23 maja.
Podniesie się - myślałem o
mgle wyjeżdżając. Nie podniosła się; to ja, wchodząc na Wysoki Kamień, wszedłem
w nią. Trudno, nie zobaczę odległego horyzontu, ale za to mijane skałki widzę
inne: tajemnicze, baśniowe, wynurzające się z mgły jak ze snu - pocieszałem
się. Gdzieś w okolicach Zawalidrogi mgła skropliła się. Wyciągnąłem kurtkę
nieprzemakalną wiedząc, że chroni od deszczu tylko przez pierwsze dwie minuty -
dłużej jakoś nie chce. Gdy poczułem zimny okład poniżej łokci - zawróciłem.
Ta wyprawa w Góry Izerskie od samego początku była
nietypowa. Wracałem się po buty, zapomniałem kupić picia, a rodzynki kupione do
pogryzania w drodze okazały się być suszonymi śliwkami, zaraza z tymi małymi
literkami na opakowaniach. Miałem dylemat: gdy pójdę dalej, przemoknę i
przeleżę w łóżku kilka dni. Wracam do samochodu. Wrócę, a później będę żałować.
Nie wiem, kiedy będę mógł wrócić tutaj, już wkrótce czeka mnie wyjazd do
Ustronia Morskiego, a gdy wrócę, będzie wrzesień. Deszcz jakby ustaje. Buty
powinny wytrzymać, jeśli woda nie sięgnie poziomu sznurówek. Wracam na szlak.
Nic mi nie będzie, a wodę do picia znajdę, źródeł tutaj nie brakuje.
Zawróciłem. Deszcz ustawał i
ponownie zaczynał padać jeszcze kilka razy, ale kurtka okazała się być dzielna
- nie przemokłem. Co mnie gnało w ten deszcz? Żadne tajemnicze fluidy ani
ukryte piękno, wcale. To były te skałki wychylające się z mgły na spotkanie ze
mną i dźwięki. Odmienne dźwięki marszu w deszczu. Materiał kurtki wydawał
szeleszczące odgłosy tarcia, krople deszczu cicho szemrały spadając na nią, a
nawet wydawało mi się, że słyszę szmer kropel deszczu na świerkach; buty
naprzemiennie albo chrzęściły na żwirze (jeszcze jedno pyszne zestawienie
dźwięków!), albo chlupotały w kałużach, albo mlaskały w błocie - świat
wypełniony cichymi dźwiękami. Właściwie to nie wiem, dlaczego tak podobały mi
się te dźwięki. Chyba po prostu pasowały do tej ścieżki wśród mokrych jak i ja
świerków, do mgły odsuwającej się przede mną (bo mgła nie lubi być dotykana -
jak ocean na Solaris - mgła rozstępuje się, daje swobodne przejście i ponownie
zamyka się z tyłu dopiero wtedy, gdy ma pewność swojego bezpieczeństwa),
pasowały do nagich kikutów uschniętych drzew pojawiających się i niknących na
granicy widzianego świata, nie: na granicy świata, bo nie było żadnego
"dalej"; pasowały do ciszy i pustki szlaku, na którym pierwszego
człowieka zobaczyłem po trzech godzinach marszu, na szczycie Zwaliska.
Był nim
młody chłopak z wielkim plecakiem i ze zmoczonymi okularami (błogosławiłem moją
śliczniutką czapkę z daszkiem chroniącym szkła przed deszczem); razem
ruszyliśmy na poszukiwanie ścieżki na dach Gór Izerskich – na Wysoką Kopę. Mgła
podniosła się nieco, powiększając horyzont świata do stu czy dwustu metrów i
odsłaniając cmentarzysko drzew na rozległym, płaskim wierzchołku góry. Jedne
umierały stojąc i stoją nadal jak wyrzut sumienia, wznosząc w górę kikuty
swoich ramion, inne powaliły wiatry, a ich rozcapierzone korzenie bezradnie
sterczące w górę nadal wydają się szukać ziemi wokół siebie. Pod nogami jakby
torfowisko - mokra ziemia pełna wodnych oczek i zapadlisk przykrytych
zeszłoroczną trawą. Księżycowy krajobraz.
W godzinę później
stwierdziłem, że plan trasy zakreśliłem nie tyle ja, co moje łakomstwo, i
zawróciłem; po powrocie do samochodu okazało się, przejście połowy pierwotnie
planowanej trasy zajęło mi 9 godzin, a według przewodnika było to 25
kilometrów. Czuję jeszcze mięśnie łydek:) Na szczęście po południu rozpogodziło
się, a później zaświeciło słońce.
Ostatni odcinek drogi
powrotnej prowadził początkiem mojego szlaku, przez Wysoki Kamień, góry ukrytej
rankiem we mgle. Widok z jej szczytu oczarował mnie.
W dolinie, niemal u moich
stop, Szklarska Poręba, a u wylotu doliny, daleko, Jelenia Góra; na wprost
wielkie i bliskie, tylko rękę wyciągnąć, Karkonosze, doskonale widoczna
Szrenica z nitkami swoich szlaków narciarskich, troszkę na lewo budynek
nadajnika TV na szczycie Śnieżnych Kotłów; po drugiej stronie, blisko, nieco
niżej, Czarna Góra widziana jak przez szkło powiększające, nadrealnie, bo
zdawałoby się, że mógłbym jej świerki policzyć, a za nią, 20 km dalej, sine
szczyty Gór Kaczawskich i Rudaw Janowickich. Wzrok leci w przestrzeń ogromną,
nic nie staje mu na przeszkodzie, a zachwycona myśl leci za nim i wcale nie
chce wracać.
Wrócę tutaj.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz