270121
Cytaty z książki „Słowo jest w człowieku” Jana Miodka.
Niewiele dodaję od siebie, słowa Profesora są wystarczająco jasne i wymowne. Zaznaczę tylko, że cytaty są ograniczone znakami >><<, a oddzieliłem je znakiem * * *.
Miłej i pouczającej lektury.
* * *
>>Zapytała mnie niedawno pewna dziennikarka radiowa: „Co trzeba robić, aby być modnym w języku?”. Odpowiedziałem: „Ależ, pani redaktor, w języku należy być raczej przeciw modzie!”. Trzeba być przeciw modzie, bo nie ma nic gorszego dla stylistyki poszczególnych wypowiedzi niż właśnie wyrazy nadużywane. Największym złem, jakie wyrządzają one międzyludzkiej komunikacji, jest niszczenie form synonimicznych, wariantywnych. Czyż trzeba udowadniać, że im więcej z nich ma każdy z nas na podorędziu, tym jest w rozmowie ciekawszy, bardziej pociągający? Ci wszyscy, którzy lubią uczepić się jakiegoś słowa i bez przerwy nim obracać, nawet nie przypuszczają, jak monotonni są w odbiorze, co najgorsze zaś – nie zdają sobie sprawy, że słuchający ich ludzie przestają zwracać uwagę na zasadniczy tok wypowiedzi, czekając już tylko na kolejny raz użyte – takie czy inne – modne słowo.<<
* * *
Jeszcze o modnych słowach.
>>Czy same w sobie zasługują one na potępienie? – Na pewno nie! Ich stylistyczne zło polega na tym, że niszczą największą wartość komunikacyjną języka, jaką jest możliwość WYBORU spośród wielu równorzędnych konstrukcji, przeplatania nimi poszczególnych wypowiedzi. Uczepiwszy się jednego wariantu, stajemy się monotonni i manieryczni.<<
* * *
>>Żyjemy w kraju, w którym doszło do takiego już stopnia wulgaryzacji językowej społeczeństwa, że kibelek wydaje się niewinnym tworem leksykalnym – może mi ktoś powiedzieć. A ja zripostuję: ów stopień zwulgarnienia jest rzeczywiście już tak znaczny, że ludzie kompletnie zatracili wyczucie stylistyczne.<<
* * *
>>Bardzo nie lubię natomiast określeń totalny, totalnie, które zrobiły taką karierę w ostatnich latach. Zacytowane zdanie w programu telewizyjnego – „totalnie rzucasz herami” – odbieram jako nielogiczne, bezsensowne. Jak można bowiem „rzucać czymś totalnie”?! Ale media utrwalają modę na wszechobecną totalność. Totalna odlotowość jest przecież w ich języku synonimem absolutnej doskonałości, atrakcyjności, uroku, wdzięku.<<
Szybciutki konkurs bez nagrody: kto się domyśla, o co chodziło w cytowanym zdaniu „totalnie rzucasz herami”?
* * *
>>Modne słowa zabijają w ludziach nie tylko zdrowy rozsądek, ale także smak estetyczny (…)<<
* * *
>>Bezpośrednią natomiast przyczyną napisania niniejszego tekstu stało się dla mnie gazetowe wspomnienie o zmarłych rodzicach i dziadkach, podpisane przez „dzieciaki i wnuczaki”. Na „dzieciaki” jestem już może trochę uodporniony, „wnuczaków” – nie zdzierżyłem!<<
* * *
Ciekawa analiza historyczna, ponieważ pokazuje, jak daleko w przeszłość trzeba czasami sięgnąć, by wyjaśnić powód pisania czy odmieniania słowa tak nie inaczej.
>>Korespondentka zaszokowana jest formą urlop tacierzyński, urobioną niewątpliwie na zasadzie brzmieniowej analogii do urlopu macierzyńskiego. Uczyniono to jednak, niestety, z pogwałceniem zarówno reguł morfologicznych (morfologia – „kształt, budowa słowa), jak i historii języka. A dlaczego?
Rzeczownik matka, odbierany dziś jako neutralne uczuciowo, urzędowe określenie rodzicielki, jest – proszę sobie wyobrazić – historycznym zdrobnieniem, urobionym przyrostkiem -ka od podstawy mać (matka ma się z formalnego punktu widzenia tak do maci, jak babka do baby, rączka do ręki, lampka do lampy, szafka do szafy itd.). (…)
Zarówno jednak pierwotnie mianownikowa mać, jak i wtórnie mianownikowa macierz nie są już dziś używane w polszczyźnie ogólnej jako „matka”. Pierwsza ostała się w wulgarnych wyrażeniach typu psia mać, druga – tylko w tekstach podniosłych funkcjonuje jako synonim ojczyzny („Wróciły do macierzy utracone ziemie”). (…)
(…) kiedy z takiego samego urlopu zaczęli korzystać ojcowie, zdecydowano się na całkowitą analogię brzmieniową w postaci formy tacierzyński.
Ale jest ona – powtórzmy – historyczno-morfologicznym nonsensem. Nie było przecież nigdy prasłowiańskiego słowa „tati” (jak mati), z którego mógłby powstać polski „tać” (jak mać), odmieniany „tacierze”, „tacierzy”, „tacierz” (jak macierze, macierzy, macierz). Neologizm tacierzyński można zatem interpretować słowotwórczo tylko jako derywat od podstawy tata (tato), urobiony złożonym przyrostkiem -erzyński. Czy nie jest to wszystko aż nadto skomplikowane?!
By więc rzecz całą uprościć, proponuję zwyczajny urlop ojcowski – z przymiotnikiem utworzonym, jak Pan Bóg przykazał, od podstawy ojciec. Para urlop macierzyński – urlop ojcowski, zaręczam wszystkich, doskonale spełni swą funkcję komunikatywną, co ważniejsze zaś – nie będzie wywoływać najmniejszych rozterek poprawnościowych.<<
* * *
Tutaj ciekawa dla mnie analiza historyczna, ponieważ czasami i ja używam opisane tutaj formy.
>>Przez wieki można było też doczepiać do różnych członów zdania końcówkę -m 1. osoby liczby pojedynczej: ja to zrobiłem – jam to zrobił – tom ja zrobił, gdy poszedłem – gdym poszedł, co powiedziałem – com powiedział, bo oberwałem – bom oberwał, gdy pisałem – gdym pisał, już dość pracowałem – jużem dość pracował (z pieśni wielkopostnej), cóż ci uczyniłem – cóżem ci uczynił (z pieśni wielkopostnej). Stopniowo jednak to -m coraz bardziej zrastało się z czasownikiem i dziś – rzeczywiście – twory typu bom oberwał, gdym pisał czy com powiedział brzmią archaicznie. Są jednak – i to chcę stokrotnie wzmocnić – absolutnie poprawne!
Nie ma też błędu w wypowiedziach takich jak zawiadomiłem rodziców, żem zdążył na samolot, czy powiedziałem, żem się już zdecydował – z -m doczepionym do spójnika (…).<<
* * *
>>Niestety, co drugi Polak mówi w tej chwili: „ja tego nie rozumie”, „ja nie umie tego zrobić” i w niczym mu nie przeszkadza identyczność brzmieniowa 3. osoby: on tego nie rozumie, on nie umie tego zrobić.
Zauważmy, że bardzo częste są także postacie „umią”, „rozumią” w 3. osobie liczby mnogiej (zamiast poprawnych umieją, rozumieją). Jeśli się do nich dołączy owe nieszczęsne „ja umie”, „ja rozumie”, okaże się, że znika z polskiej gramatyki IV koniugacja -em, -esz, z czasowniki do niej należące zostają wchłonięte przez I koniugację -ę, -esz: „umie”, „umiesz”, „umie”, „umiemy”, „umiecie”, „umią” – jak np. łamię (w wymowie łamie), łamiesz, łamie, łamiemy, łamiecie, łamią.
Ale to może być przyszłość gramatyczna. Tymczasem obowiązuje nas odmiana: ja umiem, ja rozumiem – ty umiesz, ty rozumiesz – on umie, on rozumie – my umiemy, my rozumiemy – wy umiecie, wy rozumiecie – oni umieją, oni rozumieją.
Skoro już dzisiaj mówimy o poprawnych i niepoprawnych wygłoskach, przywołajmy jeszcze „pieniężną” serię złoty, dwa złote, trzy złote, cztery złote i – najliczniejszą – pięć, sześć, siedem, osiem, sto, tysiąc, dwa tysiące, milion, pięć milionów ZŁOTYCH. Dostaję gęsiej skórki i skacze mi adrenalina, kiedy słyszę dokoła „pięć, sześć…, dziesięć milionów złoty” – bez koniecznego wygłosowego -ch.<<
* * *
>>Bardzo musimy być ostrożni wobec imiesłowów stworzonych od przedrostkowych derywatów czasownika pić. Absolutnym nonsensem gramatycznym jest coraz popularniejsza konstrukcja knajackiej polszczyzny „jestem wypity (wypita)”. Wypite mogą być woda, mleko, kompot, wódka, piwo czy wino, człowiek natomiast, gdy napije się do syta lub wypije zbyt dużo czegoś, bywa tylko opity – wodą, mlekiem, kompotem, wódką, piwem, winem – albo przepity. Oczywiście, najczęstszym określeniem człowieka odurzonego alkoholem, nietrzeźwego jest forma pijany.<<
Ile osób wie, o co chodzi w pierwszym zdaniu? Ja nie wiedziałem póki nie przeczytałem wyjaśnienia i przykładów:
Czy po słowie „nietrzeźwego” nie powinno być przecinka? Takich miejsc znalazłem kilka, ale... autorem jest profesor Miodek. Wszak przy jego wiedzy, moja jest właściwie zerowa.
* * *
>>Niedawno ktoś mnie zapytał o status stylistyczny zwrotu jechać po pijanemu – „jechać w stanie nietrzeźwym, upiwszy się, będąc pijanym”. – Jest to konstrukcja absolutnie neutralna, która nie razi i w mowie, i w tekście oficjalnym. Wyłącznie do użyć potocznych nadaje się natomiast jazda po pijaku. Z kolei jazda w stanie nietrzeźwym ma charakter urzędowo-oficjalny – w użyciu codziennym raziłaby swym zbyt oficjalnym charakterem.<<
>> Pod wpływem opatrznej analogii do żeńskich brzmień dotknęłam, zaczęłam, spięłam, zamknęłam, wzięłam (wymawianych dotknełam, zaczełam, spiełam, zamknełam, wziełam) nawet stuprocentowi mężczyźni gramatycznie niewieścieją i mówią „dotknełem”, „zaczełem”, „spiełem”, „zamknełem”, „wziełem”. – Wstyd, doprawdy wstyd!<<
* * *
>>Od pewnego czasu, a zauważyło to już bardzo wielu Czytelników, osoby występujące w radiu czy telewizji – z politykami na czele – unikają jak ognia zdań typu nie wiem, nie mam pojęcia, nie mogę nic na ten temat powiedzieć, nie mogę się w tej sprawie wypowiadać, nie mam nic do powiedzenia. Sięgając za to po dostojnie brzmiący rzeczownik wiedza, z miną mędrca oświadczają: „Nie mam na ten temat wiedzy” albo „nie mam wiedzy w tej sprawie”.
Z miną mędrca! Świetne spostrzeżenie.
* * *
Tytułem wstępu, czy raczej wyjaśnienia, napiszę o niżej wzmiankowanych „tęczówkach”. Są to pisma wypełnione kolorowymi zdjęciami; jak wyjaśnia autor, nazywa się je także pismami tęczowymi lub krótko właśnie tęczówkami. Znaczenie i pisownię „ucielęcenie”, słowa stworzonego przez Stanisława Lema, profesor wyjaśnia wcześniej. W skrócie znaczy tyle, co robienie z ludzi cielaków.
>>„Tęczówki” są bez przerwy reklamowane – w radiu, w telewizji, na ulicach miast i miasteczek… Ostatnio dostaję szału, kiedy słyszę przesłodzony głos męski, który z taką samą ekscytacją jak teksty o najlepszych dżinsach, butach i perfumach poleca reportaż zatytułowany „Dlaczego ojciec zamordował swego syna?”. Powtarzam: na tej samej linii melodycznej, z identycznym samozadowoleniem i reklamowym podnieceniem mówi się o makabrycznym morderstwie i o… majtkach w kropki. To też jest, proszę Państwa, jedna z form obyczajowego ucielęcenia.
A teraz o telefonach komórkowych, czyli – potocznie mówiąc – o komórkach (pismo tęczowe ma się tak do tęczówki jak telefon komórkowy do komórki). Jacyż my jesteśmy w posługiwaniu się tą zdobyczą cywilizacyjną groteskowo neoficcy. I cielęcy! – dopowiem z pasją. Pisała kiedyś Teresa Bogucka, moja ulubiona publicystka, że w czasie niedługiej przecież jazdy pociągiem ekspresowym z Warszawy do Krakowa wysłuchała w przedziale dwudziestu pięciu rozmów komórkowych, z których tylko dwie były służbowo i informacyjnie ważne.
W pewnym dużym mieście uczestniczyłem niedawno w uroczystościach pogrzebowych. Już w czasie mszy w kaplicy cmentarnej rozlegały się charakterystyczne sygnały. W drodze do grobu umarłemu towarzyszył nieustający akompaniament komórek. Idący za trumną najbliższy członek rodziny wyjął z kieszeni rozdzwoniony aparat i – Bogu dzięki – go wyłączył. Inni, z dalszych szeregów, nie wyłączali. Ponieważ odległość do otwartej mogiły była znaczna, bo cmentarz olbrzymi, towarzyskich rozmów wysłuchaliśmy co niemiara. A mnie nie opuszcza gorzka myśl: czy jestem na pogrzebie, czy na oddziale psychiatrycznym?
Jeśli Państwo mi na to powiedzą, że przesadzam, to doprawdy w nowej rzeczywistości nie mam czego szukać.<<
W tej starej nie będzie pan sam, Profesorze.