20 grudnia.
Parę słów o programistach,
internecie i o pieniądzach.
Bankomaty, komputery,
internet i pieniądze łączą się ze sobą w zadziwiający sposób.
Kiedyś pieniądz był
prawdziwym pieniądzem. Był kawałkiem drogiego metalu o wartości określonej
swoją wagą, a ta była potwierdzona pieczęcią króla lub mennicy państwowej.
Proste i logiczne. Później namieszali Chińczycy, którzy umyślili sobie
wypuszczenie w obieg samej pieczęci odbitej na kartce papieru. Idiotyczny
pomysł płacenia karteluszką przyjął się na całym świecie, aczkolwiek ze
zrozumiałymi oporami, wypierając nawet tak dobre i naturalne środki płatnicze,
jak muszelki czy bobrze skóry. Teraz, na naszych oczach, dokonuje się następna
zmiana, polegająca na zastąpieniu karteluszki papieru.... niczym. Tak, niczym!
O ile banknot jest czystą umownością, o tyle teraz zastępowany jest czystą
abstrakcją, bo liczbą. Owszem, na banknotach też są liczby, ale one mają swój
materialny podkład, są wydrukowane na papierze, a teraz usuwa się z pod nich
ten papier, zostawiając symbol. Abstrakcję zapisaną w abstrakcyjny sposób: w
komputerowych pamięciach. Tak to od kawałka srebra, złota, czy miedzi,
doszliśmy do krążenia elektronów we wnętrzach komputerów, czyli właściwie do
niczego. To, co powinno zadziwiać nas wszystkich, a nie zadziwia, to normalne
funkcjonowanie tej piętrowej już umowności (papier jako ekwiwalent złota, i dalej,
już bez papieru, sama liczba określająca ten ekwiwalent), i to na obszarze
całego niemal świata, co jest jeszcze dziwniejsze. Kiedyś było bardziej
logicznie: muszelkami można było zapłacić tylko gdzieś tam, a tutaj już nie, no
bo co komu z tych muszelek? A teraz jest nielogicznie: rozwoziłem artykuły
spożywcze po sklepach jakiejś tam angielskiej firmy, dostając w zamian
określoną liczbę umownych, niematerialnych pieniędzy, samą liczbę, komputerowy
zapis, i za takie nie wiadomo co kupiłem benzynę pod Berlinem. Po co im te moje
cyferki? Inaczej pytając: jaki jest związek między firmą kupującą paliwo w
niemieckich rafineriach gdzieś pod Hamburgiem, a zyskiem sklepu spożywczego w
Londynie? Jeszcze inaczej: jak wyobrazić sobie coś tak skomplikowanego i nierealnego,
jak światowe krążenie wirtualnego pieniądza?
Aby to umożliwić, posłużono
się internetem, to znaczy... nie wiem czym. Inaczej: wiem, ale nie wyobrażam go
sobie, mimo codziennego korzystania z tego czegoś. Najbardziej dziwi nie tyle
możliwość zajrzenia z dowolnego miejsca na świecie do pamięci komputera
stojącego gdzieś w Bristolu czy Londynie dla sprawdzenia stanu moich cyferek
zarobionych na rozwożeniu jedzenia po sklepach w Anglii – co przecież też
graniczy z niemożliwością - ale pojemność i szybkość działania tego cudu
nazwanego internetem.
Wkładam kartę bankomatową,
współczesny odpowiednik wiszącego u pasa skórzanego woreczka na pieniądze, w
maszynę stojącą w Lublinie, Tokio, albo gdzieś pod palmami Bahama, i w ciągu
kilku sekund komputer tej maszyny łączy się z komputerem w angielskim banku, by
zapytać się o stan mojego konta, które, nota bene, wcale nie jest żadnym
kontem, a stanem namagnesowania żelazowych drobin na krążku zamkniętym w
hermetycznym pudełku twardego dysku komputera stojącego nie wiadomo gdzie.
Internet. Kilka miliardów
stron zawierających niewyobrażalną różnorodność informacji; internet, w którym
jest wszystko i wszyscy. Nie mam w nim swojej strony, ale jeśli zapytać się
wyszukiwarki Google o Krzysztofa piszącego coś o Prouście, ten fenomenalny
program komputerowy znajdzie mnie, wyświetlając adres Biblionetki. Jest w
internecie cała moja korespondencja, jest praca doktorska Mr Browna z Toronto,
są pogaduszki dwojga zakochanych z Reykaviku, jest katalog obrazów w muzeum w
Leningradzie, zdjęcia mieszkania Prousta, rozkład lotów lokalnej linii
lotniczej w Argentynie i dokumentacja produkcyjna nowej toyoty. Wszystko. Gdzie
jest to “wszystko”? Właśnie, gdzie? Fizycznie w tych metalowych kasetkach
mieszczących wirujące krążki komputerowych pamięci, ale te mogą stać w dowolnym
miejscu na Ziemi. Zadziwiające jest w internecie uniezależnienie adresu dostępu
do informacji, od miejsca jej fizycznego zapisu. Wpisuję internetowy adres, i
nie wiedząc, czy komputer mieszczący miliony plików będących Biblionetką mieści
się we Wrocławiu czy Poznaniu, uzyskuję połączenie niezależnie od miejsca w
którym jestem.
Oszałamiająca
jest nie tylko różnorodność, ale i ilość informacji dostępnej przez internet.
Przeciętnej wielkości książka zapisana w komputerze zajmuje około 1MB miejsca,
a więc typowy komputer zmieści w swojej pamięci sto, albo i kilkaset, tysięcy
książek, całą dużą bibliotekę, do przeczytania której życia mało. Do sieci
podłączone są setki milionów komputerów, co razem daje objętość trudną do wyobrażenia.
Trudną także dlatego, że używane słowa o zajmowanym miejscu, o objętości, mają
tutaj inne znaczenie, zupełnie odmienne od tego, do którego przywykliśmy w
świecie przedkomputerowym. Nie opisują przestrzeni fizycznej, a przestrzeń
wirtualną, informacyjną. Niepojętą, jak ten cały internet.
21 grudnia.
Ci, którzy pamiętają czas
zamawiania rozmowy na poczcie i długie oczekiwanie na połączenie – a ja należę
do tego właśnie, “przedkomórkowego”, pokolenia – chyba już nigdy nie
przyzwyczają się w pełni do telefonów bez kabelka. Jeśli zdarzy mi się irytować
brakiem możliwości połączenia gdzieś w lesie, czy na ulicy dalekiego miasta,
przypominam sobie panią telefonistkę, przeszkadzającą mi w rozmowie wtrącaniem
swojego “mówisieee?”, a później, gdy zakończyłem rozmowę, jakże często będącą
daremnymi próbami porozumienia się z rozmówcą, uparcie przekonywującą mnie o
dobrej jakości połączenia i konieczności zapłacenia; albo wspominam wieczorne
wyjazdy do centrum nieznanego mi miasta w poszukiwaniu czynnego automatu
telefonicznego.
A teraz mam telefon sieci
GSM. Wszechobecne tutaj systemy komputerowe w ciągu sekundy od odebrania
sygnału radiowego z mojego telefonu, po dokonaniu milionowych operacji i
przeanalizowaniu tysięcy kombinacji, ustalają drogę mojego połączenia.
Zamienione w skupioną wiązkę fal radiowych pobiegnie po masztach stacji
nadawczych, później jako promień lasera popędzi czarodziejskimi nitkami szkła,
omiatając Ziemię w oszałamiającym tempie siedmiu okrążeń na sekundę, by po
kolejnej metamorfozie stać się znowu wiązką fal elektromagnetycznych
wystrzeloną w kosmos z ogromnych talerzy anten kierunkowych, w stronę krążących
wokół Ziemi satelitarnych stacji odbiorczo – nadawczo, które po wzmocnieniu
skierują ją ponownie ku naszej planecie, na inny jej kontynent, gdzie chwytana
będzie otwartą gardzielą anteny patrzącej w niebo. W błyskawicznych procesach
przemian fizycznych sterowanych kolejnymi komputerami, wydzielone spośród
milionów innych sygnałów, to moje połączenie zamienione będzie w prąd elektryczny,
który po przebiegnięciu tysięcznych złączy i przewodów uruchomi dzwonek
telefonu w moim domu.
-Małgosiu, to ty?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz