Dzień czternasty, grudzień.
Parking pod Łysą Górą,
Przełęcz Widok, Ulina, wieś Dziwiszów, Skowron, Rybień, wieś Komarno, Wysoczka,
Przełęcz Komarnicka, wieś Podgórki, parking.
Lubię wodzić wzrokiem po
mapie gór. Gdy nic nie potrafię napisać, gdy mi źle, gdy zmęczony jestem
czytaniem trudnego tekstu, biorę moją wysłużoną, poprzecieraną mapę Gór
Kaczawskich i wędruję po niej. Zielone plamy przywołują obrazy lasów i leśnych
duktów, jasne plamy przenoszą mnie na odkryte przestrzenie pól i górskich łąk,
na których tu i ówdzie siedzą kępy drzew lub szare teraz zarośla nawłoci, wśród
których idę ze wzrokiem biegnącym daleko, ponad dolinami i wioskami, ku
odległym szczytom zamykającym horyzont. Idę. Przechodzę przełęcze, przeskakuję
strumienie, przecinam szosy i wchodzę w las, a to wszystko szybko, wygodnie i z
nieomylnością palca przesuwającego się po papierze mapy.
Idę! Nieważne gdzie, ważne,
że droga rozwija się przede mną, a pamięć wespół z wyobraźnią czynią ją
pociągającą. Wołającą mnie.
Plan miałem zbyt ambitny jak
na krótki dzień zimowy.:
Samochód zostawić pod Łysą
Górą, i via Przełęcz Widok zejść w dół zboczami mając po prawej drogę 365
prowadzącą ku Jeleniej Górze. Dojść w pobliże skrzyżowania z drogą nr 3,
stamtąd idąc powyżej tej drogi na wschód, dojść do wsi Komarno, wejść na
wzgórze Wysoczka, a z niego na Przełęcz Komarno. Po drugiej stronie przełęczy
skręcić na zachód, i idąc stokami Maślaka i Kobyły dojść do szosy 365 w pobliżu
parkingu z samochodem.
Pewnie przeszedłbym tę trasę,
chociaż chyba tylko moja pazerność kazała mi wyznaczyć drogę o długości blisko
30 km, na dokładkę bez wyznaczonych szlaków i w zimie; przeszedłbym, gdybym
gonił horyzont, a ja swoim zwyczajem gapiłem się wokół, myszkowałem po okolicy,
albo błądziłem.
Na drogę wyszedłem tuż po
siódmej – czarna noc ustępowała szaroniebieskiemu świtowi odsłaniając świat
królewsko wystrojony szadzią. Wszystkie drzewa i drzewka, każdy krzak i każdy
najmarniejszy badyl, były po prostu piękne, baśniowe, jak ze snu którego
chciałoby się śnić bez końca. Dzień spotkany na odkrytych stokach poniżej
Przełęczy Widok tracił swoje wcześniejsze niebieskości pokazując mi chmurne,
szaro-białe oblicze zimowego dnia bez odrobiny słońca.
Było kilka stopni mrozu,
puszysty śnieg sięgał kostek, ale na szczęście nie przeszkadzał w marszu.
Szedłem łagodnie opadającym, rozległym, odkrytym stokiem Źróbka; po drugiej
stronie doliny, za szosą, rósł Zazdrośnik, za którym wznosiła swe wieże
antenowe Łysa Góra. Pierwszymi celami wędrówki były szczyt Ulina i pomnikowych
rozmiarów dąb rosnący samotnie gdzieś w pobliżu, jak zapewniała moja mapa.
Szczyt sam wyrósł przede mną, nieposzukiwany, wystarczyło wejść na niego i
zakręcić się na pięcie, bo widok z niego jest panoramiczny: z trzech stron
łagodne stoki gór przeplatające swe lasy licznymi łąkami, a przede mną, daleko
w dole, białe śniegiem dachy wsi Dziwiszów. Rozglądałem się oddając się
ulubionemu w takich miejscach zajęciu: tam, gdzie jeszcze nie byłem, szukałem
najdogodniejszych przejść, na innych górach wypatrywałem swoich śladów z
poprzednich wędrówek.
Gdzie dąb? Kręciłem mapą nie
mogąc się zdecydować, w końcu poszedłem sprawdzić dwa wytypowane drzewa –
szukany dąb był tym drzewem, który od początku przyciągał wzrok rosnąc samotnie
na niewielkim wzniesieniu.
Na tych stokach przysypanych
śniegiem spod którego wystawały wiechcie żółtych traw, pod dębem godnym
ołtarzyka Pana lub hamadriady, pod grupką brzóz rzędem siedzących na wysokiej
miedzy, przy kępie dzikich róż jeszcze trzymających swoje owoce w nadziei
ptasich odwiedzin, znajdowałem ukryte pod zimowymi obrazami, pięknymi, ale
surowymi i czarno-białymi, powaby wiosny i lata, których tak bardzo mi brakuje,
a które tutaj wydają się mieć swoje zielono-kwietne siedziby. Tęskniłem za
nimi.
Schodziłem ku wiosce
oglądając się – dąb jakby patrzył na mnie ze swojej wysokości, a nieco niżej
trafiłem na zapomnianą dróżkę polną. Drzewa biorą ją w posiadanie i chyba tylko
ptaki i sarny pamiętają o niej; znowu, jak tyle razy dzisiaj, na zimowy obraz
nałożyły mi się inne, wiosenne i letnie: zamarłe teraz brzózki delikatnym
drżeniem liści odpowiedziały polnemu wiatrowi przynoszącemu z nad łąk zapachy
kwitnienia, stary dąb zaszeleścił poważnie, a ja, siedząc na tej miedzy
pachnącej zielenią i słońcem, słuchałem skowronka zachłystującego się ciepłem
dnia gdzieś wysoko pod niebem błękitnym i ogromnym.
Spojrzałem w lewo i w prawo,
chwytając obraz drogi w swoją pamięć i w obiektyw aparatu; wrócę tutaj -
obiecałem sobie.
Doszedłem do bocznej drogi
asfaltowej na brzegu wioski, ale której drogi? Na mapie było ich kilka, a ja,
po przyjściu tutaj polami, nie mogłem się zorientować. Poszedłem w lewo, ale po
paruset metrach uznałem, że droga skręca nie tam, gdzie powinna - chciałem
odnaleźć aleję dębową za pałacem - więc zawróciłem. Niżej, na
charakterystycznym skrzyżowaniu, rozpoznałem właściwą drogę. Pałac dziwiszowski
wymaga remontu; mam nadzieję, że doczeka się go tak, jak doczekało tyle innych
sudeckich pałaców. Dęby znalazłem, ale alei tam nie ma, wszystko zarośnięte i
dzikie, a szkoda, bo mogłoby być to urocze miejsce do spacerów. Szedłem na
zachód, po lewej mijając wzniesienie zidentyfikowane jako Sośnię. Skoro tak, to
trzeba mi przejść na drugą stronę wzgórza, a tam znajdę Grób Wandali –
wydedukowałem; niezbyt trafnie, jak się okazało. Drogę przegradzał strumień
zbyt szeroki aby go przeskoczyć, szedłem więc jego brzegiem wypatrując
wystających kamieni, w końcu przeszedłem mielizną błogosławiąc buty i kije,
jakże przydatne na oślizłych kamieniach, ale gdy po drugiej strony góry
zobaczyłem szosę, zorientowałem się, że szukane miejsce jest jeszcze dalej. Iść
tam? Kręciłem się niezdecydowany, aż w końcu czas zdecydował za mnie: była już
godzina 11, za godzinę minie pół dnia, a ja miałem za sobą może trzecią część
drogi. Skręciłem na wschód, ku widocznym w oddali niewysokim wzgórzom. Idąc
polami odnalazłem wzgórze Skowron, minąłem Rybień i wszedłem na boczną dróżkę
prowadzącą ku wsi Komarno. Dziwna to wieś, wcale nie wiejska, bo zmieniona na
noclegownię dla zamożnych mieszczuchów, wioska zaczynająca się w dolinie, na
granicy Jeleniej Góry, a kończąca się w górach, 5 km dalej i trzysta metrów
wyżej, tuż pod przełęczą której dała swoją nazwę, o parę kroków od szczytów
Skopca i Barańca.
Im wyżej byłem na stoku
Wysoczki, tym rozleglejszy widok rozpościerał się przede mną i za mną, w
pogłębiającej się dolinie przeciętej rozciągniętą wsią; dachy jej domów były
jak geometryczne ozdoby nanizane na nitkę wielkiego naszyjnika. Przede mną
otwierał się olbrzymi, a dotychczas nieznany mi, przestwór hal okolonych
odległymi ścianami lasów rosnących na szczytach Barańca i Folwarcznej. Po lewej
cudne szadzią i strzelistością świerki, po prawej obły szczyt wzniesienia, ku
któremu skręciłem. Na grzbiecie dopadł mnie przenikliwy, mroźny wiatr; wydawało
mi się, że nie mam grubej czapki naciągniętej głęboko na głowę, dopiero
założenie kaptura uratowało uszy. Na szczycie zdarzyło się coś, co uwielbiam,
gdy zdarzy się spontanicznie - taniec oszołomienia, oczarowania i radości:
spojrzałem przed siebie i zobaczyłem piękny rozległością i urozmaiceniem widok,
odwróciłem się i zobaczyłem widok równie ładny, ponownie odwróciłem się,
zachłanny i ciekawy, o kolejne pół obrotu nie wiedząc gdzie patrzeć, gdzie
ładniej… To jest ten taniec.
Taniec obcowania z pięknem
przyrody.
Za grupą tamtych wyniosłych
świerków była Trzmielowa Dolina; dzisiaj już jej nie poznam, ale przejdę nią
przy najbliższej sposobności, bo jakże mi ominąć dolinę o tak pięknej, letniej
nazwie? Nieco z boku i dalej, już prawie na horyzoncie, widać było łysiny hal
rozciągających się daleko, aż po Kobyłę i jeszcze dalej; już obiecałem sobie
przejść stokami gór cały masyw. Dalej na prawo daleka linia lasów obniżała się
z obu stron w szeroką literę V – to przełęcz, mój następny cel. Idąc w tamtą
stronę rozglądałem się, właściwie pozwalałem wzrokowi na bieg po grzbietach
licznych wzniesień niczym po falach łagodnego morza.
Z wyniosłości schodziły w
dolinę nitki drzew rosnących na miedzach i nad strumieniami, małe laski –
wysepki na halach, wyciągały swoje ciemne ramiona w głąb białych śniegiem
płaszczyzn łąk, tu i ówdzie krzewiły się róże lub tarniny, trzy brzozy
zwieszały swe długie ramiona wystrojone, jak wszystko wokół, szadzią, daleko
przede mną widać było rozrzucone po polu wielkie bele siana – jakby stado owiec
pasło się na łące, a pod lasem widać było dach samotnej chaty.
Wszedłem między ostatnie domy
wsi, zdążyłem zobaczyć cudnej urody szpaler świerków, a niedługo później droga
przegięła się na grzebiecie i zaczęła swoje opadanie – minąłem Przełęcz
Komarnicką i zacząłem zejście na drugą stronę masywu.
Na jednym ze skrzyżowań
leśnych duktów moja droga urwała się. Po prostu znikła, nie było jej dalej;
uznałem, iż iść zaśnieżonym lasem bez drogi, przy tych pochyłościach, nie
będzie bezpiecznie, a skoro nie można prosto, to w którą stronę skręcić? Łysa
Góra, a więc i samochód, był z lewej strony, ale tam dukt wznosił się, nie
opadał, więc? Skręciłem w lewo w nadziei znalezienia odgałęzienia prowadzącego
w dolinę. Nie znalazłem. Droga zaprowadziła mnie pod szczyt, na otwartą
przestrzeń hali gdzieś w okolicy Ogiera. Szedłem więc w stronę Łysej Góry
trawersując zbocze góry, po prawej mając wioskę w dole. Po drugiej stronie
doliny wznosiła swe wysokie zbocze Krzyżowa, przyciągała mój wzrok prosząc o
wejście na nią; kiedyś to zrobię.
Cały dzień był chmurny,
właściwie szary, więc nie od razu zauważyłem jego koniec. Dopiero zapalające
się światła we wsi uświadomiły mi, jak jest późno. Dalej nie szedłem zboczami,
jak planowałem, a w dół, do wioski. Schodziłem patrząc na przemianę obrazu
przede mną, na wzajemne przemieszczanie się zboczy, na malenie jednych i
wznoszenie się drugich elementów krajobrazu, na domy, nieruchome przecież, a w
czasie mojego schodzenia jakby przemieszczające się na tle zboczy wzgórz. Na
końcu drogi szczyty wzgórz odbiegły gdzieś daleko stając się niewidoczne, za to
domy wyrosły i wzięły mnie między siebie.
Wiedziałem, że ta wioska to
Podgórki, ale pewność moja chyba nie była najwyższej próby, skoro odczułem ulgę
po przeczytaniu nazwy wioski na przystanku autobusowym.
Idąc szosą, już w
ciemnościach, w ciągu godziny dotarłem do samochodu. Nogi miałem jak z drewna,
puste termosy, pełną kartę pamięci aparatu i sytość drogi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz