20 marca.
Gdy wybierałem trasę jednej z moich
zimowych wypraw w góry, zrezygnowałem z wejścia na Waligórę po przeczytaniu w
jakimś przewodniku ostrzeżenia przed wchodzeniem na tę górę północnym zboczem,
a to ze względu na jego duże nachylenie. Pojechałem w inne góry, ale Waligóra z
tym swoim stromym zboczem plątała mi się po głowie. Fakt, jestem dziadkiem –
myślałem - ale czy tylko dlatego, że syn ma córkę, mam zrezygnować z wejścia na
dach Gór Suchych?
Pojechałem. Celem było małe, senne, jakby
wymarłe miasteczko ukryte w głębokim wąwozie, na końcu bezimiennej drogi,
miasteczko, w którym czas zatrzymał się w latach sześćdziesiątych. Stare,
zaniedbane wille z łuszczącymi się i opadającymi śladami minionej świetności, a
na głównej ulicy jedynie pies z podkulonym ogonem i babcia owinięta w czarny
szal. Sokołowsko.
Ulica mijała drogowskazy szlaków
turystycznych, i zaraz kończyła się kamienistą dróżką pnącą się w kierunku lasu
na zboczu pierwszej góry. Wcisnąłem forda w ciasne pobocze, wsadziłem w kieszeń
mapę, zarzuciłem plecak i poszedłem, oczywiście okrężną drogą, no bo kto to
widział w górach zmierzać do celu najkrótszą drogą..
Góry Suche, fragment Gór Kamiennych, są
inne od pozostałych pasm sudeckich: kształtami przypominają stożki o stromych
zboczach. Są tam dwie góry tak nazwane – muszę kiedyś wejść na nie. Stożek
Wielki widziany z Unisławia Śląskiego czyni wielkie wrażenie swoją wysokością i
regularnością stromych zboczy.
Czerwonym szlakiem poszedłem na Bukowiec,
dalej przez Krzywuchę ku schronisku Andrzejówka, w którym zjadłem całkiem dobry
żurek. Waligóra sterczała nade mną z nachylonym czołem, niczym byk mający
odpierać atak. Będzie trudniej niż na męczącym zboczu Bukowca? – zastanawiałem
się. Było trudniej, ale mniej męcząco. Było trudno, bo każdy krok musiał być
postawiony rozważnie na zboczu o kącie nachylenia na pewno przekraczającym 45
stopni i pokrytym zbitym, zeskorupiałym śniegiem, ale i mniej męcząco, a to ze
względu na szybkość mojego wchodzenia niewiele większą od marszu ślimaka na
stracenie. Wiosny nigdzie ni śladu, za to liczne ślady zimy. Gruby szron na
świerkach, a na nagich gałęziach wyższych drzew szkliła się, niczym lukier,
warstwa lodu. Czasami dobiegał mnie z góry dziwny dźwięk, ciche trzaskanie
zlane w jeden szumiący odgłos – to pękał lód na gałęziach poruszanych wiatrem,
a w moment później inna seria szemrzących odgłosów: zderzania się lodowych
złomków ze śnieżną skorupą pokrywającą ziemię.
Na szczycie nie miałem cichego
sam na sam z górą, bo ten okupowany był przez sporą grupkę rozkrzyczanych
młodych z piwami w ręku. Ominąłem ich i niebieskim szlakiem poszedłem w stronę
Suchawy, pierwszego z trzech ustawionych w rządku szczytów. Pierwszego i
ostatniego, jak się okazało.
Otóż na Suchawie zgubiłem szlak. Na szczycie odszedłem
od ostatniego znaku w bok, chcąc wydostać się poza linię drzew i spojrzeć z
góry w dziki, zimowy, czarno-biały wąwóz z widocznymi stąd domkami Sokołowska.
Zobaczyłem i będę pamiętać ten widok. Poszedłem dalej, ale na brzegu stromego
zbocza, nie widząc nigdzie ani ludzkich śladów, ani znaków szlaku, zawróciłem.
Od ostatniego znaku zataczałem koła szukając jakichkolwiek śladów –
bezskutecznie. Następny szczyt, Kostrzyna, wznosił się stromo przede mną, ale
bliżej i niżej miałem strome zbocze pokryte śniegiem. W końcu zdecydowałem się
pójść ledwie widoczną ścieżyną, właściwie paskiem nieco równiejszego śniegu
skosem trawersującego stromiznę. Doszedłem do duktu, był bez znaków: w lewo,
czy w prawo? Tutaj popełniłem błąd wybrawszy drogę w lewo. W dwa tygodnie
później szedłem tą drogą z przeciwnej strony i wtedy dowiedziałem się, że ze
względu na bezpieczeństwo dobrze zrobiłem trawersując zbocze, ale gdybym na tym
dzikim dukcie skręcił w prawo, doszedłbym do mojego zgubionego na szczycie
szlaku. Wtedy nie wiedziałem, a parę kilometrów dalej doszedłem do… schroniska,
czyli tam, skąd wyszedłem. Zrobiłem wielkie koło. Już wtedy obiecałem sobie
przejść drogę ponownie, co zrobiłem w dwa tygodnie później, już przy wiosennej
pogodzie, bez śniegu. Dnem głębokiej, malowniczej doliny doszedłem do
miasteczka, i zgodnie z planami pojechałem do Zapomnianych Skał stojących
między Mieroszowem, a Chełmskiem Śląskim. Dlaczego tam? Też się zastanawiałem.
Tyle tutaj skał, a wybrałem te…
Otóż ze względu na ich nazwę. Żal mi się
ich zrobiło, że takie zapomniane, no i po prostu postanowiłem odwiedzić je, aby
chociaż przeze mnie były pamiętane.
Dwie największe skały podobne są do
przedpotopowych stworów wyrzuconych tutaj przez fale morskie: długie, o
stromych bokach i tępych pyskach wielkości kamienic, a po wdrapaniu się na
grzbiety jednego i drugiego zobaczyłem dziwne narośla piaskowe, pełne skalnych
okien, kształtów dziwnych, obłych, ale i rogatych. Ależ tak! Stojąc na wierzchu
łba jednego, na sąsiednim zobaczyłem rogi! Autentyczne rogi wyrastające ponad
czołem, doskonale tłumaczące drugą nazwę tych skał: Czartowskie Skały.
Zszedłem na miękkich nogach; chyba już nie
dla mnie Orla Perć…
Na zakończenie wędrówki zobaczyłem drogę,
taką zwykłą polną drogę: przez chwilę przytulała się do świerków lasu, by zaraz
porzucić je beztrosko i skręcić na otwartą przestrzeń pól. Przecinała je śmiałą
linią, zapraszająca, wołająca, i ginęła za szczytem wzniesienia. Była zwykłą
zimową drogą, mokrą i szarą wśród szaro-brązowych pól, ale nawet nie mając
urody swoich letnich sióstr wystrojonych zielenią i polnymi kwiatami, ciągle
miała to, co tamte: nostalgiczny urok wołający wędrowca. Nie mogłem odjechać
nie odpowiedziawszy na jej wołanie.
3 kwietnia.
Już dwa tygodnie wcześniej miałem ustalony
plan wyprawy: samochód zostawić na poboczu tej samej uliczki w Sokołowsku, i
pójść tam, gdzie nie doszedłem na ostatniej wyprawie. Niebieskim szlakiem
poszedłem na Włostowę, a że w połowie jej zachodniego zbocza mój szlak
przecinała dróżka poziomo trawersująca stromiznę, dałem się skusić, idąc nią w
obie strony i podziwiając widoki. Zbocze to jest w wielu miejscach odkryte,
wzrok leci daleko, góra z jednej strony pnie się ku niebu, z drugiej spada
skalnymi rumowiskami w głęboki wąwóz oddzielający je od sąsiednich szczytów:
Garbatki, Średniaka i Koziny; za nimi, już po czeskiej stronie, dolinę
wypełniały niemal białe, opalizujące w jasnym słońcu chmury. Szedłem ponad
chmurami.
Na stromym szczycie następnej góry,
Kostrzyny, stałem długo, sycąc wzrok czarodziejską dalą rozległych widoków i
ciesząc się każdą rozpoznaną górą.
Na wprost wysoko wznosił się poznany na
poprzedniej wyprawie szczyt Bukowca, nieco bliżej przylepiona do niego
Krzywucha, a jeszcze niżej, w dolinie, na stromym grzbiecie skalnym, sterczała
ponad drzewa brązowa maczuga baszty zamku Radosno, do złudzenia przypominająca
pionowy wałek pieczonego mięsa stojący w budkach serwujących kebab. Na lewo, po
drugiej stronie Kotliny Sokołowskiej, wznosiły się dwa strome szczyty Stożków,
tak imponujące od strony Unisławia, a za nimi, dalej na lewo, rozsiadł się
szeroki masyw Lesistej. Między Stożkami a Bukowcem widziałem Chełmiec w Górach
Wałbrzyskich, górę zbłękitniałą odległością, nachylona nad swoim miastem i
niezmiennie przyciągającą mój wzrok przedziwnym poplątaniem świata wyobraźni i
rzeczywistości.
Na prawo widok zamykała stroma ściana
zachodniego zbocza Suchawy, i z tamtej strony dobiegały mnie bliskie głosy
ludzi. Były tak wyraźne, że oczekiwałem spotkania za chwilę, a okazało się, że
słyszałem je z samego zbocza oddzielonego od mojego szczytu głęboką przełęczą i
kilometrową odległością. Akustyka niesamowita, jak w starożytnych teatrach.
Idąc zygzakowatym szlakiem po stromym
zboczu Suchawy, tym szlakiem, którego dwa tygodnie temu nie mogłem znaleźć
schodząc w dół, pomyślałem, że jednak dobrze zrobiłem idąc wtedy skosem po
zboczu, bo zejście poza szlakiem po tej stromiźnie pokrytej śniegiem nie byłoby
rozsądne. A znaków szlaku jest tam niewiele, i tak są umieszczone, że pod
śniegiem nie widać ich. Dzisiaj szedłem kierując się głównie śladami ścieżki
wydeptanej w poszyciu lasu.
Oglądany ze szczytu Suchawy wąwóz
zakończony Kotliną Sokołowską, tak dziki, zimowy, czarno-biały dwa tygodnie
temu, teraz, bez śniegu, w jasnym słońcu, wydawał się inny, przyjazny,
uśmiechnięty. Gdzieś między Suchawą a Waligórą, na brzegu rozjaśnionej słońcem
dróżki, zrobiłem przerwę, siedząc na pniaku i pijąc gorącą jeszcze kawę. Jej
smak w takich miejscach, daleko od ludzkich osiedli, wśród kamieni i drzew,
wydaje się inny, lepszy i dziwny, smak nie z tego świata. Coś podobnego
odczuwam włączając laptopa i uruchamiając internet gdzieś w drodze, poza
miastem: zadziwienie przepleceniem się dwóch światów.
Nie wiem jak ja wszedłem na to zbocze – to
była moja myśl w czasie schodzenia północnym, stromym zboczem Waligóry. Śniegu
było niewiele, więc szło mi się łatwiej, ale dwa tygodnie temu szedłem pod górę
w głębokim śniegu. Udało się wtedy, udało i dzisiaj.
Od schroniska Andrzejówka poszedłem żółtym
szlakiem via ruiny zamku Radosno do miasteczka, a stamtąd pojechałem w Góry
Wałbrzyskie, kuszony nie wiedzieć czemu nazwą jednego ze szczytów południowego
pasma: górą Wołowiec. Z drogi 381 skręciłem w boczną uliczkę przeciskającą się
między domami, a na jej końcu, u podnóża gór, zostawiłem samochód i płytkim
żlebem wszedłem na grzbiet. Tam znalazłem niebieski szlak, no i zakręciłem się,
idąc nim w przeciwną stronę. Ale nic to, bo poznałem Kozła i Małego Kozła,
Dłużynę i Wołowiec, z którego roztacza się szeroki widok na Wałbrzych, masyw
Chełmca i szczyty Gór Suchych, a ze zbocza Kozła zobaczyłem w oddali
naburmuszony, jakby przewalający się w dolinę, szczyt Waligóry z przylepionymi
do niego Suchawą i Kostrzyną.
Nie chciało mi się wracać, bo wiedziałem,
że ta wyprawa jest moim pożegnaniem z górami na przeciąg półrocza. Wyjeżdżam, a
w góry będę się mógł wybrać dopiero w październiku.
Już mi ich brakuje. Już oglądam mapy,
odruchowo wybierając szlaki i zazdroszcząc sobie samemu tych przyszłych
jesiennych wypraw.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz