspólną, cechę wszelkich hybryd: jest nią niedoskonałość pełnionych funkcji. Ta niemożność dotyczy zarówno latającego samochodu, jeżdżącego mieszkania, samochodu z dwoma rodzajami silników i tworów wymyślonych przez starożytnych, ponieważ jest po prostu immanentną cechą hybryd.

piątek, 3 marca 2023

Wenus, ewolucja i kobiety

 020323

Koniec pogodnego dnia nie styka się z nocą; między nimi jest czas stopniowej przemiany jasnego błękitu nieba w ciemny granat i czerń nocy. Zachodni horyzont jeszcze pamięta łunę zachodu, jeszcze widać na niskim niebie stopniowo zanikające ciepłe wspomnienie dnia, ale wyżej dzienny błękit zmienia się w głębokie, chociaż stopniowo ciemniejące, niebieskości. Właśnie wtedy, może pół godziny po zachodzie słońca, na niebie pojawia się Wenus. Nie widać jeszcze żadnych gwiazd, jest tylko ona – wielka, wspaniała, przyciągająca wzrok i śliczna jak na planetę bogini miłości i piękna przystało.

W ostatni dzień lutego zobaczyłem w jej pobliżu Jowisza. Był nieco mniejszy, ale to rezultat odległości: Wenus jest znacznie bliżej nas, niż ten gigant Układu Słonecznego. Długi czas, aż do pełni nocy, tylko ich dwoje świeciło na niebie, jeszcze nie całkiem nocnym. Na drugi dzień zobaczyłem ich ponownie: Jowisz znacznie zbliżył się do Wenus. Czy spotka się z nią? Czy bogini nie ucieknie potężnemu bogu?

  

Nie dowiedziałem się, ponieważ na trzeci dzień niebo było zachmurzone. Może spotkali się, a władca nieba chmurami zapewnił intymność ich spotkaniu?…

Zrobiłem serię zdjęć ich zbliżania się, ale to zadanie nie na mój sprzęt i umiejętności. Ot, widać jasne punkciki i tyle. Cały czar tych dwojga został wysoko w górze i w mojej pamięci.

Jak często w ostatnim roku myśl zakręciła w stronę wschodu. Tyle piękna dostrzec można wokół nas i nad nami, a ludzie zabijają się, zamiast całymi garściami czerpać ze skarbca Natury.

* * *

Niżej zamieszczam obszerny cytat z książki „Blizny po ewolucji” Elaine Morgan. Autorka na podstawie analizy pewnych naszych cech uzasadnia swoją oryginalną hipotezę dotyczącą ewolucji, ale akurat cytowane słowa są o … Przekonajcie się sami.

Publikując ten post, chciałem zrobić paniom, zwłaszcza tym mającym kłopoty z zaakceptowaniem swojej wagi, prezent z okazji Dnia Kobiet. Proszę o jego przyjęcie, od siebie dodając wyrazy szacunku dla piękniejszej połowy ludzkości.

* * *

>>Niektórzy są tłuści, inni nie. Obowiązuje milczące założenie, że szczupłość to norma, a smukłe ciała ilustrują, jakimże to zawsze chciała nas widzieć Natura. Jeśli ktoś przekracza „normę”, uważa się go za łakomego lub leniwego albo przypuszcza, że cierpi na jakieś zaburzenia metaboliczne. Otyłość nigdy nie bywa uznawana za szczególną cechę człowieka w sposób, w jaki uznaje się za nią duży mózg. Mówi się o niej, jakby była patologicznym odstępstwem od prawdziwego ludzkiego projektu, jak coś, co powinno być leczone i, w miarę możliwości, „wyleczone”.

Po pierwsze zatem należy ustalić, że podskórny tłuszcz u Homo sapiens jest szczególnym przystosowaniem ewolucyjnym, a nie po prostu karą za objadanie się. Jednym ze sposobów, by się o tym przekonać, może być rozpatrzenie przypadku osobnika ludzkiego, którego nie sposób oskarżyć o obżarstwo, mianowicie noworodka.

Około trzydziestego tygodnia ciąży zmienia się wzorzec rozwoju ludzkiego płodu. Szybki dotąd wzrost kości zaczyna zwalniać, a priorytetem staje się akumulacja tłuszczu. Część tłuszczu znajduje się głęboko wewnątrz ciała, w zwykłych u ssaków miejscach, na przykład wokół nerek. Ale zbiera się on również pod skórą, w sposób nietypowy dla zwierząt lądowych.

Pomiędzy trzydziestym a czterdziestym tygodniem ilość tłuszczu strzela w górę z 30 gramów do 430 gramów. Pod koniec ciąży tłuszcz stanowi 16 procent wagi ludzkiego dziecka, w porównaniu z 3 procentami u noworodka pawiana. Im więcej tłuszczu dziecko pozyska do czasu narodzin, tym większe jego szanse przeżycia. Co więcej – podobnie jak mózg – zapas tłuszczu utrzymuje szybkie tempo wzrostu przez kilka miesięcy po urodzeniu. To właśnie – w większym stopniu niż wielkość mózgu i w tym samym co brak owłosienia – wyróżnia ludzie niemowlę spośród niemowląt innych naczelnych. Tygodniowe ludzkie dziecko jest nagie i pulchne; tygodniowe gorylątko lub szympansiątko jest włochate i, w porównaniu z niemowlakiem, chude jak szczapa.

Wytworzenie owej warstwy tłuszczu u dziecka nakłada dodatkowy koszt na ludzkie zasoby fizyczne w późnym okresie ciąży i w czasie karmienia, którego inne naczelne nie muszą ponosić. Udział lipidów (tłuszczu) w krwi matki podnosi się o więcej niż 50 procent, aby ułatwić przekazanie zasobów żywieniowych rosnącemu płodowi. Aby odtworzyć te zapasy, matka musi zwiększyć własne spożycie o 14 procent w ostatnich fazach ciąży, i o nawet 24 procent w czasie, kiedy karmi rosnące niemowlę. Jeśli tego nie zrobi, rezerwy tłuszczu (i wapnia, i wszystkiego innego, czego nie ma w nadmiarze) zostaną pobrane z jej własnego organizmu. Natura prawie zawsze staje po stronie potomności, więc nawet jeśli w czasie ciąży kobieta cierpi na niedostatek pożywienia, waga urodzeniowa dziecka spada na ogół nie więcej niż o 10 procent.

Jednakże gdyby kobieta była poważnie niedożywiona, jej szanse na urodzenie zdolnego do przeżycia dziecka albo szanse przeżycia ciąży stałyby się znikomo małe. Przed taką ewentualnością zabezpiecza nas mechanizm polegający na tym, że kiedy zapasy tłuszczu w organizmie kobiety spadają poniżej pewnego poziomu, nie zajdzie ona w ciążę. U szesnastolatki tkanka tłuszczowa stanowi około 27 procent wagi ciała; jeśli spadnie poniżej 22 procent, nie rozpocznie się cykl miesiączkowy, a jeśli się rozpoczął, ustanie. (…)

Wydaje się jasne, że udział tłuszczu znacznie wyższy od normy u naczelnych jest u naszego gatunku nie tylko niepatologiczny, ale wręcz niezbędny do przeżycia ludzkiej rasy.

W dzisiejszych czasach w krajach rozwiniętych niewielu ludzi musi się martwić o minimalny poziom tłuszczu, jakim obdarzył nas dobór naturalny. Problem stanowi jednak to, że najwyraźniej brak jego górnego limitu. Koń, wilk, gepard lub kangur, trzymany w niewoli bez dostatecznej możliwości ruchu i nadmiernie karmiony, może nabrać nieco tłuszczu. Ale nie spowoduje to trzy – lub czterokrotnego wzrostu jego wagi. (…)

Ludzie mogą te cechy rozwinąć, ponieważ jeden z głównych magazynów tłuszczu u Homo sapiens znajduje się tuż pod skórą. U większości ssaków główne magazyny znajdują się wewnątrz ciała, więc ich ekspansję ogranicza ściana ciała lub klatka piersiowa; skutek okazuje się też mniej widoczny. Ale nasza skóra jest tak elastyczna, że praktycznie nie nakłada żadnych limitów na ilość tłuszczu, która może się pod nią akumulować.

Inna zauważalna różnica to liczba adipocytów, w którą jesteśmy wyposażeni. Adipocyty to komórki, które zwierają tłuszcz. Kiedy puste, są praktycznie płaskie, ale każda może spuchnąć, zaokrąglić się i rozrosnąć, nie pękając, do trzykrotności początkowych rozmiarów. Stąd istotnym czynnikiem decydującym o tym, jak grubi możemy być, jest liczba posiadanych adipocytów.

(…) „W stosunku do masy ciała mamy co najmniej 10 razy więcej adipocytów niż można by się spodziewać w wyniku porównania ze zwierzętami dzikimi czy w niewoli. Pod względem odchylenia od ogólnego trendu ludzie biją na głowę takie notoryczne tłuściochy, jak borsuki, niedźwiedzie, świnie i wielbłądy (…)”.

Musi być powód dla istnienia tych komórek w liczbie około 25 miliardów, dziesięć razy większej niż u innych lądowych zwierząt naszych rozmiarów, i dziesięć razy większej, niż obecnie potrzebujemy. (…)

Dzisiaj w ludziach, którzy mają „nadwagę”, wywołuje się pewnego rodzaju poczucie winy, jakby byli zdegenerowanymi dziedzicami nieskończonej linii szczupłych przodków i w jakiś sposób zdradzili dziedzictwo, pozwalając sobie na zaniedbanie.

W rzeczywistości nie zdradzili swego dziedzictwa. To dziedzictwo zdradziło ich. Przyszli na świat ze zdolnością do tycia, której nie dzielą z innymi naczelnymi. Gdyby ich ciało nie miało nadmiarowych adipocytów, nie można by ich było wypełnić tłuszczem. (…)

Instruktorzy w klubach odchudzania wyznaczają swoim klientom limit wagi, jaki rzekomo „powinni” utrzymać lub jaki jest dla nich „właściwy”. „Strażnicy wagi” mają zmierzać do tego celu i chudnąć zgodnie z rzekomą wolą Natury. (…)

Wydaje się nieco dziwne, że właśnie w okolicach menopauzy, kiedy nie zanosi się już na dzieci, które trzeba donosić i wykarmić, u kobiet wszystkich ras pojawia się ogólna tendencja do tycia. Wiemy jednak obecnie, że tkanka tłuszczowa pełni dodatkowe funkcje (…). Oprócz tego, że bierze stały udział w przepływie paliw w organizmie, ma zdolność do przechowywania sterydów (hormonów) i wpływa zarówno na ilość estrogenu, żeńskiego hormonu płciowego, w krwiobiegu, jak i na jego siłę działania.

Estrogen występuje w dwóch formach – względnie nieaktywnej oraz silnie działającej. Szczupłe kobiety mają podwyższony poziom słabego typu estrogenu, podczas gdy otyłe kobiety mają wyższy poziom silnego. U tłustszych kobiet estrogen krąży również swobodniej we krwi. Do 1975 roku uważano, że estrogen powstaje tylko w jajnikach; wtedy okazało się jednak, że produkują go również komórki tłuszczowe, przetwarzając androgen (męski hormon znajdujący się w niewielkich ilościach w kobiecym osoczu) na estrogen.

Możemy sobie wyobrazić, że „brzuszek wieku średniego”, z którym walczy tak wiele kobiet, wyewoluował jako przystosowanie dobroczynne. Dzięki niemu organizm zyskiwał tkankę tłuszczową, będącą dodatkowym źródłem estrogenu w organizmie. Kiedy jajniki przestawały pracować, tłuszcz minimalizował objawy abstynencyjne. Pozwalał ciału stopniowo dostosować się do spadku poziomu estrogenu – nie dochodziło do gwałtownego „odstawienia”.<<

* * *

Dla porządku: znakami (…) zaznaczyłem miejsca poczynionych przeze mnie skrótów. Na początku i na końcu cytatu są znaki >> <<.

Zwracam uwagę na słowa, które zrobiły na mnie wrażenie:

Jeśli tego nie zrobi, rezerwy tłuszczu (i wapnia, i wszystkiego innego, czego nie ma w nadmiarze) zostaną pobrane z jej własnego organizmu. Natura prawie zawsze staje po stronie potomności (…)”.

Tak po prostu: jeśli czegoś będzie brakowało rozwijającemu się płodowi, odpowiednie składniki zostaną wzięte z organizmu kobiety, a więc możliwa jest sytuacja, w której rozwój płodu odbywać się będzie jej kosztem. Fakt w zasadzie znany, ale tak wprost przypomniany tutaj uwidacznia swoistą bezwzględność natury, ale też i podobieństwo zachowań urodzonego już dziecka: czyż nie jest ono bezwzględne dla swojej matki? Czyż nie wymaga stałej gotowości do służenia mu niezależnie od pory doby i stanu zdrowia matki?

Właśnie ta zbieżność mechanizmów rozwoju płodu i zachowań dziecka zwróciła moją uwagę na ten fragment.

A nasze potyczki z wagą? Niemal bez zastrzeżeń podzielam pogląd autorki. Obecnie obowiązujący ideał kobiecego ciała stoi w rażącej sprzeczności z cechami i wrodzonymi skłonnościami ludzkich organizmów, zwłaszcza dojrzałych kobiet.

Także w tym mają trudniej niż jest mężczyznom.




wtorek, 8 listopada 2022

Cztery tematy

 081122

Systemowa rzeczywistość

W moim niedawno kupionym samochodzie samoczynnie włącza się klimatyzacja ilekroć uruchamiam silnik. Będąc u mechanika w innej sprawie, przy okazji zapytałem i o to. Usłyszałem, że nie jest to usterka, bo ten i wiele innych samochodów „tak ma”. Poradzono mi zmienić ustawienie nawiewu: jeśli nie będzie nakierowany na przednią szybę, klimatyzacja nie będzie się włączała. Faktycznie, nie włącza się, ale takie ustawienie mi nie pasuje, bo szyba ma skłonność do parowania.

– To niech pan włączy klimę, para zniknie.

– Owszem, ale później paruje jeszcze bardziej.

– Tak jest.

No i na tym wyjaśnienia się zakończyły. Ten typ tak ma i już. Ktoś, jakiś projektant w fabryce, uznał, że tak będzie lepiej dla mnie, o czym przecież on wie lepiej ode mnie, i w efekcie muszę pamiętać o wyłączaniu klimatyzacji uruchamiającej się niezależnie od temperatury na dworze czy ustawienia ogrzewania. Jest tutaj widoczny pokraczny skutek wyraźnej tendencji ułatwiania nam wszystkiego i na każdym kroku. Wyręczenia nas nawet w tak drobnej, wprost sekundowej czynności, jak dotknięcie przełącznika, ale robione jest to w sposób dalece uproszczony, i w efekcie rezultat jest odwrotny do zamierzonego.

Dostałem wiadomość z Allegro: moja aukcja książek nie spełnia wymogów i należy uzupełnić dane. Okazało się, że ma być podany numer identyfikacyjny książki, czyli ISBN. Problem w tym, że wpisać można tylko jeden numer, a ja sprzedaję zestaw trzech książek. Wysłałem zapytanie i nawet otrzymałem odpowiedź: nie ma możliwości łączonej sprzedaży kilku książek. Tak więc jeśli ktoś ma serię wydawniczą albo wielotomowe dzieło bez wspólnego wszystkim tomom numeru ISBN, nie może sprzedać tej całości razem, na jednej aukcji. Dlaczego? Nie wiem. Prawdopodobnie programista nie pomyślał o istnieniu takich zestawów. Może nie czyta książek? Jego niewiedza albo zwykły błąd zostały usankcjonowane zapisaniem w komputerowym systemie Allegro. Teraz już przepadło, nic się nie zrobi, bo program na to nie pozwala. To bardzo charakterystyczne dla obecnych czasów: program nie przewiduje czegoś, więc to coś nie ma prawa istnieć.

Te dwa zdarzenia mają wspólny mianownik: nasze ubezwłasnowolnienie SYSTEMEM albo chociaż kategorycznie narzucanym pomysłem projektanta. W założeniu miało być łatwiej, wygodniej (dzięki ISBN Allegro podsuwa do wyświetlenia różne strony zawierające informacje o sprzedawanej książce), a wyszło inaczej. Po raz kolejny okazuje się, że pomysły ludzi kształtujących elementy naszej rzeczywistości niekoniecznie pasują do realiów, bo te z reguły są bardziej różnorodne, niż się im wydawało. Pomyłka, którą można naprawić? Tak, ale często się nie naprawia, co prowadzi do przymusu lub wykluczenia: albo się godzisz i akceptujesz, albo… cóż, nie mieścisz się w naszych rubrykach, nie pasujesz do SYSTEMU. Owocuje to nierzadkim odwróceniem zależności, koniecznością dopasowania się nas do systemu, a nie odwrotnie.

Wojna

Niewiele o niej piszę, mimo że wielce mnie zajmuje, a to dlatego, że nic nowego nie napiszę wobec mnóstwa dostępnych materiałów. Przyznam się tylko do gorącego kibicowania Ukraińcom i wpłacaniu pieniędzy na wybrane zbiórki. Wpłacam niemało jak na emeryta, a i tak muszę tłumaczyć się sam przed sobą z kwot, które wydają mi się małe. W internecie (nie pamiętam adresu strony) znalazłem zdjęcie, które zrobiło na mnie silne wrażenie. Jest na nim stara płacząca kobieta. Tylko tyle, ale przecież aż tyle. Ta kobieta jest dla mnie symbolem losu Ukrainy i oskarżeniem Rosji.

Patrzcie, co zrobiliście, barbarzyńcy!!


 

Elektryczne lampiony nagrobne

Wiemy, że są produkowane, kupowane i ustawiane na grobach. Co ja myślę o tym pomyśle?

Sądzę, że ogień tak się ma do światła powstałego na drodze elektroluminescencji, jak ma się kominek z płonącymi polanami do niby kominka z mrugającymi żarówkami. Nie chodzi tutaj o samo światło, a o ogień dający światło. Płomień to urokliwy czar, tajemnica, moc, spokój, bezpieczeństwo, bliskość i pamięć, ale magia i symbolika ognia zanika we współczesnym społeczeństwie. Zresztą, zanika od dawna, a zaczęło się od łatwości rozniecania ognia: skoro jeden ruch palcem powoduje wyczarowanie ognia – tego boskiego daru od którego kiedyś zależało życie, daru kiedyś tak bardzo trudnego do rozniecenia – to czy warto go cenić? Na dokładkę teraz jakby przestał być potrzebny, bo pilotem włącza się piec gazowy w którym nie widać ognia lub pompę ciepła bez ognia, a jeśli nawet widzi się płomień kuchenki gazowej, to jest on rachityczny, nienaturalny i traktowany wyłącznie użytkowo.

Komu kojarzy się z życiem i z jego podtrzymaniem? Niewiele już w nim symboliki, tak bogatej jeszcze niedawno.

Teraz łatwo obyć się bez niego lub zastąpić świecącą lampeczką na bateryjkę.

Zaćmienie

25 października Księżyc częściowo zasłonił Słońce. Dzięki Jankowi przypominającemu mi o tym zdarzeniu, miałem możliwość obejrzeć je, a nawet sfotografować. Nie miałem żadnego aparatu ani przesłon, tylko płytę CD i mój stary telefon. Płytę przyłożyłem do tylnej ścianki i w ten sposób udało mi się utrwalić fakt zaćmienia.

Oto dowód.

 To drobiazg, nic szczególnego? Może i tak, ale drobiazg prawdziwie kosmiczny i niezdarzający się często, więc warty przerwania naszej codziennej krzątaniny i zobaczenia. Jest szansą na zobaczenie i poczucie niezwykłości świata.

sobota, 24 września 2022

Nie tylko o jesieni

 230922

Jesień zaczęła się dzisiaj nad ranem, kilka minut po trzeciej naszego czasu.

Niemal wszystko co publikuję na blogu pierwotnie zapisuję w „dopiskach” zmienianych z początkiem października, a więc już za tydzień, z dodanym kolejnym numerem porządkowym. Aktualne dopiski, dwudzieste, zacząłem tekstem o zachowaniu się słońca w okolicach biegunów, i wydaje się, że zakończę, ponad sto stron niżej, podobnym tematem, mianowicie wyjaśnieniem, głównie sobie, jak to jest z początkiem jesieni.

Wczoraj szukałem informacji na ten temat, ponieważ nagle okazało się, że mam wątpliwości. Miałem kłopot, ponieważ zdecydowana większość stron powtarza banały (obficie poprzetykane reklamami), i zamieszcza dziurawe formuły niewiele wyjaśniające albo wprost błędne. Niżej wklejam przykład takiej informacji:

„To cykliczne zjawisko, kiedy noc „zrównuje się” z dniem, a jedno i drugie trwa po około 12 godzin. Niestety po równonocy każdy dzień będzie krótszy niż 12 godzin – aż do grudniowego przesilenia zimowego.”

Gdzie błąd? Do przesilenia zimowego dzień będzie się skracał, później wydłużał, ale krótszy niż 12 godzin będzie do pierwszego dnia wiosny, a napisano inaczej.

Na drugim biegunie są strony fachowe, czyli za trudne, bo nafaszerowane wzorami i hermetycznym słownictwem.

Oto „astronomiczna” definicja początku jesieni skopiowana ze strony Wikipedii, powtarzana na nieskończonej ilości stron:

„Punkt Wagi – jeden z dwóch punktów przecięcia się ekliptyki z równikiem niebieskim. Moment przejścia Słońca przez punkt Wagi wyznacza początek astronomicznej jesieni na półkuli północnej, stąd punkt ten nazywany jest także punktem równonocy jesiennej.”

Próbowałem sobie wyobrazić, cóż to tak naprawdę znaczy, ale początkowo miałem z tym obrazem trudności. Nie znalazłem strony, na której starano by się po ludzku, prosto i zrozumiale, wyjaśnić tę definicję, próbowałem więc sam, także dla siebie samego.

Ekliptyką jest płaszczyzną po której (pozornie) porusza się Słońce i rzeczywiście Ziemia. Tajemniczy niebieski równik to płaszczyzna którą w przestrzeni wyznaczyłaby linia wychodząca z środka obracającej się Ziemi i przez równik biegnąca w kosmos, czyli rozdmuchany w przestrzeń równik Ziemi. Te dwie płaszczyzny nie są do siebie równoległe, ponieważ Ziemia krąży wokół Słońca (po ekliptyce) pochylona. Skoro tak, to zawsze są dwa miejsca w przestrzeni kosmicznej, gdzie te płaszczyzny się krzyżują, czy przenikają przez siebie, ale Słońce pojawia się tam tylko przez chwilę dwa razy w roku, w dniach równonocy.

Tak mówi definicja astronomów, ale mnie dalej było trudno wyobrazić sobie ów przełomowy moment. Poszło łatwiej, gdy wyszedłem od wyobrażenia sobie Słońca nad równikiem.

W dzień równonocy (wiosennej i jesiennej) obie półkule Ziemi oświetlone są identycznie, po równo. Znaczy to, że dzień i noc trwa po 12 godzin, oraz że Słońce tak samo jest widziane na obu biegunach. Co musi się stać, żeby tak było? Jak ma się ustawić nasza planeta względem Słońca? Tutaj odpowiedź nasunęła mi się szybko: Słońce ma świecić nad równikiem, być pionowo nad nim, czyli w zenicie, bo równik dzieli kulę ziemską na połowy. Dzień wcześniej Słońce nie było w zenicie nad równikiem, a odrobinę bliżej zwrotnika północnego, czyli Raka, a jutro będzie w zenicie nieco na południe od równika, czyli bliżej Zwrotnika Koziorożca. Tak będąc ustawione, nie oświetli już obu półkul równomiernie.

Oczywiście trzeba tutaj zaznaczyć, że starym ludzkim zwyczajem zacząłem dobrze, a później pisałem tak, jakby Ziemia była nieruchomym centrum, ale pamiętamy przecież, że to tylko niezatarty w naszym myśleniu i języku ślad minionych tysiącleci, a nie fakt fizyczny.

Teraz wrócę do definicji: Słońce w punkcie przecięcia się równika niebieskiego i ekliptyki jest chwilą zmiany pory roku. Pamiętamy, że równik niebieski jest rozdmuchanym równikiem Ziemi. Równikiem „przeniesionym” w kosmos, czyli skoro Słońce świeci nad równikiem pionowo z góry, będąc w zenicie, jednocześnie jest w płaszczyźnie równika niebieskiego. Punkt Wagi (lub w marcu Barana) to styk ekliptyki i równika niebieskiego, a jeśli jest tam i Słońce, mamy równonoc i zmianę pory roku.

Całość definicji można uprościć, będzie łatwiejsza do zrozumienia i równie poprawna chociaż mniej naukowa: jesień (lub wiosna) zaczynają się, gdy Słońce jest w zenicie nad równikiem. Koniec, kropka.

Dzieje się tak dwa razy w roku – we wrześniu i w marcu. Obserwowana moment wcześniej czy później zmiana oświetlenia oczywiście nie będzie zauważalna gołym okiem, ale jak najbardziej możliwa do precyzyjnego wyliczenia. Ów przełom, zmiana lata w jesień, jest chwilą, a skoro tak, to gdzie nastąpił? Gdzie było Słońce w zenicie, gdy u nas była godzina 3.04? Nie znalazłem (chociaż na pewno można) tabel czy wzorów do odpowiednich wyliczeń, jedynie w przybliżeniu zorientowałem się, że południe w sensie godziny 12 było wtedy nad Oceanem Spokojnym, gdzieś w okolicy Papui Nowej Gwinei. Tam i wtedy przez mgnienie oka Słońce stało w zenicie nad równikiem. Tam się zaczęła zmiana obowiązująca na całej Ziemi: jesień dla północnej półkuli i wiosna dla południowej. Następnym razem Słońce będzie w zenicie na równiku za pół roku, chociaż w innym miejscu (a więc i o innej godzinie naszego lokalnego czasu), co wynika z ułamkowego podziału roku na dni; tak myślę, a jeśli się mylę, proszę o sprostowanie.

Zmiany są nieustanne i płynne, dlatego dzisiaj w południe na naszej długości geograficznej Słońce nie będzie już w zenicie nad równikiem, a odrobinę bardziej na południe, i dlatego tam, czyli na południowej półkuli, dzień będzie minimalnie dłuższy niż u nas, na półkuli północnej. Co się będzie działo ze Słońcem w następne dni? Każdego kolejnego będzie w zenicie odrobinę bardziej na południe, a zakończy tą swoją drogę, to przesuwanie górowania, na Zwrotniku Koziorożca w grudniu, w najdłuższy dzień roku na półkuli południowej. Od tej chwili Słońce zrobi zwrot (zwrotnik!) i miejsce zenitu będzie się przesuwało ku równikowi, gdzie będzie w równonoc wiosenną i dalej zacznie przesuwać się na północ, ku Zwrotnikowi Raka, gdzie dotrze w czerwcu. Tak więc między zwrotnikami Słońce jest w zenicie dwa razy w roku, na zwrotnikach po razie. Z analizy tego ruchu wynika, że są takie miejsca w obszarze między zwrotnikami, gdzie Słońce jest w zenicie w tym i będzie w przyszłym tygodniu, później przez prawie rok nie wznesie się tak wysoko. Są miejsca, gdzie ta przerwa jest mniejsza, są i z przerwą większą. Czy ktoś napisze, dlaczego?

Na wielu stronach znalazłem informację o długości dnia i nocy wynoszących około 12 godzin, a nie równo 12, jak przecież być powinno. Pełnego wyjaśnienia nie znalazłem, ale akurat tę zagadkę łatwo wyjaśnić. Jeden powód przedstawiłem wyżej: to ciągłość zmian, także w obrębie jednej doby. Równomierne oświetlenie półkul Ziemi nie występuje całą dobę, a chwilę. W tym roku ta chwila była nad Oceanem Spokojnym. Drugim powodem jest sposób liczenia długości dnia i nocy. W chwili ich zrównania trwają po 12 godzin, jeśli liczyć dzień od momentu pojawienia się i zniknięcia połowy tarczy Słońca, a uznajemy, że skoro już (i jeszcze) widać skrawek Słońca, jest dzień. Czasy wschodu i zachodu trwają kilka minut, co razem prowadzi do pozornej nierówności długości dnia i nocy.

Nie wiem, czy komukolwiek cokolwiek wyjaśniłem, ale sobie owszem, wyjaśniłem.


Tutaj  autorzy przystępnie tłumaczą wiele tajników związanych z astronomią, na przykład dlaczego w pobliżu równika zmierzch trwa minuty, a przy biegunach wiele dni.

 

Parę uwag dotyczących języka.

W internecie nagle się zaroiło od wyrażeń w rodzaju „elektrownia południowoukraińska”, a to przy okazji relacji z wojny w Ukrainie. Nagłość, liczebność i podobieństwo wyraźnie wskazują na wzajemne ściąganie od siebie wiadomości i wyrażeń, przy czym nikt nie zwracał uwagi na ich prawidłowość. Tutaj jej nie ma, bo nie ma Ukrainy Południowej, jak jest Korea Południowa. Można napisać o elektrowni południowokoreańskiej, ale tylko o elektrowni na południu Ukrainy.


Z reklamy zegarków naręcznych: „Szwajcarski mechanizm mechaniczny.” Niewątpliwie mechanizm jest mechaniczny, nawet ten szwajcarski. Inne ple-ple mające reklamować kosmetyk: „Serum regenerum regeneracyjne.” Wydaje mi się, że środkowe słowo ma być nazwą, ale któż może przeniknąć zamierzania twórców takich kulfonów?…


Trwa moda na pisanie wielką literą całych nagłówków artykułów publikowanych w internecie. Pod jednym z filmów na YT tak opisanych zapytałem o powód. Powiedziano mi, że algorytmy Googli lubią wielkie litery, a internet to biznes. Odpowiedź podpisano skrótem „pzdr”.

Okropne! Nie można biznesu stawiać ponad językowe reguły, a tutaj można przecież pogodzić jedno z drugim i napisać cały nagłówek wielkimi literami. No i to pzdr… Nie dość, że niewłaściwym, nie na miejscu, jest powszechny obecnie zwyczaj zastępowania wszystkich możliwych słów jakimi można zakończyć wypowiedź słowem „pozdrawiam”, to jeszcze skraca się to słowo do paru liter. Gdzieś już pisałem, ale tutaj powtórzę: człowieku, jeśli nie chce ci się poświęcić sekundy czasu na napisanie tego słowa, to daruj sobie pozdrowienie, bo szczere ono nie jest.


O dziwnym zwyczaju.

Wiele już razy widziałem filmiki z wywiadem nagrywanym w jadącym samochodzie, przy czym dziennikarz prowadzący był jednocześnie kierowcą. Widząc taką scenerię po raz pierwszy uznałem, że może udzielający wywiadu nie miał czasu, że tylko „w biegu” dało się go złapać, ale później zobaczyłem, że ta sceneria jest wcześniej przygotowywana, a więc zabieg jest celowy. Tylko jaki jest ten cel? Czemu ma to służyć? Tyle się mówi o ekologii, a tam troje ludzi (bo i technik jest na tylnym siedzeniu) kręci się pół godziny albo i dłużej właściwie bez celu. A bezpieczeństwo? Kierowca prowadzi wywiad w czasie kierowania pojazdem!

Trudno mi się oprzeć wrażeniu patrzenia na kolejną modę przywleczoną z zagranicy. Głupią, szkodliwą i potencjalnie niebezpieczną modę.

A może algorytmy Googli lubią takie wywiady?

piątek, 25 lutego 2022

O ludzkości

 250222

Mamy więc wojnę tuż za miedzą. Nie chcę powtarzać wiadomości i prognoz wygłaszanych wszędzie, chciałem tylko wyrazić oczywistą konstatację: historia ludzkości jest historią wojen. Jak się okazuje, nawet dla Europy ich lista nie jest zamknięta, bo oto objawił się barbarzyńca owładnięty manią wielkości.

Chciałem jeszcze zwrócić uwagę na pewną cechę nauczanej historii, a więc i cechę nas samych. Otóż łatwiej dostać się na karty historii burząc cywilizacje, niszcząc państwa i mordując ludzi, niż dzięki nawet wielkim zasługom w dziele podnoszenia jakości życia narodów. Pomniki częściej się stawia generałom, niż nauczycielom czy wynalazcom.

Dzisiaj wspominałem moją dwuletnią przygodę w wojskiem. Zawsze, od tamtych lat do dzisiaj, miałem wojsko za paskudną i głupią organizację. Dzisiaj wyraźniej niż jeszcze miesiąc temu widać straszną cechę wojska, jaką jest kategoryczny wymóg posłuszeństwa przełożonym. Dostaje się rozkaz i pod groźbą ciężkich kar, do kary śmierci włącznie, żołnierz musi go wykonać, a jakże często każą mu zabijać. Jednocześnie wiem, że inaczej w wojsku być nie może.

Morderstwo od chwalebnego zabijania przez żołnierza różni się jedynie jednym szczegółem: jeśli ktoś sam zdecyduje o zabiciu człowieka, jest mordercą, ale jeśli zabija z polecenia państwa, spełnia obywatelski obowiązek, a nawet bywa, że staje się bohaterem.

Jak się czuje człowiek, któremu każą jechać do innego kraju i tam zabijać?

* * *

Czuję zniechęcenie na myśl o rządach krajów zachodnich. W 1939 roku siedzieli cicho licząc na przeczekanie burzy grzmiącej gdzieś daleko, i teraz robią podobnie, rozzuchwalając barbarzyńcę u władzy, zamiast pokazać temu współczesnemu Hunowi mającemu się za nowe wcielenie Piotra Wielkiego, kim naprawdę jest i gdzie jego miejsce.

Myśleliśmy, że pandemia jest jak zły sen, kosztując nas tak wiele, ale też unormowanie i powrót dobrego czasu wydawały się nieodległe. Teraz, w związku z wielorakimi i bardzo rozgałęzionymi skutkami wojny w sąsiednim kraju, trzeba sobie powiedzieć, że niestety, dobre lata są za nami.

* * *

Od wczoraj wspominam piękne, mocne i gorzko prawdziwe słowa Carla Sagana będące podpisem pod sławną fotografią zrobioną Ziemi z najdalszych rejonów Układu Słonecznego. Nasza planeta widoczna stamtąd była maleńką błękitną kropką. Poznajcie te słowa, proszę, bo bardzo pasują do obecnej sytuacji.

  Tutaj jest filmik o tekście i zdjęciu.

 



Spójrz na tę kropkę. To nasz dom. To my. Na niej wszyscy, których kochasz, których znasz. O których kiedykolwiek słyszałeś. Każdy człowiek, który kiedykolwiek istniał, przeżył tam swoje życie. To suma naszych radości i smutków. To tysiące pewnych swego religii, ideologii i doktryn ekonomicznych. To każdy myśliwy i zbieracz. Każdy bohater i tchórz. Każdy twórca i niszczyciel cywilizacji. Każdy król i chłop. Każda zakochana para. Każda matka, ojciec i każde pełne nadziei dziecko. Każdy wynalazca i odkrywca. Każdy moralista. Każdy skorumpowany polityk. Każdy wielki przywódca i wielka gwiazda. Każdy święty i każdy grzesznik w historii naszego gatunku, żył tam. Na drobinie kurzu zawieszonej w promieniach Słońca. Ziemia jest bardzo małą sceną na przeogromnej arenie kosmosu. Pomyśl o rzekach krwi przelewanych przez tych wszystkich imperatorów, którzy w chwale i zwycięstwie mogli stać się chwilowymi władcami fragmentu tej kropki. Pomyśl o niekończących się okrucieństwach, których zaznali mieszkańcy jednego zakątka tego punktu od prawie nie różniących się od nich mieszkańców innego zakątka, jak często źle się nawzajem traktowali, jak zapiekła ich nienawiść, z jaką żądzą zabijali jedni drugich.
Naszym postawom, naszemu urojonemu poczuciu własnej ważności, naszej iluzji posiadania jakiejś uprzywilejowanej pozycji we wszechświecie, rzuca wyzwanie ta oto kropka bladego światła. Nasza planeta jest samotnym ziarenkiem pośrodku tej wielkiej, otaczającej nas kosmicznej ciemności. W naszym ukrytym miejscu, pośród całego tego ogromu, nie ma jednak żadnej wskazówki na to, że z zewnątrz nadejdzie pomoc, by ocalić nas przed nami samymi. Ziemia jest jedynym dotychczas znanym światem, na którym istnieje życie. Nie ma innego miejsca, przynajmniej w najbliższej przyszłości, gdzie nasz gatunek mógłby wyemigrować. Odwiedzić - tak. Osiedlić się - jeszcze nie. Czy się nam to podoba czy nie, Ziemia pozostaje na razie naszym domem. Mówi się, że astronomia uczy pokory i kształtuje charakter. Nie ma chyba lepszego dowodu na szaleństwo ludzkiej zarozumiałości niż widok naszego malutkiego świata z tak dalekiej perspektywy. Uważam, że ten obraz podkreśla naszą odpowiedzialność za bycie dla siebie bardziej życzliwymi, za ochronę i poszanowanie błękitnej kropki - jedynego domu jaki kiedykolwiek mieliśmy.”


Tekst skopiowałem ze strony wykop.pl

Jego dokładności nie mogłem sprawdzić, nie mając książki pod ręką. Zdjęcie (poprawione przez NASA) jest ze strony Gazety Wyborczej.

Dopisek z dnia 260222

Dzisiaj jeden z Ukraińców skończył pracę, wraca do siebie, by z bratem zaciągnąć się do wojska. Jest młodym chłopakiem, nie miałem o nim zbyt dobrego zdania, ale gdy powiedział mi o swojej decyzji, wyciągnąłem dłoń i podaną mocną uścisnąłem. Obserwowałem go, zmienił się: przycichł, mniej mówi, jakby chwilami był zamyślony.

Pomyślałem, że być może patrzę na przemianę gówniarza w mężczyznę – szkoda tylko, że w takich okolicznościach. Drugą myślą było wyobrażenie sobie ich matki na wieść o decyzji synów…

Inny Ukrainiec opowiedział o zdarzeniu, do którego doszło w niezapamiętanym mieście. Grupa cywili rozbroiła dwóch żołnierzy rosyjskich i dotkliwie ich pobiła. Odczułem mściwą satysfakcje i czyn pochwaliłem, a teraz spowiadam się z tego. Wszak źródłem satysfakcji było pobicie ludzi przez innych ludzi. Później przyszła mi do głowy myśl, że, być może, tych dwóch Rosjan wcale nie chciało jechać na wojnę i może nawet obiecali sobie niecelne strzelanie. Co teraz czują do Ukraińców? Bo co ci czują do Rosjan, to już wiemy. Nienawiść rośnie w sercach obcych sobie ludzi.

Oto do czego prowadzi wojna!


niedziela, 15 sierpnia 2021

Przydrożne drzewa, poezja i meteory

 110821

Nietypowy to był wyjazd.

Nie dość, że wyjechałem trochę później, to jeszcze dwa razy zmieniałem początek trasy, więc i miejsce parkowania samochodu. To moje niezdecydowanie miało konkretne powody, które ostatecznie spowodowały wcześniejszy powrót do domu. W drodze byłem pięć godzin, przeszedłem może 10 kilometrów, jednak parę letnich obrazów widziałem i chciałbym je zachować w pamięci; ocalić od zapomnienia jako drobinki czasu nie zawsze łatwego, nawet nie zawsze przyjaznego, ale mojego.

Samochód zostawiłem przy wiejskim sklepie, vis a vis remizy we wsi Hosznia Ordynacka. Ta wioska położona jest w tak pięknej okolicy, że już zdążyłem do niej wrócić – i będę wracał. 

 

Chcąc przeciąć węzeł splątanych myśli, bez zastanowienia, bez kluczenia wzrokiem po mapie, poszedłem na wzgórze nad wioską, na którym stoi wieża widokowa. Będąc tam, postanowiłem pójść zboczami łagodnych wzgórz widzianymi z wieży. Zdobią je zagajniki i pojedyncze drzewa, kolorowe domki małych wiosek i oczywiście pasemka pól, a rozciągają się szeroko i daleko – aż po odległy horyzont.

Szedłem boczną, zarastającą drogą póki była, a gdy skończyła się przed gęstą ścianą zagajnika, niewiele dalej znalazłem jej ciąg dalszy, a może inną drogę.

Doprowadziła mnie na opuszczone gospodarstwo, właściwie do jego resztek. Wielka lipa przy mało już widocznej drodze zapewne ocieniała dom lub bramę wjazdową, nieco dalej jeszcze stoi stodoła zarastająca krzakami. Widok dziczejącego sadu owocowego obok ruin domu zawsze robi wrażenie, jest dla mnie zobrazowaniem słowa i pojęcia „opuszczenie”. 


 

W tamtym miejscu równie duże wrażenie zrobiła linia elektryczna. Taka zwykła, z czterema przewodami wiszącymi na betonowych słupach. Kończyła się ostatnim słupem stojącym na brzegu zarośli, które kiedyś były podwórzem. Dostarczyła prąd aż tutaj, ale niepotrzebnie, bo nie ma co zasilać. Pustka i osamotnione jabłonie elektryczności nie potrzebują. 

 

Kiedy stałem na opadającej po zboczu drodze i patrząc na przydrożne czereśnie próbowałem dojść, co w ich widoku tak mi się podoba, przypomniał mi się werset z „Pieśni” Gałczyńskiego:



„Minął dzień. Wciąż prędzej, prędzej
szybuje czas bez wytchnienia.
A ja chciałbym twoje ręce
ocalić od zapomnienia.

(...)

Jesteśmy w pół drogi. Droga
pędzi z nami bez wytchnienia.
Chciałbym i mój ślad na drogach
ocalić od zapomnienia.”


Właśnie tak! W stanie głębokiego przeżywania ważne stają się zwykłe gesty, obrazy, dźwięki, i niesione przez nich wrażenia.

Chęć poety jest doskonale zrozumiała, bo przecież wszystkie moje opisy wędrówek, setki tekstów i zapewne już tysiące godzin nad nimi spędzonych, są przejawem pragnienia ocalenia od zapomnienia, przy czym nie o pamięć potomnych chodzi, a o zapamiętanie chwil swojego życia. Chciałbym ocalić je wszystkie od zapomnienia, nawet te drobne, jak zapatrzenie się na czereśnie rosnące przy zarastającej drodze polnej.


Fragment wiersza „Pieśni” skopiowałem ze strony poświęconej K. I. Gałczyńskiemu.

* * *

Późniejszy dopisek.

Jest ciepły, pogodny wieczór. Wróciłem z dworu. Siedziałem na ławce w nieco ciemniejszym zakątku placu zabaw, między blokami osiedla, i gapiłem się na niebo. Udało mi się złowić perseidka. Jednego tylko, ale wyraźnie widzianego. Dobrze mi się tam siedziało, chłonąłem uroczą atmosferę wieczornych letnich i leniwych chwil tak rzadko przeżywanych w moim pracowitym życiu, a jako premię ekstra dostałem swój okruch materii płonący w ziemskiej atmosferze.

Zadziwia mnie nie tylko samo zjawisko, mimo braku tajemniczości, ale i szybkość tych meteorów. Lecący na dużej wysokości samolot pasażerski powolutku przesuwa się na niebie, a przecież pędzi z szybkością 800 km na godzinę, czyli ponad 200 metrów na sekundę. Płonący w atmosferze meteor widać przez moment, a jest błyskawicą, oszałamiającym pędem liczącym 60 km na sekundę, czyli 216 tysięcy kilometrów na godzinę. Ćwierć tysiąca razy szybciej, niż rozpędzony Boeing. Samolot obleci Ziemię w dwie doby, komecie zajęłoby to niecałe 12 minut.

Oto skala kosmicznych prędkości i powód tej mgnienie oka trwającej błyskawicy.

 





 









piątek, 18 grudnia 2020

Zima i poezja

 

171220

Słońce, zieleń, błękit? To tylko słowa z trudem przywołujące odległe obrazy.

Mokro, zimno i ciemno. Po kątach leżą brudne resztki śniegu topniejące w błocie – żałosne pozostałości wczorajszej piękności. Wzrokiem próbuję przebić burą mgłę upodobniającą i tak szary dzień do nocy. Dzień? Teraz nie ma dnia! Jest nieco jaśniejsza chwila przerwy w niekończącej się nocy.

Czy to prawda, że kiedyś drzewa były zielone, łąki kwieciste, a słońce świeciło do wieczora?

Ostatnie dni, tak mgliste, ciemne, ponure i krótkie, działają na mnie przygnębiająco, zwłaszcza w połączeniu z wszystkimi utrudnieniami i ograniczeniami związanymi z epidemią. Czuję coraz większe spętanie, ale i przygaszenie, a czasami nawet stłamszenie. Chcąc się wyrwać z tej rzeczywistości, moja myśl uparcie przywołuje obrazy z ostatnich wyjazdów w Sudety.

Na zdjęciach widzę chmurny dzień wczesnej jesieni, ale jeszcze trwa feeria barw, jeszcze tak wiele przed światem, nim zamrze na długie miesiące. Widzę polne drogi celujące w ciemną ścianę lasu lub w niewyraźny horyzont, i myślę, że tyle ładnych dni było jeszcze przede mną, a teraz brodzę w mokrych ciemnościach.

Oślizłe zimno wnika w moje żyły, mrozi mi krew i myśli, przygniata ramiona i kieruje wzrok ku ziemi. Próbuję się wyprostować, ale udaje mi się tylko na chwilę.

Zima w mieście jest depresyjna.

Muszę wyrwać się spomiędzy murów na otwartą przestrzeń. Tam też zobaczę bure niebo, ale droga będzie przede mną.

Z nietypowych dla mnie powodów zainteresowałem się ekonomią, ale czytanie o finansach i stanie gospodarki zmęczyło mnie, wieści zasiały niepokój. Postanowiłem zerwać z nimi i z poczuciem ulgi wróciłem do moich książek, naprzemiennie czytając Sagana piszącego o Kosmosie i Ajschylosa nachylającego się nad ludzkimi dramatami.

Sięgam po książkę cudem zdobytą, starszą ode mnie, wymęczoną latami służenia, z nierównymi kartkami, niewyraźnymi literami. Pełno w niej dziwnych zakładek, jak kawałek folii, strzępek kartki z fragmentem niepamiętanych notatek czy wizytówka zakładu optycznego. Wkładałem między strony, do których chciałem wrócić, to, co miałem pod ręką. To ślady wcześniejszych lektur, mojego czasu. Ledwie parę jest książek tak bardzo moich, jak ten zbiór ocalałych tragedii poety żyjącego dwa i pół tysiąca lat temu. Dzieła Ajschylosa są statyczne, niektóre w zasadzie bez akcji. Pod tym względem daleko im do tragedii Sofoklesa, szczególnie najbardziej wstrząsającej, do „Króla Edypa”. Czytać je należy powoli i uważnie, a dla pełnego zrozumienia potrzebna jest pewna wiedza historyczna, której wiele nie mam. Wspomagam się więc świetnymi wprowadzeniami tłumacza, Stefana Srebrnego. Obcowanie z tymi dziełami jest raczej studiowaniem, niż zwykłą lekturą. Wiele razy dla lżejszej lektury odkładałem książkę na całe miesiące, ale ona była obok bez względu na aktualne miejsce zamieszkania, widziałem ją na półce i… i słyszałem. W końcu wracałem. Zawsze wracam. Dziwi mnie jej przyciąganie, które tylko częściowo jestem w stanie wytłumaczyć.

Po pięćdziesięciu albo stu latach nikt nie będzie pamiętał o naszych sprawach, o słowach przez nas napisanych, a poezja Ajschylosa nadal będzie czytana, chociaż przez garstkę ludzi. Czytając jego tragedie, włączam się w nieprzerwany i długi ciąg pokoleń ludzi, dla których literatura prawdziwie piękna miała wartość samą w sobie, niezależną od współczesnych mód. W takiej literaturze znajduję potwierdzenie zbawczej roli piękna i sztuki dla niej samej.

Wiele moich książek jest fortecami, w których się chowam przed naporem świata; tragedie Ajschylosa zajmują miejsce szczególne. Kiedy myślę o takiej ich roli, uświadamiam sobie, że wyjątkowość tkwi nie tylko w wielkości poezji.

Elitarna to literatura, a ostatnio coraz wyraźniej widzę w tej jej cesze nie ostatnią wartość. Te teksty są nieskończenie odległe od jakże obecnie popularnych publikacji oznaczanych informacją w rodzaju „przeczytasz w trzy minuty”, a podsumowywaną koślawymi i nader często ordynarnymi komentarzami. Czytając Ajschylosa, jestem zabezpieczony przed kontaktami z tego rodzaju wypowiedziami. W spokoju, w ciszy, mogę smakować poezję jednego z tych ludzi, którzy ukształtowali europejską, więc i moją, kulturę.

Temat zakończę dwoma cytatami. Pierwszy wiele mówi o wierze autora w boską sprawiedliwość. Zaznaczę tylko, że słowo „Prawda” napisane jest wielką literą, ponieważ mowa tutaj o bogini Alethei, czy bardziej po naszemu: Aletei; Rzymianie nadali jej imię Veritas. U jednych i drugich była uosobieniem prawdy. Taka personifikacja pojęć jest bardzo charakterystyczna dla politeizmu, a dla mnie pociągająca. Może dlatego, że bliższa jest mi wiara w wielu bogów niż w jednego i łatwiej byłoby mi uwierzyć w boginię, zwłaszcza ładną, niż w boga męskiego rodzaju.

Drugi cytat bardziej przypomina fragment erotyku niż tragedii. Kiedy przeczytałem go po wydaniu mojej „Miłości”, zauważyłem wyraźne podobieństwo. Do czego, do kogo? Niech to będzie zagadką. Odpowiedź jest w książce, ale nie tylko.

Obydwa fragmenty są z „Agamemnona” – wspaniałego dzieła o nienawiści prowadzącej do zbrodni i dalej – do szeregu tragedii.

Własne skarby ci zbrzydną, 

własne szczęście obmierznie,

jeśliś strącił zuchwale w proch

święte Prawdy ołtarze.”


Cóż mu z pięknych posągów?

W nich nie znajdzie pociechy.

Gdzież tych oczu spojrzenie? Znikł

wszystek czar Afrodyty…

I tylko w snach postać miła jawi się,

omylnej wiary snuje czar,

radość niesie złudną.

Na próżno chcesz zatrzymać lotną zjawę snu!

Odchodzi już, już ci się wymyka z rąk –

Zniknęła – pośród sennych dróg

zgubiłeś ją… Więcej nie wróci...”


Dopisek późniejszy.

Dla równowagi, ale i z powodu celności, dodaję dwa cytaty z drugiej mojej lektury, „Kosmosu” Carla Sagana.

Ta świetna sentencja zamieszczona jest w rozdziale traktującym o wieku Ziemi i Kosmosu, wieku dla ludzi niewyobrażalnym.

„Jesteśmy niczym motyle, które przez dzień trzepoczą skrzydłami i myślą, że to wieczność.”

Drugi cytat podsumowuje pierwszy pomiar długości roku, dokonany w greckiej wtedy Joni w VI wieku p.n.e.

„Badając zmieniający się cień rzucany przez pionowo ustawiony kij, dokładnie określił długość roku i jego pór. Przez całe wieki kijów używano do wzajemnego okładania się i przebijania. Anaksymander użył kija do mierzenia czasu.”

Jakże trafne i gorzkie dla nas spostrzeżenie!

Od siebie dodam, że parę wieków później jego duchowy i naukowy kontynuator, Eratostenes, analizując geometryczne konsekwencje długości cieni, policzył obwód Ziemi myląc się o tylko kilka procent. Jego pomiar uściślono dopiero po dwóch tysiącach lat.


 


niedziela, 16 lutego 2020

Chandra i jej leczenie

090220
Siedziałem w fotelu lub leżałem w łóżku i zgodnie za zaleceniem dochtorów pociłem się – chory, naburmuszony i zniechęcony. Dopiero popołudniu, gdy słońce zajrzało do pokoju i rozpaliło przesuwający się po ścianie jasny kwadrat światła, przyszła dobra odmiana: poczułem tęsknotę za wędrówką. Taką silną, wyciskającą łzy z oczu. Ona wybawiła mnie od ponurych myśli.
Tęsknota jest dobra. Dokucza, ale i leczy. Dodaje wartości podnoszących mnie w moich oczach. Budzi potrzebę marzeń i nadzieję ich spełnienia, a nade wszystko wyrywa z marazmu. Każe wstać i iść drogą.
Nierzadko mam wtedy wrażenie uciekania, zostawiania za sobą dokuczliwego świata, ale tęsknota łatwo odwraca takie myśli, pokazując mi drogę nie jako szlak ucieczki, a jako cel i środek do jego osiągnięcia.
Tęsknota jest dobra, mimo że czasami jest zołzowata. Jest jednak stałą moją towarzyszką, oswojoną w ciągu minionych lat i wierną, więc nie godzi się narzekać na nią.
Jutro trzeba mi iść do pracy – i dobrze, dość mam siedzenia. Pracując, będę wspominał moje drogi i czekał na chwilę pójścia jedną z nich. Wiem, że uśmiechnie się do mnie, a ja jak dziecko dam się jej poprowadzić.
Krótko mówiąc: trzeba mi rzucić wszystko w cholerę i pójść połazić.

Zdradzę jeden z powodów mojego przygnębienia, ponieważ nie dotyka spraw osobistych: to przeciągająca się sprawa wydania mojego romansu.
Czasami mam chęć nazwać ten tekst „love story”, ale za krótki jest do tej nazwy, a poza tym taki tytuł zbyt jednoznacznie kojarzy się z wiadomym filmem z lat siedemdziesiątych. Parę lat temu obejrzałem go ponownie, pierwszy raz od wielu lat. Cóż, sporo stracił w odbiorze, ale nadal jest tą sławną love story, a mój tekst to ledwie very short love story.
Ale jest mój.
Dziewięć miesięcy temu podpisałem umowę, książka miała się ukazać nie później niż we wrześniu. Cierpliwie czekałem, rzadko dzwoniłem, bo w takich sytuacjach czuję się niezręcznie i mam wrażenie bycia namolnym. Później wysyłałem uprzejme liściki przypominające, w końcu kilka razy zadzwoniłem do właściciela wydawnictwa. Zawsze bardzo uprzejmie zbywał mnie ogólnikami, a mnie ta jego uprzejmość wkurzała coraz bardziej, ponieważ nie pozwalała mi na twardszy ton.
Mijały kolejne miesiące. Po półroczu zastoju otrzymałem tekst z uwagami redakcyjnymi. W parę dni uporałem się z nimi, odesłałem, i…. znowu cisza. Zauważyłem, że mój telefon lub list do właściciela ma zdolność przerywania zastoju, ponieważ wtedy wydawnictwo czyni następny krok. Tak było z projektem okładki, z łamaniem tekstu, z zaakceptowaniem gotowej formy książki.
Wiem, że wielu ludzi na moim miejscu dzwoniłoby nawet codziennie, niektórzy zapewne nie przebieraliby w słowach, i taka sytuacja wcale by ich nie męczyła. Co najwyżej denerwowała, ale ja tak nie potrafię.
Czuję w sobie coraz mniej radości z powodu ukazania się tej książki, a coraz więcej zniechęcenia. Żałuję swojej decyzji powierzenia jej wydania tej właśnie oficynie. Czasami myślę, że wybrałem najgorszą z możliwych, ale zapewne tak nie jest. Taki po prostu jest rynek wydawniczy i takie zwyczaje biznesowe. Wydawnictwa otrzymują bardzo wiele tekstów, mogą wybierać, przebierać i grymasić – i tak robią, ponieważ zdecydowana większość autorów tych tekstów jest nowicjuszami. Trafić w gusta czytelników jest bardzo trudno, jeszcze trudniej sprawić, aby książkę zauważono, lepiej więc zrezygnować na rzecz kogoś ze znanym nazwiskiem. A nieodpowiadanie na listy i niedotrzymywanie terminów, jest przejawem nie tylko braku kultury, ale i wspomnianego nadmiaru tekstów nieznanych autorów.
U mnie jednak sprawa jest, a raczej powinna być, bardziej jednoznaczna, korzystniejsza dla mnie, ponieważ książka wydawana jest na mój koszt, mamy więc tutaj zwykłą umowę o dzieło między zleceniodawcą a usługodawcą.
Cóż, najwyraźniej nie ma dużej różnicy między hydraulikiem a wydawcą książek. Tyle tylko, że drugi lepiej posługuje się słowem niż pierwszy. Na ogół lepiej.
Tak to biznesowe zwyczaje wyganiają mnie na łazęgę.
Ot, po prostu machnąć ręką na wszystko i iść na wędrówkę.
Pójdę.

150220
Nareszcie jutro wyjadę w góry! Po kilku tygodniach bez włóczęgi, w końcu szykowałem plecak i nastawiłem budziki. Prawdę powiedziawszy, nie powinienem jechać, nadal biorę lekarstwa, ale że czuję się nieźle, gorączki nie mam, a tęsknota bałamuci mnie szepcząc w uszy zachęty i wiele obiecując, jak to ona, więc jadę.

Poczytuję książkę amerykańskiego planetologa Carla Sagana, uczestnika kilku programów kosmicznych NASA, autora między innymi „Błękitnej kropki”. Czytanie książek, zwłaszcza popularyzujących naukę, jest moim drugim, obok wędrówek, sposobem na chandrę.
Sagan był jednym z pomysłodawców złotych płytek przytwierdzonych do korpusów Voyagerów, na których zamieszczono szereg informacji o ludziach i Ziemi. Zapis był bardzo pomysłowy: wykorzystano jedyny uniwersalny język we wszechświecie – język matematyki. Uznano, że każdy matematyk, członek cywilizacji technicznej, odczyta te dane niezależnie od swojej odmienności.

Poniżej zamieszczam myśl autora, wyrażoną przy okazji relacjonowania oporów przed przyjęciem heliocentryzmu, ogromu Wszechświata i szerzej – naukowej wizji świata:

>>W pewnych przypadkach to, co ukazuje nam nauka, powinno wzbudzać w nas większy respekt niż to, co objawia religia. Dlaczegóż żadna z wielkich religii, patrząc na naukę, nie doszła do wniosku: „Jest lepiej, niż mogliśmy przypuszczać. Wszechświat okazał się znacznie większy, niż przewidywali nasi prorocy, wspanialszy, bardziej skomplikowany, bardziej elegancki. Zatem Bóg musi być o wiele potężniejszy niż nam się wydawało”?
Zamiast tego wołają: „Nie, nie! Nasz Bóg jest malutkim bogiem i chcemy, by tak już na zawsze zostało”.
Religia, stara lub nowa, doceniająca wspaniałość Wszechświata ukazywaną przez współczesną naukę, potrafiłaby wzbudzić uczucia czci i wiary w tych, których nie poruszają tradycyjne religie. Prędzej czy później taka religia z pewnością się pojawi.<<

Ten cytat jest popularny. Google znajdują go na wielu stronach o profilach racjonalistycznych bądź ateistycznych. Przy swoich przekonaniach powinienem być częstym gościem takich stron, ale nie jestem. Nie bardzo wiem, dlaczego.
Sagan namówił szefów NASA na odwrócenie Voyagera 2, sondy badawczej, która mijała wtedy zewnętrzne planety Układu Słonecznego. Chciano z tej dalekiej perspektywy sfotografować wnętrze Układu: Słońce, i planety krążące w pobliżu. Z ociąganiem, po zrealizowaniu celów naukowych, wreszcie zgodzono się. Rozkazy wysłane drogą radiową biegły ponad pięć godzin, w każdej sekundzie pokonując trzysta tysięcy kilometrów – witamy w kosmicznej skali odległości!
Na zdjęciu widać ognisty blask Słońca i mrowie maleńkich punkcików. Niemal wszystkie są gwiazdami, ale wśród nich widać Ziemię – maleńką, niczym niewyróżniającą się kropeczkę.
Oddaję głos Saganowi.

>>Przyjrzyjmy się jeszcze raz tej kropeczce. To nasz dom. To my. Wszyscy, których kochamy, wszyscy, o których kiedykolwiek słyszeliśmy, wszyscy, który kiedykolwiek istnieli, żyli właśnie na niej. Oto siedlisko naszych radości i cierpień, tysięcy religii, ideologii i doktryn ekonomicznych; każdy łowca i każdy wędrowiec, każdy bohater i każdy tchórz, każdy twórca i każdy niszczyciel cywilizacji, każdy król i każdy wieśniak, każda zakochana para, każdy ojciec i każda matka, każde ufne dziecko, każdy wynalazca i każdy podróżnik, każdy moralista i każdy skorumpowany polityk, każda supergwiazdai każdy najwyższy wódz, każdy święty i każdy grzesznik w dziejach naszego gatunku żyli tutaj, na tej drobinie kurzu zawieszonej w strudze słonecznego światła.
Ziemia to mikroskopijna część ogromnej areny kosmosu. Pomyślcie o rzekach krwi przelanej przez tych wszystkich generałów i cesarzy, którzy w chwili triumfu i chwały stawali się panami jakiegoś fragmentu tej kropki. Pomyślcie o niekończącym się paśmie okrucieństw zadawanych przez mieszkańców jednego zakątka tego piksela niezauważalnym mieszkańcom innego zakątka; jak częste są ich konflikty; jak skorzy są, by się zabijać; jak gwałtowna jest ich nienawiść. <<

Nic dodać nic ująć do tych słów. Wykonano te zdjęcia właśnie z powodu spodziewanej ich wymowy.

Na zakończenie coś lżejszego i odrobinę uśmiechniętego, z tej samej książki:

>>Mówimy: „jaki piękny zachód słońca” albo „wstanę, zanim wzejdzie słońce”. Niezależnie od tego, co twierdzą naukowcy, w mowie potocznej nie uwzględniamy ich odkryć. Nie mówimy, że Ziemia się obraca, lecz że Słońce wschodzi i zachodzi. Spróbujmy wyrazić to w języku kopernikańskim. Czy powiedzielibyście: „Janku, bądź łaskaw wrócić do domu, zanim Ziemia obróci się tak, że Słońce zostanie zakryte przez lokalny horyzont”? Zanim skończylibyście mówić, Janka dawno by nie było. Nie udało nam się stworzyć potocznych wyrażeń, które byłyby zgodne z ideą heliocentryzmu. Przekonanie, że to my znajdujemy się w centrum, a wszystko inne obraca się wokół nas, jest zakodowane w naszym języku. W ten sposób przekazujemy je dzieciom. Jesteśmy niepoprawnymi geocentrykami, pokrytymi cienką powłoczką kopernikanizmu.<<

Cóż, mówi się, że słowa bywają trwalsze do kamieni, a ludzkie języki przechowują ślady przeszłości, czasami bardzo odległej. Wspomnę tutaj o słowie „tabu”. Co oznacza, każdy wie, dodam więc od siebie, że w takim lub podobnym brzmieniu używane jest w bardzo wielu językach na całym świecie, i to nie tylko w wielkiej rodzinie języków indoeuropejskich, do których i nasz się zalicza, ale także wśród tych, które bardzo dawno temu odłączyły się od naszej grupy językowej. To żywa skamielina licząca dziesiątki tysięcy lat. Może i pozostałości po geocentryzmie zostaną tak długo w naszym języku?