Cały
mój dzisiejszy plan, to szwendanie się po Sokołowskich Wzgórzach.
Po
miesięcznej przerwie w wyjazdach tak bardzo brakowało mi wędrówki, że nie
chciałem słuchać informacji synoptyków zapowiadających wyjątkowo brzydką
pogodę.
Eee,
pewnie znowu się pomylą – mówiłem sobie, ciesząc się wyjazdem jak dziecko nowym
dniem.
Im
jestem starszy, tym bardziej zazdroszczę dzieciom intensywności radosnego
przeżywania. Dla dziecka nie ma jutra ani wczoraj – jest tylko obecna chwila
rozciągnięta w czasie całego dnia, chwila pełna zachłyśnięć, zdumień i
fascynacji; radości wolnej od zmartwień wyprzedzających swoje powody, jak to
się dzieje u dorosłych. Dziecko potrafi cieszy się drobiazgami: ślimakiem
chowającym rogi, bajką czytaną przez ojca czy psem merdającym ogonem – dorosły
rzadko kiedy to potrafi. Nam mało, my potrzebujemy czegoś więcej żeby się
cieszyć, a że więcej nie mamy, cieszymy się rzadko. W swoim zaślepieniu, w
mniemaniu swojej mądrej dorosłości, posunęliśmy się do uznawania radości
dziecka za mało wartościową; „dziecinna”, mówimy, co w naszych ustach potrafi
brzmieć lekceważąco, a przecież dziecko umie to, czego my już nie umiemy, lub
potrafimy tylko czasami: potrafi cieszyć się życiem swobodnie, naturalnie, bez
wspomagania się intelektem i filozofią, które tutaj są protezami.
W
piątkowe popołudnie chyba coś mi się przypomniało z tamtych odległych już
czasów, bo cieszyłem się i radosną myślą obejmowałem mój czas. Wędrówka
rozmokłymi drogami, wśród zapłakanych wzgórz, słuchając szumu wiatru i werblu
deszczu na kapturze, taka wędrówka wydała mi się pociągająca. Potrzebowałem
jej.
Po
raz pierwszy zaspałem. Ustawiłem telefon na budzenie o 3.30, ale zapomniałem,
że wcześniej kazałem mu budzić mnie tylko w dni robocze. Czy mogę mieć
pretensje do telefonu, skoro sam namieszałem mu w jego krzemowym móżdżku wydając
sprzeczne polecenia? Przecież nie. Synoptycy tym razem nie pomylili się: gdy
jechałem padało, gdy wyszedłem na szlak, lało. Co prawda okulary schowałem już
po kilku minutach, bo przez zamoknięte szkła widziałem mniej niż bez nich, ale
na stopach miałem buty, które jeszcze nigdy nie przemokły, zwykle noszoną
wiatrówkę zamieniłem na płaszcz przeciwdeszczowy, no i w końcu mogłem
wypróbować nieprzemakalne rękawice z demobilu - byłem przygotowany do
deszczowej wędrówki.
Samochód
zostawiłem przy szkole w Sokołowcu i poszedłem na Skąpą. Byłem tam niedawno,
ale że w planach miałem poznanie ścieżek Sokołowskich Wzgórz, więc i ich bliską
sąsiadkę, a moją znajomą, postanowiłem odwiedzić. Gdy byłem tutaj po raz
pierwszy, góra pokazała mi się w słońcu, w ciepłych brązach i zieleniach,
dzisiaj była smutna i przygaszona, ale ładną była nadal.
Rzeki
wezbrały, potoki hałaśliwe pędziły zmętniałe wody, na brzegach pól, pod
miedzami, a nierzadko po prostu w koleinach dróg, pojawiły się deszczowe
strumyki.
Wszędzie tam, gdzie wypłaszczone pola uniemożliwiały odpływ wody,
utworzyły się szeroko rozlane kałuże odbijające szare, zapłakane niebo.
Przeciąłem pole - tłusta, lepka ziemia oblepiła mi buty, każdy z nich ważył
tonę – i wszedłem w las. Zboczami wzgórz biegnie droga, w części jest to
garbaty dukt leśny, w części wyrównana szutrowa droga, a opasuje wzgórza z
trzech stron, zaczynając się i kończąc w Sokołowcu. Biegnie blisko granicy
lasów, nierzadko widać z niej rozległe widoki – od Wielisławki aż po Sądreckie
Wzgórza.
Deszcz przestał padać, przejaśniło się. Niebo, rano rozmyte, nijakie,
szare i płaskie, teraz nabrało ostrej wyrazistości. Nad głową miałem
niekończące się szeregi mięsistych, przestrzennych bałwanów, które wydawały się
być granicą oddzielającą dwa światy. Nad nimi świeci słońce – pomyślałem;
przypomniały mi się chwile zachwytu, gdy lecąc samolotem, z góry oglądałem
morze takich mięsistych bałwanów oświetlonych słońcem.
Teraz
byłem pod chmurami, słońca nie widziałem, ale powietrze nabrało takiej
przejrzystości, że w którejś chwili zobaczyłem na horyzoncie ostatnie szczyty
wschodniego pasma odległego o około 15 kilometrów.
Mężczyznę
siedzącego na brzegu drogi spostrzegłem dopiero wtedy, gdy przywitał się ze mną
– tak rzadko widuje się ludzi na kaczawskich drogach, że nie spodziewałem się
spotkać kogokolwiek... A może tak zamyślony szedłem… A może taki gapa ze mnie…
Rozmawialiśmy chwilę, okazał się być zbieraczem kamieni. Pokazał mi swoje
znaleziska: garść uszkodzonych geod, parę złomków agatów, nic wartościowego ani
nawet specjalnie ładnego, ale właśnie dlatego ujął mnie ten człowiek swoją
pasją i poszukiwaniem. Życzę mu agatów wielkości bochna chleba.
Nie
tylko na Sokołowskich Wzgórzach widzę wiele nowych dróg leśnych budowanych
przez leśników; wiadomo po co - dla wywozu drewna z lasu. Wiem, że sporą część
tego drewna sprzedaje się za granicę, co napawa mnie obawami: czy nie jest tak,
że dla szybkich, doraźnych korzyści, teraz i w przyszłości tracimy i będziemy
tracić więcej? Las pełen rosłych drzew jest nie tylko niezastąpionym źródłem
życiodajnych dla ludzi procesów, jest też domem dla niepoliczonych gatunków
zwierząt i roślin, którym my, mając się za panów Ziemi, winniśmy opiekę. Musimy
pamiętać o tym, że las może istnieć bez nas, my bez lasu nie bardzo.
Wielkie,
stare drzewa, są dla mnie po prostu piękne swoją magią i swoim majestatem.
Właśnie tak – majestatem: wiele jest miejsc na Ziemi, które chciałbym zobaczyć,
wśród tej mojej elity jest las sekwoi olbrzymiej – drzew, których ogromu trudno
sobie wyobrazić, drzew, które są największymi żywymi organizmami na Ziemi.
Kiedyś, gdy ten niby oczywisty fakt życia drzew w pełni dotarł do mnie, był
odkryciem. Od tamtej pory inaczej patrzę na drzewa.
Dzisiaj,
w pochmurny dzień styczniowy, las widziałem uśpiony, nagi, z niewielką ilością
kolorów, ale, jak to często u mnie, spod tych zimowych obrazów przebijał się
obraz innego lasu – zielonego,
eksplodującego swoją siłą witalną, tętniącego życiem, pachnącego i
uśmiechniętego - obraz malowany słońcem i moją tęsknotą.
W
drzwiach „Zaczarowanego Ogrodu” w Proboszczowie, gospodyni domu przywitała mnie
uśmiechem.
Uśmiech
kobiety bywa podobny do słońca – ma zdolność rozjaśniania świata.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz