Strony

wtorek, 18 marca 2014

Góry Sowie


 13 czerwca.
Z przełęczy Woliborskiej na Wielką Sowę i z powrotem? Jeszcze dalej - szeptała mi w ucho Zachłanność, ale gdy podliczyłem czasy, uznałem, że co więcej, to będzie nadto i nie posłuchałem jej. Gdy dziurawa, jak to zwykle bywa z bocznymi, ale i uroczo meandrująca między zboczami - jak przystało na górską, droga 384 wspięła się razem ze mną na przełęcz, było pół do ósmej. Pusty parking czekał na mnie, a drogowskaz informował o czterech godzinach i o ponad 12 kilometrach na Wielką Sowę. Akurat tyle, aby poczuć drogę w nogach - pomyślałem. Wchodząc na czerwony szlak obejrzałem się na samochód; on, tak jak i ja, nie był pewny, czy dobrze robię zostawiając go samego na tym pustkowiu. Jest za stary, nikt go nie zechce, pomyślałem. Usłyszał i łypnął na mnie swoim zadrapanym okiem, obrażony. Westchnąłem: zawsze coś palnę nie w porę.
Poszedłem. O ósmej miałem za sobą kawałek pierwszego podejścia.
Ranek był chmurny i mglisty, ale synoptycy zapowiadali pełne słońce już w południe. Mylili się. Słońce pokazało się tylko na chwilę, gdy z Rymarza schodziłem w przełęcz Jugowską, ale może właśnie dlatego widzę jeszcze tę wyjątkowo ładną chwilę, gdy w ciągu sekundy zbocze góry rozjaśniło się słonecznymi kolorami, a świerki upuściły na ziemię swoje cienie; przemieniony w tej jednej chwili las uśmiechnął się do mnie, a ja do niego. 



W schronisku nęcił mnie zapach jajecznicy, ponętniejszy chyba od zapachu pitej kawy. Dałem się skusić, czemu nie?; jajecznica była tłuściutka jak trzeba, na boczku, ale jej ciężar czuł mój żołądek przez większość dnia.
Widoki w tych górach są po prostu piękne, wszędzie, a z dwóch najwyższych szczytów, z Wielkiej Sowy i z Kalenicy, widzi się ziemię wokół niczym z bajki jakiejś, i chciałoby się maleńkie domki w malutkich miasteczkach gęsto rozsianych wokół widzieć jako domki krasnoludków z zaczarowanych krain. Łagodne, zalesione szczyty wokół, te bliskie w ciemnej zieleni świerków, dalsze coraz bardziej niebieskie, coraz mnie wyraźne, ledwie zarysowane, a ostatnie dotykają nieba i stapiają się z nim w niebieskiej dali, budząc myśl o czarownej krainie za siedmioma górami. Dal jest zielenią i błękitem, ale kolory te są też obok, na brzegu strumienia, gdzie wśród traw kępy niezapominajek nachylają się ku wodzie zasłuchane w szept Najady snującej opowieść o cudzie letnich dni.





Na północy, tam, gdzie góry już nie sięgały, niebieścił się masyw Ślęży. Wydawał się ogromny, był majestatyczny. Górę widziałem chyba z każdego wyższego szczytu, wołała mnie, a ja obiecałem (nie wiem, czy bardziej sobie, czy bardziej jej) pójść kiedyś jej szlakami. Ta niewysoka przecież góra wyróżnia się, przyciąga wzrok, może dlatego, że dziwnym kaprysem sił przyrody stoi osobno, sama jedna - idealne miejsce na prastare obrzędy.
Gdy wróciłem po dziesięciu godzinach, samochód stał. Końce jego owalnej gęby jakby się podniosły na mój widok. Ja i moje stopy też ucieszyliśmy się widząc go.
Wieczorem, gdy zmierzając w stronę Wrocławia minąłem drogę na Sobótkę, miasteczko u stóp Ślęży, pomyślałem, że oto w jego nazwie mam potwierdzenie: ta góra zapewne od zawsze uznawana była za miejsce bogów i ich chramów, i nie raz w noc Kupały paliły się ogniska na jej szczycie.

ęłęó"W górach jestem znowu prawdziwym człowiekiem; tam stajemy się braćmi i wszystko co brzydkie i błahe opuszcza nas."
Słowa te, wypowiedziane przez Hermana Henke, popularyzatora turystyki w Górach Sowich, przeczytałem wyryte na tablicy ustawionej przy szlaku na Sowę. Czy trzeba szukać innych przyczyn wędrówek w góry? Może co do tych braci to miałbym pewne wątpliwości, ale brzydota niewątpliwie opuszcza nas, ustępując przed pięknem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz