Strony

środa, 9 marca 2016

Trzy chwile


060316


Goniąc słońce, już kwadrans po piątej zabrałem Janka z Legnicy i po przejechaniu całych Gór Kaczawskich, o pół do siódmej zaparkowałem pod kościołem w Strzyżowcu, w zachodnim kąciku moich gór. W czasie jazdy padał na tyle intensywny deszcz, że brałem pod uwagę jego przeczekanie w samochodzie, ale gdy dotarliśmy na miejsce, deszcz tylko kropił. Poszliśmy. Pojawiły się mgły, ale były odległe i niezbyt gęste, zasłaniały tylko dalszy horyzont, nie mając śmiałości lub siły na bliskie podejście. W połowie dnia przejaśniło się, momentami nawet świeciło słońce.



 
Chciałem pokazać Jankowi stoki Dworów, rozległego i widokowego wzgórza na północ od wioski, a sobie przypomnieć tamte widoki i ścieżki. W planach miałem także przejście odkrytymi zboczami Czyżyka i wejście na bezimienne wzgórze na południe od wsi. Sami swoi, sami ładni.

Zbocza Dworów są polami, a krajobraz jest bardzo kaczawski: wstążki dróg, fałdy pól i łąk, miedze z różanymi krzewami i głogowymi drzewkami, tu i ówdzie kępki drzew śródpolnych, albo ich szpaler zdobiących polną drogę, wysokie trawy wyznaczające bieg strumyka, brzozowe zagajniki na brzegach lasów. Gdy nasza droga zaczęła omijać szczyt wzgórza, poszliśmy na przełaj polami, czując ciężar kaczawskiej ziemi przylepionej do butów. Szczyt wzgórza jest mało zaznaczony, spłaszczony pługami, ale gdy stoi się nieco niżej, na krawędzi stromej części stoku, widok zachwyci każdego miłośnika tych gór. Staliśmy tam dłuższą chwilę, szkoda było nam tak po prostu odwrócić się i odejść. 




W końcu czas pospołu z czekającą nas drogą kazały pójść dalej, przywitać się z lipą rosnącą pod szczytem. Wyjątkowa to lipa, bo moja, znana i pamiętana; lipa, którą widać w promieniu kilku kilometrów, z całej okolicy; wielka i wiekowa lipa, zasługującą na zieloną tabliczkę pomnika przyrody. Pierwszy raz zobaczyłem to drzewo ze szczytu Skowrona, z odległości (mierzyłem na mapie) czterech kilometrów, i polami, na przełaj, poszedłem poznać je. W czasie szwendania się po stokach mieliśmy stałych obserwatorów: wzgórze Skowron i dwa sąsiednie, Strzyżowa i Zadnia, patrzyły na nas cały dzień, gdziekolwiek poszliśmy; był to więc także dzień trzech wzgórz.



Pierwsza chwila. O nienaturalnych granicach przestrzeni.

Ze wzgórza Dwory chciałem przejść lasem do wsi Nielestno; parę lat temu szedłem tamtędy od strony wsi, wydawało mi się, że dobrze pamiętam drogę, także kamień leżący na rozdrożu, przy którym należy skręcić, ale po raz kolejny okazało się, że gdy idzie się w drugą stronę, droga wygląda inaczej. Krążyłem brzegiem lasu ciągnąc za sobą Janka, ale tam, gdzie spodziewałem się przejścia, drogi nie znalazłem. W zamian znaleźliśmy jelenie rogi. Janek nie przyznawał się do nich, ja też nie, te rogi nie były nasze, ale zabraliśmy je. W końcu przypadkowo spotkanym duktem zaczęliśmy zejście po stromym zboczu. Gdy wyszliśmy zza zakrętu, zobaczyłem, że nasza dróżka kończy się. Zbocze też kończyło się dziesięciometrowym urwiskiem. Wracać i dalej szukać? Postanowiliśmy znaleźć przejście w dół. Obejrzałem miejsce: pionowe skalne ściany, plątanina grzęd w większości kończących się urwiskami, w dole rumowiska skalne i doły, a wszystko porośnięte jasnym lasem świerkowym z dużą ilością małych choinek. Ich jaśniejsza i bardziej nasycona zieleń, także zielone mchy i brak chaszczy, w połączeniu z oryginalną rzeźbą zbocza tworzyły z tego starego kamieniołomu ładne miejsce. Niewiele klucząc znaleźliśmy bezpieczne przejście w dół, a tam zarastającą drogę; po kilku minutach stanęliśmy na brzegu lasu, mając przed sobą ładny widok: nasze zbocze opadało w dolinę przeciętą szosą i rzeką, po drugiej stronie wznosiła się ładna i niemała góra, lasami pokryta dopiero od połowy swojej wysokości. W odruchu wędrowca już widziałem się na tych zboczach, ale w moment później uświadomiłem sobie, że nie wiem, jaka to góra. Do zdumienia dołączyła się nutka irytacji: jakże to? Tyle chodzę po tych górach, a tutaj nie byłem i nawet nazwy nie znam? 



Zajrzałem do mapy znajdując tam przyczynę niewiedzy i odczucie jakże bliskie ulgi: ta rzeka to graniczny Bóbr, a więc Gniazdo, góra po drugiej stronie, jest już izerska. Odczuwana przez moment ulga nie podobała mi się, bo nie dość, że była głosem podrażnionego ego miłośnika Gór Kaczawskich, to jeszcze i siły czerpała z akceptowania tego kategorycznego podziału geograficznego: od środka rzeki na lewo te góry, na prawo już inne.

Zdając sobie sprawę z konieczności nadawania nazw górom, chociażby dla wygody określania miejsc, trudno zaakceptować niektóre konsekwencje naszych podziałów. Tutaj jest tak, jak z dorosłością: w świetle prawa osoba w przeddzień swoich osiemnastych urodzin nie jest pełnoletnia, nazajutrz już tak – ze wszystkimi konsekwencjami dorosłości, a przecież wiadomo, że ten jeden dzień nic w niej nie zmienił. Podobnie i tutaj: skoro już dokonano podziału, to należało ustalić przebieg linii granicznej. W rezultacie mamy jedną małą dolinę i dwie górki stojące vis a vis, ale jedna jest izerska, druga kaczawska. Jednak gdy stałem tam i patrzyłem na widok przede mną, na podobieństwo łąk, stoków i wzgórz po obu stronach, poczułem – nie po raz pierwszy w życiu – nienaturalność takiego dzielenia i nazywania  – wszystkiego, nie tylko gór.

Myśli te pojawiły się we mnie bez słów i nie tak sprecyzowane jak tekst je opisujący, raczej jak odczucia – a na końcu pojawił się sposób na wyrażenie mojego sprzeciwu takiego dzielenia jednej przestrzeni: pójdę na Gniazdo, pomyszkuję po tej górze i jej okolicy.

Ach!, zapomniałbym o drzewie oglądanym przy stacji kolejowej w Nielestnie. Jest… wielce oryginalne. Oglądałem je uważnie, ale nie rozpoznałem gatunku.





Chwila druga. O odmienności postrzegania przestrzeni.
 Szosą doszliśmy w pobliże Pilchowic, a tam weszliśmy na zbocze Czyżyka. Ładna to droga, widokowa; szedłem nią drugi raz i ponownie zbyt szybko skończyła się. 




Nawet stamtąd widać było starą lipę ponad koronami drzew rosnących z tej strony zbocza Dworów. Poszliśmy na bezimienne wzgórze wznoszące się na południe od wsi Strzyżowiec. Niemała to górka, a widoki z niej są panoramiczne i rozległe: Karkonosze, Rudawy z Sokolikami, dalekie Izery i bliskie izerskie pogórze, no i oczywiście niemała część Gór Kaczawskich; od zachodu prześwitują między drzewami wody Jeziora Pilchowickiego. Dlaczego na mapie nie jest podana nazwa? Wiele już razy zauważyłem dziwną nielogiczność: wysoka, wyraźnie zaznaczona góra nie ma nazwy, a ma ją jakiś pagórek trudny do znalezienia w wysokiej trawie. Ta górka zapewne ma swoją lokalną nazwę nadaną przez mieszkańców wioski, ale nie miałem okazji zapytać się o nią. Stoki po sam szczyt są pastwiskiem w wielu miejscach ogrodzonym. Stado krów ominęliśmy wchodząc na szczyt od drugiej strony.




Stałem na tym krowim wzgórzu (może być Krowie Wzgórze? Co myślisz o takiej nazwie, Janku?) przenosząc wzrok z południa na północ, z Karkonoszy na Kaczawy. Odległa ściana najwyższego sudeckiego pasma była granatowoczarna, może sinoszara, miejscami przymglona, z łachami śniegów kojarzącymi się z zimową chlapą, była niewyraźna, odpychająca, niegościnna. Obca. Z drugiej strony bliskie, bo odległe o dwa, trzy kilometry, znane mi szczyty, a wszystkie wyraźnie widoczne, bez śladu śniegu, w kolorach zieleni. Owszem, zieleni nie tak soczystych i jasnych jak letnie, ale jednak; zwłaszcza Skowron chwalił się swoją ładną zielenią o lekkim odcieniu niebieskości – wydaje mi się, że taką barwę ma ozimy rzepak, nierzadko siany na kaczawskich polach. Tam obcość, niegościnność, odległość, zima, tutaj bliskość, znajomość, przedwiośnie, zaproszenie. Stojąc na wzgórzu i patrząc na dwie strony świata, słuchałem swojego odbioru przestrzeni wokół mnie.

Jak dwie strony u Prousta, tak ja miałem tam wysoką i nieco obcą stronę Karkonoszy, oraz bliską, swojską, stronę kaczawską. Mimowolnie dzieliłem przestrzeń, chociaż bez tak ostrych granic jak te wytyczane przez geografów, na oswojoną i poznaną, a przez to bliską, ładniejszą i przyjaźniejszą z jednej strony, i mało znaną, obcą, a przez to niegościnną i niepociągającą z drugiej.

Chciałem jeszcze pokazać Jankowi zaskakujące miejsce po drugiej stronie odnogi jeziora, na północ od wsi Wrzeszczyn. Kiedyś szedłem tam, ale droga nie jest zbyt ładna ani krótka, jako że szerokim łukiem ominąć trzeba długą odnogę jeziora. Pojechaliśmy, zaparkowaliśmy opla poza wsią, na końcu szutrowej drogi, wśród łąk, na których pasło się stado byków. Janek stwierdził, że są to młode byczki, zapewne wykastrowane, więc niegroźne. Uwierzyłem, przekroczyliśmy ogrodzenie i poszliśmy, ale na byki patrzyłem podejrzliwie. Wydaje mi się, że mój towarzysz też. Stojąc pod lasem, na końcu łagodnie wznoszącej się łąki, zobaczy się rozległy przestwór łąk - swojski, wiejski widok, a patrząc w drugą stronę, doznać można zdumienia odmiennością widoku: między drzewami sterczą omszałe kamienie, a tuż za nimi… czubki wysokich drzew. Zbocze załamuje się tam opadając stromym stokiem, miejscami skalistymi urwiskami, wprost w rzekę płynącą nisko w dole. Po drugiej stronie Bobru wyrastają pionowe skały Kapitańskiego Mostku, ciągle czekające na mnie. Urokliwe miejsce. 




Kije i plecaki zostawiliśmy pod opieką kamieni, i myszkowaliśmy między skałami, często z aparatami w rękach. W ciągu tego dnia Janek mimowolnie pocieszał mnie, mówiąc o płaskim świetle, kiepskim do fotografowania. Dzień był dość typowym dniem zimowym, typowym dla moich włóczęg, a z tego wnioskuję, iż rzadko miewam dobre warunki do robienia zdjęć. Może więc jakaś część przyczyn ich jakości leży także w cechach zimowego światła, nie tylko w braku umiętności.

Widzieliśmy skowronka, stado kruków krążących po okolicy, kilka dużych, najwyraźniej drapieżnych ptaków, a wszystkie zachowujące się inaczej. Nie bardzo potrafię określić tą inność, one jakby niespokojne były, bardziej ruchliwe, jakby… szukały partnerów? Janek uznał, że właśnie tak, że trwa okres ptasich godów (od niego dowiedziałem się o pewnym ptasim… tańcu w powietrzu), a więc nie tylko wcześniejsze i wyższe słońce zapewniało nas o zbliżającej się wiośnie, ale i ptaki.



Trzecia chwila. Swojskość przestrzeni.

Wracaliśmy. Przejechaliśmy niemal całe Góry Kaczawskie, spod Jeleniej Góry do Złotoryi, około 40 km drogi bocznymi szosami, chwilami bardzo, bardzo bocznymi, jak ta dwumetrowa nitka asfaltu opadająca wyjątkowo stromym zboczem ze Strzyżowca ku Czernicy. Kierując, opowiadałem Jankowi o mijanych miejscach, co sprowadzało się głównie do często powtarzających się okrzyków: tutaj parkowałem samochód, tą drogą poszedłem na tamtą górę! A tutaj dwa, nie, trzy razy zostawiałem samochód! W czasie tego opowiadania uświadomiłem sobie, jak wiele razy byłem w tych górach, spędzając tutaj osiemdziesiąt pięć dni. Prawie trzy miesiące chodzenia od rana do wieczora kaczawskimi drogami!

Tyleż śladów w nich zostawiłem! Gdziekolwiek spojrzę, widzę je na znanych mi miejscach, na drogach i bezdrożach tych gór. Czasem i przeżyciami, swoimi wzruszeniami i fascynacjami, wszystkim, co te góry budzą we mnie, oswoiłem ich przestrzeń, a przez to stały się one mi bliskie, ładniejsze, swojskie, prawdziwie moje. Moje góry.

Czy mogłem spodziewać się odciśnięcia tak głębokiego śladu we mnie, jako skutku tamtej poniekąd przypadkowej decyzji pójścia z Widoku na Dudziarza pięć lat temu? Chyba nie – i właśnie taka nieprzewidywalność życia jest tą jego cechą, która co prawda mogąc nieść ryzyko, niesie nade wszystko nadzieję.


8 komentarzy:

  1. Ślady... niby niewidoczne, ale wyryte nie tyle w górach, co w naszych umysłach, pamięci...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Właśnie tak: w nas. Coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, iż robienie tych śladów jest sensem naszego życia. Sensem dodanym, wyłącznie ludzkim - poza tym biologicznym, jakim jest danie życia. Żyć tak, żeby przeżyć jak najwięcej: poznać, zrozumieć, dowiedzieć się, doznać oczarowania, przyjemności estetycznych i intelektualnych. Zbierać i przechowywać te wszystkie ślady życia w pamięci. W nas.
      Oj, jak mi to poważnie wyszło, a chodzi po prostu o to, żeby nie marnować czasu na bzdety, których nie zabierzemy do łodzi Charona.

      Usuń
    2. Tak, żyć tak, aby mieć co wspominać :) W końcowym rozrachunku to nie dobra materialne są najważniejsze.

      Usuń
  2. I to były czarowne chwile. Chwile,
    gdy wyruszaliśmy na wędrówkę w kroplach deszczu, a z gąszczy dotarł do mas ćwierkot sikorki,
    gdy z mlecznej poświaty wyłaniały się kaczawskie widoki, a nad naszymi głowami zaświergolił skowronek,
    gdy promyki słońca rozświetliły pnie brzozowego zagajnika, a nad nim majestatycznie przeleciał jakiś ptak...

    Miałem na sobie czerwoną kurtkę, którą kupiłem
    "w odwrotnej promocji", ale pasące się na łące młode byczki nie były nią zainteresowane i swoją uwagę skupiały na zielonej trawie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Faktycznie, przecież miałeś czerwoną kurtkę! Te byczki albo były jeszcze gówniarzami, albo faktycznie coś im wycięto – i dobrze, bo sprinter ze mnie kiepski :-)
      Brzozowe zagajniczki śródpolne są urocze, i to o każdej porze roku. Gdybym był w Kaczawskich latem, na pewno posiedziałbym pod brzozą, oparty o nią placami.
      Janku, obiecałem sobie wrócić tam: pojadę do Nielestna i przejdę drogę przez las z tamtej strony – żeby poznać jej wylot pod szczytem Dworów. A później przez mostek przy elektrowni przejdę na drugą stronę rzeki i wejdę na skały Kapitańskiego Mostku. Wybieram się tam już od paru lat. Może przy okazji pójdę na Gniazdo. A na najbliższą niedzielę, na nasz wspólny wyjazd, nie mam jeszcze planu. Ale na pewno drogi nie zabraknie nam :-)

      Usuń
    2. Tak, Krzysztof, te byczki były młode i wytrzebione, więc pasły się spokojnie, spoglądając na nas obojętnie. Gdyby im do łbów wpadła myśl o agresji, to chyba głównie ja byłbym obiektem ataku. One kiedyś będą fajnymi befsztykami.

      Usuń
    3. Tam nad Bobrem, to ja taki mądry nie byłem. Nazwę, Wysokie Skały, wyczytałem na mapie dopiero w domu.

      Usuń
    4. Ja wiedziałem, ale... zapomniałem o tym, że wiedziałem. Dopiero gdy przeczytałem nazwę u Ciebie, stuknąłem się w czoło: no, przecież tak!

      Usuń