24 czerwca.
Położyłem się wyjątkowo wcześnie, krótko po
godzinie 22, a telefon nastawiłem na budzenie o pierwszej. Z przejęcia, myśląc
o tak krótkim śnie, nie mogłem usnąć, a ledwie zamknąłem oczy, zadzwonił
budzik. Przysiągłbym, że spałem minutę - nawet obficie lana na twarz zimna woda
nie mogła zmyć snu z twarzy, jednak w kwadrans później jechałem już drogą na
Wrocław, a celem była Sobótka, miasteczko u stóp Ślęży.
Chciałem raz jeszcze zobaczyć wschód słońca
stojąc na szczycie góry, tak po prostu.
Tak po prostu nie pomyślałem o zabraniu
latarki, szedłem więc świecąc sobie telefonem; w słabym blasku świecącego
ekranu widziałem nieco jaśniejszą drogę, a na rozdrożach chodziłem od drzewa do
drzewa, oświetlając je z bliska w poszukiwaniu znaków. Hekate była dla mnie
łaskawa pozwalając mi przejść. Noc była bezksiężycowa, ciepła i cicha.
Słyszałem tylko siebie, swoje odgłosy. W głębokiej, wilgotnej i ciepłej ciszy,
głuchy odgłos kamienia potrąconego butem był grzmotem, hurkotem walących się
gór, którego po prostu przestraszyłem się. Szedłem obserwując nieskończenie
powolną przemianę nieprzeniknionej czerni nocy w… szarość? Nie, brzask był
granatowy. Był też płodny - nie tylko moimi domysłami, gdy z granatowiejącej
ciemności wynurzały się kształty dziwne, czasami ciekawe, czasami zaskakujące,
jak ta drewniana kaplica między drzewami, częściej niepokojące, a we mnie
budziły się strachy dalekich przodków – ten brzask wydawał mi się też płodny na
kobiecy sposób: swoim wilgotnym ciepłem, tajemniczością i oczekiwaniem.
Gdy widziałem już dróżkę między drzewami,
odezwał się wiatr, szumiąc głośno w koronach drzew, jakby chciał zagłuszyć
obudzone właśnie ptaki.
Dzień wstawał wcale niepodobny do mijającej
właśnie letniej nocy: był coraz zimniejszy, pod szarym niebem, wypełniony
dziwnie wyjącym wiatrem… Wiatrem? Podniosłem głowę szukając przyczyny
niezwykłego odgłosu, i wysoko, niemal pionowo nade mną, zobaczyłem strzelającą
w niebo kratową konstrukcję wieży antenowej oświetlonej upiornym – jak to wycie
wiatru czy prądu - czerwonym światłem. Stałem chwilę z zadartą głową,
zaskoczony kontrastem światów, i dopiero po chwili przyszła myśl: jestem pod
szczytem. Rozejrzałem się szukając wschodu; między drzewami znalazłem jaśniejszy
pasek nieba, jeszcze chwilę krążyłem szukając lepszego widoku, przerwy między
gałęziami, a gdy już pewnie stanąłem na stromym zboczu, zobaczyłem słońce
wychylające się ponad ciemny pas chmur szczelnie okrywających horyzont – jakby
czekało na mnie, o wysokość tych chmur opóźniając dzisiejszy swój wschód.
Biegnąc do mnie z rozpłomienionego złotem
nieba, poprzez dolinę wypełnioną opalizującą mgłą i niebieską ziemią, ponad
szczytami granatowo-złotych drzew, zabłyszczało na mokrych liściach drzew, a
zwisające z nich krople rosy uczyniło płynnym, drżącym i połyskliwym
bursztynem. Patrzyłem oczarowany…
Nigdy nie zadawałem sobie pytań w rodzaju
„czy było warto”; takie pytanie, zadane przez kolegę z pracy, przypomniało mi
się dużo później. Odpowiadając sobie i jemu wzruszyłem ramionami, ponieważ
trudno tutaj o ważenie wartości. Widziałem wschód wyjątkowego uroku – i dla
niego samego warto było wydać parę setek i naderwać noc – ale jeszcze
ważniejsze, na swój sposób bezcenne, jest przeżycie oczarowania, eliksiru pozwalającego
wrócić do moich powszednich zajęć.
Myślałem, że tylko ja będę o tej porze na
szczycie Ślęży, ale w kwadrans po wejściu usłyszałem hałaśliwą grupę młodych
ludzi, jednak odniosłem wrażenie, iż najbardziej interesują ich trzymane w
dłoniach puszki piwa..
Nieco później oglądany z wieży widokowej
wysoki maszt antenowy jeszcze raz zrobił na mnie wrażenie: wychylał się ponad
drzewa, dołem otulony mgłami, wyżej prześwietlony słońcem, a jeszcze wyżej
ostro rysujący swoje kratownice na tle szarogranatowego nieba. A ziemia wokół
leżała ogromną, właściwie bezkresną, skoro horyzont ginął w niebieskościach,
równiną z ledwie widocznymi zarysami gór na południu.
Ślęża jest wyjątkową górą z kilku powodów.
Mimo niewielkiej wysokości góra imponuje swoim widokiem, stojąc samotnie i
strzelając pół kilometra ponad pola wokół; była prastarą siedzibą bogów, i
zapewne od imienia jednego z nich przyjęła swoją nazwę, a następnie udzieliła
jej ludom i krainie wokół. Ta góra jest starożytnym centrum Śląska.
Na szczyt wszedłem idąc czerwonym szlakiem,
a schodziłem niebieskim i dalej czarnym; to dalsza droga, ale ciekawiły mnie
skalne rumowiska na południowo-zachodnim zboczu, tak niespodziewane na
niewysokiej górze o łagodnych, zdawałoby się, zboczach. Schodząc tamtędy
dziękowałem bogom za pomysł wejścia szlakiem czerwonym, bo niebieskim raczej
nie byłoby możliwe wejście w ciemnościach. Bezładnie spiętrzone głazy wymuszają
uważne stawianie kroków, w zamian dając ładne widoki i wrażenie wysokogórskiej
wędrówki.
Rosnąca tam lipa jakby chciała udawać
kosodrzewinę swoim pokręceniem, ale zdradziła się nachylając ku mnie swoje
gałęzie ciężkie sokiem i zapachem lata.
Na końcu czarnego szlaku, a na brzegu
Sobótki, stoi schronisko, jak informuje mnie przewodnik. Byłem głodny, miałem
za sobą siedem godzin wędrówki, więc poszedłem tam na śniadanie; przywitała
mnie kelnerka podając menu. To nie jest schronisko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz