1 lipca.
Patrząc na targane wiatrem
zarośla, obiecuję sobie wyjść wieczorem na plażę, zobaczyć fale przelewające
się przez falochrony i mewy podnoszące
skrzydła przed podbiegającą do nich wyższą falą, ale gdy po prysznicu siadam
przy biurku, ciepło pokoju rozleniwia mnie: tak dobrze, tak sucho... Dopiero
odblask zachodzącego słońca - rzadkiego gościa ostatnich dni - na ścianach
sąsiednich domów, wygania mnie na plażę.
Fale, strzelając białymi
bryzgami wody, faktycznie przelewają się przez rzędy drewnianych pali, a morze
oglądane pod niskim już słońcem nabrało intensywnej barwy ciemnego granatu.
Szczyty fal jaśnieją, ale nie zwykłą swoją bielą, a połyskiem masy perłowej i
roztopionego srebra. Zimny, silny wiatr przenika przez moją lichą kurtkę i kąsa
mnie, ale nie żałuję wyjścia z ciepłego pokoju.
Stoję oparty o ścianę
kontenera obserwując ruchliwą gromadę jaskółek. Najwięcej jest ich przy
kałużach wody stojącej w koleinach; przyglądają się sobie? Z błędu wyprowadza
mnie kolega, mówiąc o lęgnącym się tam robactwie - ich pożywieniu. No tak, lot
jaskółek tylko wydaje się zabawą, w rzeczywistości będąc ich ciężką harówką dla
zdobycia jedzenia. Podnoszę wzrok, i zaraz zapominam o tej prozaiczności:
jaskółka, lecąc pod wiatr, trzepocze skrzydłami jak skowronek nad polami, albo
jak gołąb, którego lot zawsze wydaje mi się ciężką walką z powietrzem; jaskółka
nie walczy z przestrzenią, ona nad nią panuje, bo oto nagle kładzie się niemal
na plecy w ciasnym wirażu, zatrzymuje się na moment, i gdy wydaje mi się, że
zaraz spadnie, ona już mknie rozcinając przestrzeń ramionami rozłożonych
skrzydeł - jaskółka, księżniczka przestworzy, czarny krzyżyk, symbol lata,
radość moich oczu, mknie niesiona wiatrem, goniona moim wzrokiem - już nie za
pożywieniem, a dla samej przyjemności lotu, budząc we mnie odwieczne, jakże
ludzkie, pragnienie latania.
19 lipca.
Dzisiaj nie zdążyłem zobaczyć
zachodzącego słońca, ale widziałem świecące morze. Ciemność zmierzchu była
tylko na brzegu, rysując ciemnymi barwami sylwetki ludzi na plaży, podczas gdy
morze świeciło blaskiem rtęci rozlanej na spokojnych, ociężałych falach, którym
łuna zachodu nadawała metalicznego, czerwonego połysku. Na prawo, w kierunku
wschodu, rtęć fal stopniowo zmieniała zabarwienie: błyskając tu i ówdzie
szafirem i fioletem, rozlewała się w wielką płaszczyznę niebieskości, która
dalej, w stronę linii horyzontu, stawała się granatowa, jeszcze dalej
szaro-granatowa, aż w końcu rozpływała się w szarości zmierzchu, zacierając granicę
między morzem a niebem.
Dzisiaj niebo było czystym,
intensywnym pożarem zachodu rozpłomieniającym pojedyncze kłaczki na niebie,
chmurki zupełnie odmienne od wczorajszych. Tamte były brzuchatymi olbrzymami
spiętrzonymi w wysokie budowle o fantazyjnych, niemożliwych do stworzenia na
ziemi kształtach, jakby wyśnione w sennych rojeniach zwariowanego architekta
marzącego o wieżowcach budowanych z delikatnej, lotnej, ale wyrazistej i
spoistej substancji, wieżowcach sięgających tam, gdzie słońce jeszcze nie zaszło.
Patrząc na kształty
niepodległe, zdawałoby się, prawu ciążenia, czasem przychodzi do mnie myśl o
ich niezupełnie ziemskim pochodzeniu, a wtedy myśl idzie dalej, ku... Solaris,
Lemowskiemu oceanowi tworzącemu kształty niemożliwe do opisania; albo ku planecie,
której widoki tak oczarowały Bregg'a w „Powrocie z gwiazd” - kolejny, tysięczny
splot świata realnego z fantazją - tym razem literacką.
Wrażenie ogromu tych chmur,
bajecznej swobody przestrzennych kształtów, ich niepodobieństwo do wszelkich
kształtów ziemskich, w moim odbiorze niezmiennie potwierdza naszą
"dwuipółwymiarowość", ludzkie nieobycie z pełnią trzech wymiarów.
Kilometry dali? Nic niezwykłego, ale w połączeniu z kilometrami wysokości stają
się niezwykłe dla naszych oczu - jak te chmury, zwykłe przecież, a jednocześnie
tak nieziemskie, tak bajeczne.
27 lipca.
Hałas. Każda muzyka jest nią
po przekroczeniu progu tolerancji moich uszu, a tutaj słucham - nie chcąc
słuchać - okropną mieszankę.
Nieśmiertelna pszczółka Maja
i równie żywotne kaczuchy, krok dalej skrzeczący ryk z głośnika zapewnia mnie o
jednym kroku do zakochania, przez otwarte okno przejeżdżającego samochodu
dopada mnie i przygniata do ziemi fala grzmotu przypominająca odgłosy pewnej
wstydliwej czynności, ale jeszcze dalej słychać miły, taneczny rytm rock and
roll'a.
Idę rozglądając się i
rejestrując obrazki.
Pod ścianą ligustra tato
pomaga dwuletniemu synowi wysikać się, a metr w lewo stoi kilka obrazów
wystawionych na sprzedaż. Oglądam je przez chwilę, bo też tylko chwilę czasu są
warte, a odwracam głowę w kierunku nowego dźwięku: zgrzytając i błyskając
światłami, elektryczna ciuchcia dla dzieci kręci się wciśnięta w kąt między
ścianą budynku a chodnikiem.
Your new style - czytam napis
na jednym z niezliczonych namiotów handlowych. Wchodzę, rozglądam się, i widzę
styl jarmarczny; chyba już wolę mój bezstylowy styl rodem z ciuchołków. Jest
tańszy.
"what are you staring
at?" - czytam na bluzce ponętnie rozpychanej biustem. Jako to na co?! -
odpowiadam dziewczynie w myśli, ale oto kilka kroków dalej widzę srebrzyste
ślady dłoni na innej bluzce i napis: "touch me". To ja już nic nie
wiem: tamta zdaje się zabraniać nawet patrzenia, a ta zachęca do dotykania...
Opalone ramiona i uda
dziewczyn emanują ciepło letniego słońca i seksapil, a pod metalowym płotem, za
którym rozsiadł się tyleż razy oglądany dorodny kasztanowiec, skaczą
mechaniczne pieski. Ludzie omijają je, a sprzedawczyni stoi oparta o
ogrodzenie, jakby smutna, przywołując wspomnienie dziewczynki próbującej
zarobić sprzedażą zapałek. Kupić? Podchodzę, ale widząc nieobecną minę
dziewczyny - cofam się.
"Warkoczyki
afrykańskie".
"50 % zniżki".
"Wafle według własnej
receptury".
"Prawdziwe lody
amerykańskie".
"Domowe pierogi".
"Meeega oferta".
Jakaż to oferta jest tak wielka? Zaglądam do wnętrza plastikowych pudełek i
widzę tam cukierki w formie długich batów o dziwaczanych smakach. Shrek? Jak to
smakuje?
Lody, gofry i zapiekanki,
bursztyn, ozdoby i ozdóbki, chińskie zabawki, ciuchy i baloniki na druciku,
gotowana i prażona kukurydza, piwo, piwo i znowu piwo. Jarmark.
Salon gier telewizyjnych
zawsze kusi mnie wspomnieniem dawnej pracy w takim przybytku rozrywki, skusił
więc i teraz.
Gra miała mnóstwo świateł i
wielkie głośniki, żadnych przycisków, a przed nią była podłoga z pięcioma polami
do stawiania na nich stóp. Ekran wyświetlał polecenia, a z głośników płynęła
muzyka dyskotekowa. Taneczny automat, a na jego parkiecie zobaczyłem Grację.
Tak po prostu. Bogini wcieliła się w postać tańczącej dziewczyny, ale zdradził
ją wdzięk jej ruchów. Stałem i gapiłem się, oczarowany, ale czyż można mi się
dziwić? Wszak śmiertelnik jest bezsilny wobec uroków tej, która z sobie tylko
znanych powodów przybyła z nad Tybru tutaj, nad północne morze, by w
niepozornej postaci zwykłej dziewczyny objawić swój powab.
Później wiele razy zaglądałem
do tego salonu, ale bogini chyba wróciła do swojej ojczyzny...
Na plaży jest inaczej -
pomyślałem patrząc na tyle razy widziane obrazki, ale nie bardzo potrafiłem
określić różnicę. Dopiero widok dwojga młodych siedzących ramię w ramię na
piasku tuż przy brzegu i gapiących się na morze, przypomniawszy mi odległe lata,
pozwolił wyjść myśli ponad przyzwyczajenie. Rozejrzałem się: w mroku zmierzchu
wszędzie wokół migały ekrany telefonów i aparatów fotograficznych, flesze
błyskały całymi seriami, a z namiotu z piwem, rozsiadłego się nawet tutaj, na
plaży, dobiegała głośna muzyka, w sąsiedztwie fal morza potrzebna jak ta dziura
w moście. Patrząc na ludzi ustawiających się do zdjęć, albo ustawiających swoje
aparaty, ludzi głośno rozmawiających i nawołujących się, przyszła mi do głowy
myśl o bezskuteczności ich starań o uwiecznienie chwili: oni będą mieli
zdjęcie, tylko zdjęcie, a chwilę łapie tamta para, wspólnie patrząca na
zmienny, ruchliwy odblask zachodu na powierzchni morza.
16 sierpnia.
Co jest takiego niezwykłego w
bagnach, że przyciągają mnie? - pytam się siebie stojąc na pniu pochyłego,
prawie poziomo rosnącego drzewa, konarami podpierającego się o dno bajora z
mętną wodą.
Uporczywe, wszędobylskie
życie? Czy bagna to dla mnie swoiste współistnienie przeciwności, to symbioza
życia i śmierci? A może widzę w nich pierwotną przyrodą nieukształtowaną ręką
człowieka?
Kilka małych drzewek, powoje
otwierające piękne kielichy kwiatów, kołysząca się kępa wysokich traw bagiennych,
jakieś kwiaty chwalące się nie wiadomo komu swoimi kolorami, a to wszystko na
zwalonym, wystającym ponad wodę, zielonym od mchu pniu. Niżej, w wodzie, leży
zmurszała kłoda drewna, wygląda jak krokodyl oczekujący swojej ofiary; o!,
tutaj, te sęki, to jego oczy, a pęknięcie na końcu do złudzenia przypomina
półotwartą paszczę potwora. Tuż obok tatarak wznosi swe długie, smukłe liście
ku nieruchomo trwającym, nagim gałęziom martwego drzewa. Po stojącej,
zarośniętej rzęsą wodzie, biegają przedziwne stwory, a tuż przy mnie, u stóp,
mała nornica wychyla się z ziemi i nerwowo rozgląda wokół.
Jak zawsze, tak i dzisiaj nie
znajdę przyczyny uroku błot. Jedyna myśl błądząca mi po głowie jest trudna do
wyrażenia słowami, jest niejasnym wrażeniem przenoszenia się w odległe czasy
naszej ścisłej zależności od przyrody i
panowania tejże Przyrody na ziemi.
Bagna pod Kołobrzegiem. Te
same - to moja uporczywa myśl w czasie ich oglądania - które naszemu
Bolesławowi i jego wojsku tak dokuczyły tysiąc lat temu, i przez które ponownie
musieliśmy się przedzierać wieki później, na przedwiośniu 45 roku.
Po drugiej stronie ścieżki
inny świat: na piaszczystych wydmach kwitną i jednocześnie owocują gęste krzaki
róż, ponad nimi czerwienieją już głogi, buki obsypują się kulistymi jeżami
bukwi, a na piaskowych szczytach rosną sosny, od wiatrów chore na reumatyzm.
A o sto kroków w bok, na
brzegu morza, w wodzie po kolana, stoi para pięćdziesięciolatków. Są zwróceni
twarzami do siebie i obejmują się ściśle, głęboko, czule, tworząc piękny, ciepły
obraz i budząc we mnie zazdrość.
Wszystko: nowe drzewa rosnące
na powalonych starych pniach, maleńkie, różowe kwiaty na brzegu rozlewiska, buk
czerwony tak opity słońcem, że wydaje się gorący, mała dziewczynka budująca
zamki na plaży, łabędź dumnie kroczący wśród ruchliwej gromadki kaczek, morze,
dzisiaj koloru czystego granatu i tamci dwoje, to wszystko skąpane jest w
jaskrawym świetle letniego słońca tworzącym obrazy, którym już za parę
miesięcy, w zimie, nie będę dawał wiary: niezwykłe obrazy lata.
19 sierpnia.
Dzisiaj przechodziłem obok
jarzębiny, tej samej, której białe kwitnienie oglądałem w maju; niestety,
dłużej już nie mogę udawać, że nie widzę czerwieni jej owoców. Wiem, dziecinna
to reakcja, ale takie zdarzają się mi często: otóż broniłem się przed
dostrzeżeniem koloru owocowych kiści tego drzewa w nadziei opóźnienia przyjścia
końca lata. Jesień zbliża się w zwykłym dla siebie czasie, ale to przeze mnie,
ja zawiniłem i jarzębina. Ona ładnym kolorem owoców, ja ich dostrzeżeniem,
którym dałem przyzwolenie na przyjście jesieni.
Siedzę przy komputerze, ale
przez otwarte drzwi patrzę na drzewa oświetlone zachodzącym słońcem. Blask
słońca jest ciepły, coraz cieplejszy i coraz bardziej złocisty, aż w pewnej
chwili wznoszenie się barw ustaje, a w moment później cofa się. Blask
ciemnieje, zamiera, a ja, jak zawsze w czasie tej magicznej chwili, chciałbym
dłoń wyciągnąć i zatrzymać... co właściwie? Słońce, jego blask na zielonej
ścianie drzew? Niemożność uczynienia tego, moja bezsilność, wygania mnie na
dwór, każe chłonąć każdą chwilę, zapamiętać każdy odcień z tej świetlistej
palety barw słonecznych, ale rozprasza mnie szybkość jej przemian i
nieuchronność zmierzchu, przeszkadza przyzwyczajenie uniemożliwiające przeżycie
chwili zachodu w pełni, do zachłyśnięcia się... co ja piszę? Chciałbym czas
zatrzymać w sobie, by móc przeżywać go bez końca, bez czasu, ale to kolejna
niemożliwość, tutaj i teraz budząca niepokój, a nawet, bywa i tak,
rozdrażnienie, i dopiero gdy znika ostatni ślad słońca na wysokich drzewach,
wzbierająca wokół szarość przynosi uspokojenie.
25 sierpnia.
Patrzę na jaskółki próbując
uchwycić różnicę w ich lataniu. Bo jest. Ich lot nie zawsze jest tak
roztrzepanie zawirowany jak w pełni lata, teraz one jakby próby robiły:
ustawiają się pod wiatr i szybują w miejscu, lekko kołysząc się, a mnie wydaje
się, że w ten sposób sprawdzają nośność swoich skrzydeł, a może badają wiatry.
Myśl o możliwym powodzie takich prób budzi we mnie łagodny żal.
Stoję na krawężniku,
rozglądam się, liczę ludzi na chodniku i malwy pod małym domkiem rybaka;
zaglądam do wnętrza opustoszałych automatów sprzedających nie wiadomo co,
wchodzę do barów i sklepów, rozglądam się po półkach, wychodzę na ulicę i całym
ciałem chłonę orzeźwiający chłód sierpniowego przedwieczoru.
Słucham dźwięków bambusowych
gongów zawieszonych na ścianie kiosku; grzeję w dłoniach onyksowe bibeloty
wyłożone na ladzie ulicznego sklepiku; wchodzę w senne, boczne uliczki, i ponad
parkanami zaglądam do wnętrza uroczych ogródków; mijam lampion schowany wśród
liści klonu, obserwując chybotliwe przemiany ich barw, zawracam i patrzę
jeszcze raz, i jeszcze.
Oglądam książki rozłożone
przez ulicznego straganiarza, ale ich treść nie interesuje mnie; dotykam je,
jestem tutaj, ale jednocześnie duch mój błądzi uliczkami miasteczka.
Schodzę z oświetlonej
promenady na jaśniejącą między drzewami dróżkę, w mrok, między majaczące
kontury dużych drzew. Wciągam w płuca haust chłodnego, wilgotnego powietrza o
przejmującym, dziwnym zapachu. To zapach zielonej wilgoci, zapach drzew, ale
jeszcze coś, co w nieuchwytny sposób kojarzy mi się z latem, zapach tak silnie
skupiający w sobie letnie wrażenia, że Lato spodziewałbym się zobaczyć gdzieś
tutaj, między sennymi drzewami.
Czego szukam? ...Nie wiem.
Chyba po prostu smakuję swoją przedjesienną nostalgię.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz