4 marca.
Bardo, Bardzka Góra, Przełęcz
Łaszczowa, Kłodzka Góra, Kostra, Wojciechowice, Wysoka Droga.
Ponownie chciałem jechać w
Kaczawskie, właściwie nie wiem czemu wybrałem Bardzkie - czy bardziej z
ciekawości nieznanych mi gór, czy może powodem była chęć uzupełnienia listy
szczytów zaliczanych do korony. Wolałbym, aby pierwszy powód był właściwy, bo i
po co mi ta korona, której i tak pewnie nie założę, bo nie do twarzy mi z takim
nakryciem głowy..
Więc Bardo i Góry Bardzkie.
Wyjechałem tuż po czwartej, w drodze prowadziłem zaciekłą walkę z Morfeuszem,
którą wygrałem dopiero spory kawałek drogi za Wrocławiem, gdy Eos przywdziała
wyjątkowo długą, z trenem na pół nieba, różową suknię. Prztyknąłem jej kilka
zdjęć, ale jak zwykle niezbyt się udały. Myślę, że ani to moja wina, ani
aparatu, nie. Powód jest zupełnie inny: otóż Eos jest z tych kobiet, które
wymykają się wszelkim próbom ich opisu; czy próbuje się to zrobić piórem,
pędzlem, czy aparatem, ona zawsze jest o krok wyżej, dalej, jest inna.
Prawdziwą pokazuje się tylko na chwilę i tylko tym, którzy patrzą na nią
oczarowanym wzrokiem.
Nim znalazłem parking bliski
szlakowi, nim udało mi się w ciasnym samochodzie zmienić buty i zapiąć
ochraniacze, po Eos ni śladu nie zostało; była 7.20, gdy założyłem plecak i
poszedłem. Trasę znowu wybrała moja zachłanność: zielonym szlakiem na urwisko z
krzyżem, dalej niebieskim, via Bardzką Górę czyli Kalwarię, Przełęcz Łaszczową
i Ostrą Górę, wejść na Kłodzką Górę. Dalej żółtym szlakiem zejść w stronę Kłodzka
aż do wzniesienia Kostra, tam skręcić w drogę ku Wojciechowicom, przejść na
drugą stronę lokalnej szosy, odnaleźć polną drogę biegnącą odkrytym grzbietem
wzniesienia, przejść nią aż do przełęczy, i dalej tym samym niebieskim szlakiem
wrócić do Barda. Dopiero po powrocie podliczyłem odległości: około 25 km, nic
więc dziwnego, że do samochodu wróciłem po dziesięciu godzinach, zmordowany
porządnie.
Urwisko sterczące nad miastem
oglądałem z dołu, stojąc na brzegu Nysy: ze stromej podstawy okrytej drzewami
wyrastają czarne, poszarpane, posępne, budzące niepokój, skalne obrywy
wznoszące się niemal pionowo na wysokość 150-200 metrów, uwieńczone krzyżem
stojącym na krawędzi przepaści. W trzy kwadranse później stałem przy nim, u
stóp mając miasto opasane zakolami rzeki przecinającej w poprzek góry, które
coraz dalszym szczytami niebieściły się przede mną. Piękny widok nie tylko
rozległością, ale i urozmaiceniem: bliskimi szczegółami zabudowy miasteczka,
najdalszą dalą na krańcach horyzontu i fantazyjnymi meandrami Nysy.
Na zboczach Bardzkiej Góry
stoją liczne kapliczki, a na szczycie mały kościół; przy jego murze Matka Boska
zostawiła kiedyś – jak głosi legenda - ślad swojej stopy; oryginał zaginął, ale
obejrzeć można kopię zabezpieczoną stalową kratą. Niektóre kapliczki są
podparte, aby nie przewróciły się; gdy przyjrzeć się ich fundamentom, widać
wyraźne zjawiska denudacyjne, których głównym tam sprawcą jest człowiek: teren
wokół tych kapliczek obniżył się nawet o pół metra, a nie trzeba było czekać
tysiącleci na takie efekty.
Urocze są ścieżki wokół tej
góry, a i dal widać między drzewami w wielu miejscach; piękne miejsca do
letnich spacerów. Dobrym dla nich miejscem startu jest parking na Przełęczy
Łaszczowa, do którego dojechać można lokalną drogą z Kłodzka lub z Bardu.
Na całej mojej trasie
wyróżnia się wcale nie najwyższa Kłodzka Góra, a niższe Ostra i Bardzka. Obie
te góry chwaliły się swoimi zboczami z wielu miejsc mojej trasy, przyciągając
wzrok na równi z falistymi liniami najdalszych szczytów nieznanych gór ledwie
odróżnianych na tle błękitnego nieba.
Poza paroma niezbyt dużymi
podejściami, szlaki prowadziły szutrowymi dróżkami, dla wygody w wielu
miejscach trawersującymi strome zbocza górskie.
Śniegu w dolinach prawie wcale,
na szczytach sporo, miejscami nawet głębokie zaspy, ale na szczęście z twardym
śniegiem, wytrzymującym nacisk stóp. Szedłem mało robiąc przerw, ot, tyle, aby
popatrzeć, zrobić zdjęcia, wyrównać oddech lub wyciągnąć kanapkę z plecaka, bo
jakoś tak mi weszło w krew jeść w drodze.
Czasami chciałbym posiedzieć
gdzieś, pogapić się, zamyślić się z wzrokiem utkwionym w niebieską dal,
posłuchać chwili i spróbować zjednoczyć się z nią tak ściśle, jak to czasami
udaje się mi, nawet nierzadko tak robię, ale jednocześnie coś mnie goni dalej:
pójść za szczyt wzniesienia, za zakręt drogi, pójść jeszcze dalej. Więcej
zobaczyć, bardziej zachłysnąć się przyrodą, widokami, drogą - niecierpliwość i
zachłanność.
Droga… To ona tak kusi, ona
woła mnie każdym swoim zakrętem, każdym szczytem; błotnista, czy kamienista,
szara pod burym niebem, czy wystrojona słońcem - woła, a ja idę za jej głosem
niczym ten owad kuszony feromonem kochanki w wiecznie żywej nadziei spełnienia.
Z Kłodzkiej Góry poszedłem
żółtym szlakiem w stronę Kłodzka, a minąwszy Kostrę, wyszedłem na otwartą
przestrzeń łąk. Po lewej, w kotlinie, leżało Kłodzko, po prawej czerniły się
górskie zbocza z górującą Ostrą, a przede mną ponad fałdy ziemi wystawały dachy
Wojciechowic. Szedłem wąską stróżką asfaltu, a w miarę jak schodziłem do
wioski, rósł nagi, długi grzbiet wznoszący się za wioską; gdzieś tam była polna
droga którą miałem odnaleźć i dojść nią do przełęczy, zamykając w ten sposób
pętlę swojej trasy. Mapa okazała się być dokładna: minąłem domy, stromo
wznoszący się asfalt, dalej drapałem się pod górę w morzu uschniętych badyli;
na grzbiecie spotkałem polny wiatr i takąż drogę. Dwa kilometry dalej widać
było maleńkie samochodziki sunące drogą numer 8, a dużo dalej, na krańcu
świata, siniały góry poznaczone smugami śniegu. Podobała mi się ta droga: polna
i leśna, spokojna, z dalekimi widokami, jedna z tych dróg, którymi chciałoby
się iść bez końca, mimo iż dzisiaj umorusana była błotem.
W tej porze roku, gdy śniegu,
pysznej bieli okrywającej świat opuszczony przez kolorową Jesień, już nie ma, a
Wiosna jeszcze nie przyniosła zieleni i kwiatów, trudno znaleźć uroki, to
prawda. Łatwo narzekać na szary świat przedwiośnia, ale przecież i ten czas
jest naszym, moim czasem – cennym, bo nie do powtórzenia. Ta pora roku jest też
tajemnicza nigdy do końca nie poznaną przemianą, jest powtórzoną na wielką
skalę metamorfozą brzydkiego robaka w cudnego motyla, bo oto to błoto, ta
szarość lasów, brudna żółć traw, kryje w sobie olśniewające piękno pierwszego
kwitnienia, które już niedługo pokaże się nam, jakby znikąd, i odmieni oblicze
świata.
Na ostatnim kilometrze
powrotu, gdy schodziłem oblodzonym żlebem, zdarzyło mi się po raz pierwszy
szczerze i w pełni docenić zalety moich sztywnych butów.:
Szedłem jedyną możliwą drogą,
mianowicie stromym zboczem żlebu, ale w pewnej chwili uznałem, że drugie zbocze
będzie wygodniejsze, więc ostrożnie, powoli, wszedłem na lód wypełniający dno
żlebu na szerokość kilku metrów. Pierwszy krok udał się, przy drugim zacząłem
zjeżdżać. Przestraszony zerknąłem w dół, daleko było, oj, daleko, i odruchowo
uderzyłem kantem buta w lód; poskutkowało, zatrzymałem się i po chwili dotarłem
na drugi brzeg lodowej rzeki.
W drodze powrotnej
wyciągnąłem swoją najnowszą broń do walki z sennością: opakowanie kamyków.
Dobrze działała. Dojechałem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz