Pokonaliśmy ostatnie metry stromego podejścia wchodząc po stopniach wykutych w kamieniu. Szczyt skały, do tej pory górujący nade mną, obniżył się do moich stóp odsłaniając daleką przestrzeń. Pierwsze, co dostrzegłem, to wąski pasek kolorów na szarym niebie, kolorów leciutko zaznaczonych, jakby stonowanych swoją nieśmiałością; tuż obok, zaraz za niebieską barierką ochronną, zobaczyłem fantazyjnie wykrzywiony pień martwego drzewa. Między jego konarami prześwitywała dal - inna niż swojska i znana, kaczawska, ale przecież jak zawsze oczekiwana i zawsze pociągająca; tuż obok skała kończyła się pionową ścianą, w dole widziałem wierzchołki świerków.
Byliśmy
na szczycie Pielgrzyma w Górach Stołowych.
Wyjazd
był dla mnie podwójnie odmienny, bo z towarzyszem i w góry, w których nie byłem
trzy lata. Jeszcze w przeddzień wyjazdu nie mogliśmy się zdecydować gdzie
jechać. Zmienialiśmy plany i mapy, pomysłami lataliśmy po Sudetach, w końcu
stanęło na Górach Stołowych. Wyjechałem głęboką nocą, nieco spóźniony zabrałem
kolegę i via Wrocław pojechaliśmy na południe, kończąc jazdę na pięknej
widokami, klasycznie górskiej Drodze Stu Zakrętów. Czas mieliśmy dobry:
rozwidniało się, gdy weszliśmy na zielony szlak prowadzący ku Pielgrzymowi.
Aura
typowo jesienna: szaro, chmurno, mało kolorów, gdzieniegdzie łachy śniegu
przypominały o zimie, ale nie padało, a widoczność była niezła. To będzie dobry
dzień, pomyślałem, wchodząc po krótkim marszu między Radkowskie Skały o tak
charakterystycznie dla tych gór fantazyjnych kształtach.
W
tych górach, jak nigdzie indziej, widać czas i jego potęgę w tworzeniu i
niszczeniu. Oglądane tutaj skały nie są pierwotną materią Ziemi, kiedyś były
mułem na dnie morza lub rzeki, skorupami czy kośćmi różnych zwierzaków,
szczątkami roślin. Także pozostałościami po nieistniejących od milionów lat
gór, które tysiące wieków drążyło, przerabiając na pył i piasek. Woda, wiatr,
siła ciążenia, przenosiły te drobiny i osadzały przemieszanymi warstwami z
tamtymi resztkami. Mijały pory ciepłe i zimne, mijały tysiące pokoleń, a każde
dokładało coś z siebie do tych niezmiernie wolnych, ale nieustannych procesów;
morza zalewały lądy, lądy wchodziły w morza, padały ogromne drzewa i wielkie
dinozaury, na dno opadały puste już muszle mięczaków, a wulkan huczący gdzieś
za horyzontem sypał swoim kurzem na mijające lata. Czas wspomagany ciśnieniem i
chemicznymi procesami stworzył z tego konglomeratu skały sedymentacyjne, jak to
mówią geologowie, którym nigdy nie brakuje specjalistycznych nazw na nazwanie
dosłownie wszystkiego. Upłynęły oceany czasu, nim zawiłe procesy wewnątrz Ziemi
wypchnęły wielkie połacie jej skorupy w górę, uruchamiając kolejny cykl
niszczenia utworzonych skał. Pierwsze pojawiły się porosty zasiedlające nagie
skały, później jakieś mchy, a na ich szczątkach znalazły dla siebie miejsce
kolejne rośliny. Z czasem pojawił się las, aż w końcu przyszedł człowiek,
spojrzał na skalne twory i pomyślał o wieczności.
Mylił
się: wieczność jest w przemianach Ziemi, a on patrzył na chwilowy jej stan.
Kiedyś, w niewyobrażalnej przyszłości, gdy świat zapomni o ludziach, ostatnie
skały tych gór rozsypią się w proch, który po upływie kolejnych milionów lat
stanie się tworzywem nowych gór.
Kto
je wtedy nazwie?
Czas.
Mam go mgnienie tylko, chwilę nieistotną wobec wieku tych kamieni na których
stoję, ale to właśnie geniusz moich współbraci zbadał, zrozumiał i opisał ten
przeogromny, skomplikowany i niekończący się ciąg metamorfoz Ziemi.
Czas.
Dotykam go dotykając skał Gór Stołowych.
Nieodmiennie
podobają mi się w tych górach miniaturowe lasy, wysepki flory na szczytach skał
oddzielonych od masywu. Czasami na skąpej przestrzeni jednego kroku rośnie tam
spore drzewo wczepione korzeniami w szczeliny (a bywa, że te korzenie opasując
skałę schodzą do ziemi), kępa jagód, kilka małych drzewek czekających swojej
szansy wyrwania się ku słońcu, a gdy obserwator nachyli się, zobaczy
niespodziewane bogactwo gnieżdżących się tam gatunków roślin. Niektóre uczepiły
się krawędzi skały i rosną wisząc nad przepaścią, upodobniając wierzchołek
skały do rozczochranej głowy Polifema. Jeśli uda się zajrzeć na dno szczeliny,
zobaczyć można butwiejące szczątki roślin kiedyś rosnących na górze, ale na
szczęście obecni mieszkańcy skał nie widzą ich – wyciągają ramiona do słońca i
po prostu żyją.
Plan
dzisiejszej trasy zakreśliła moja zachłanność: po zejściu ze skał Pielgrzyma
poszliśmy w stronę Urwiska Batorowskiego przez Cygański Wąwóz i Batorów z
zamiarem przejścia aż do Narożnika, w efekcie do samochodu doszliśmy w dwie
godziny po zmierzchu; gps kolegi pokazał 28 kilometrów drogi za nami. Z
wędrówki sprzed trzech lat wschodnią częścią Urwiska, a był wtedy słoneczny
dzień października, pamiętam ładny las świerkowy, kolory i zapachy jesieni,
pamiętam swój pogodny nastrój; dzisiaj widziałem mnóstwo uschniętych kikutów,
całe połacie martwego lasu pod burym niebem. Nie wiem kiedy pójdę tam ponownie…
Zaczął
padać deszcz, a ja nie wziąłem kurtki przeciwdeszczowej. Gdy wiatrówka była
bliska przemoknięcia, deszcz ustąpił miejsca śniegowi. Sypało obficie.
Zajęci
drogą i rozmową, przegapiliśmy Skałę Józefa, było zbyt późno żeby wracać do
niej, tym bardziej, że przed nami było dużo widokowych miejsc na odsłoniętych
skałach Urwiska. W słoneczny dzień na pewno byłyby piękniejsze, dzisiaj były za
to dziksze, surowsze, czyniły większe wrażenie. Cały odcinek niebieskiego
szlaku od Narożnika do Skały Puchacza jest po prostu piękny widokami,
kształtami i wrażeniami.
Padający
gęsty śnieg, ledwie widoczna ścieżka między drzewami, kontrasty bieli i czerni,
choinki przysypane świeżym śniegiem; później lekka mgiełka pogłębiająca
wrażenie dzikości, w końcu powoli nadchodzący zmierzch. Podobało mi się to
wędrowanie. Stojąc na szczycie Narożnika, patrzyliśmy na kończący się dzień;
padający śnieg pospołu z wieczorną mgłą odebrał dalekie widoki.
Skróciliśmy
trasę wracając szosą. Zostawiliśmy za sobą ostatnie lampy uliczne Karłowa i
razem z szosą zanurzyliśmy się w czarny las; poczułem się… dziwnie. Trochę
nieswojo. Między drzewami okazało się, że las jest szaro-biały: śnieg odgonił
czerń nocy, widzieliśmy najbliższe drzewa i drogę przed sobą, a gdy z naprzeciwka
jechał samochód, mieliśmy chwilowy, ale olśniewającą ładny, spektakl z udziałem
światła i opadających płatków śniegu.
Na
pustym leśnym parkingu czekał na nas mój zasypany śniegiem ford; samochód i ja
odetchnęliśmy z ulgą: cali doczekaliśmy się siebie. Obawiałem się drogi do
Pasterki, ale udało się, jadąc na dwójce bez gazu i lekko hamując, zjechać
białymi serpentynami szosy do schroniska.
Mieli
tam dobre, chłodne piwo i gorącą wodę w łazience.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz