Dzień czwarty, luty.
Z miejscowości Wojcieszów
żółtym szlakiem do wioski Radzimowice i dalej na zbocze Żeleźniaka. Powrót tą
samą drogą. Podjechanie do wsi Podgórki, odnalezienie Jaskini Walońskiej.
Samochodem pod Wielisławkę.
Już na ostatniej wyprawie w
góry wiedziałem, że następna także będzie w Kaczawskie. Te niewysokie góry
podobają mi się, ale trudno mi powiedzieć dlaczego; może znajduję w nich
wyciszoną nostalgię? Taką pogodzoną z niemożnością swojego zaspokojenia i
jednocześnie niosącą pocieszenie? To możliwe.
Kłopotem jednodniowych wypraw
jest takie ustalenie trasy, aby nie wracać tą samą drogą do samochodu;
chciałbym pójść tutaj i tam, zrobić wielkie koło, zamykając w nim wszystkie
miejsce niewidziane i kuszące, ale możliwości są ograniczone. Postanowiłem
wyjść z Wojcieszowa żółtym szlakiem na Żeleźniak, wrócić niebieskim, a później
znaleźć w końcu jaskinię Walońską i ponownie odwiedzić Wielisławkę.
Poznałem już trochę tych
małych miejscowości sudeckich zagubionych wśród gór, na końcu dziurawej drogi;
wiele z nich jest biednych, czasami na pół wymarłych, o obcej, bo starej i
jeszcze niemieckiej, zabudowie. Ich wspólną cechą jest także uderzający
kontrast: obok ślicznych, odnowionych budynków o oryginalnej urodzie, stoją
stare, obdrapane, nierzadko opuszczone i rozpadające się, jakby niechciane,
domy bez właścicieli. Smutne to dla mnie obrazy, gdy uświadomię sobie, że
poprzedni właściciele tych terenów chcieli tutaj mieszkać i potrafili dobrze
gospodarzyć, a nam jakby gorzej to wychodzi. Ostatnim budynkiem przy moim
szlaku, na brzegu Wojcieszowa, był duży ośrodek wypoczynkowy zbudowany w latach
siedemdziesiątych; budynek patrzył na mnie dziesiątkami pustych i ciemnych
okien. Pewnie ma teraz prywatnego właściciela, który nie bardzo wie co ma
zrobić z tym nabytkiem, ponieważ o jego zapełnieniu gośćmi może tylko pomarzyć.
To nierzadki tutaj widok.
Gdy wyjeżdżałem z Leszna,
padał deszcz. Padał gdy przyjechałem, gdy szedłem też; padał prawie cały dzień.
Buty mieszały rzadkie błotko śniegowe, ale trzymały się dzielnie.
Przy leniwie wznoszącej się
dróżce szutrowej zobaczyłem czerniejące wejście do lochu czy opuszczonej
piwnicy, a w środku, w grocie wykutej w skale, zobaczyłem cały las pięknych,
równych, mlecznobiałych stalagmitów lodowych, z których największe przewyższały
metr swoją wysokością. Zadziwiające są twory przyrody.
Po godzinnym marszu, gdy
wydawało mi się, że daleko już jestem od ludzkich siedzib, w górze, między
drzewami zobaczyłem… dach domu. Po chwili wszedłem do najdziwniejszej wioski
jaką widziałem: do Radzimowic. Wąska stróżka asfaltu ostro wspinającego się do
osady kończyła się na małym placu
otoczonym kilkoma budynkami o dziwnej konstrukcji, bo łączącymi funkcje
mieszkalne z gospodarczymi. Na wprost siebie rozlatujący się już dom i drugi,
wyremontowany, pomalowany jak cukiereczek, z drewnianymi okiennicami zza
których, zdawałoby się, zaraz wychyli się babcia czekająca na Czerwonego
Kapturka. Wyraźnie widać zmianę charakteru osady z pierwotnie zapewne
pasterskiej i rolniczej, na wypoczynkową, letniskową. Na środku placu siedział
wilczur przyglądający się mi spokojnie, a obok stał samochód z łańcuchami na
kołach. Wystarczyło zrobić parę kroków, by znaleźć się poza osadą i móc
podziwiać rozległe widoki wokół. Najprawdziwsze, kaczawskie, piękne widoki
łagodnych wzgórz, maleńkich domków rozsianych w dolinach i czarnych z tej
odległości gór zamykających horyzont.
Szlak ku Żeleźniakowi
prowadził odsłoniętym stokiem góry wyżej porośniętej lasem. Szedłem w głębokim
śniegu patrząc w dolinę i na wielką białą połać łąki przede mną, próbując
wyobrazić sobie jak tutaj jest wiosną lub latem, gdy ta łąka pyszni się
kolorami i zapachami kwitnienia, dyszy upałem, szumi pszczołami i chłodzi się
powiewami wiatru falującego morzem traw wokół. Usiadłbym na brzegu lasu, wziął
źdźbło trawy w usta i patrzyłbym w dal lub pod nogi, na biedronkę zdobywającą
swój szczyt na łodydze polnego kwiatu…
Już bez szlaku (który i tak
zgubił mi się na łące) skręciłem ku górze mając nadzieję na płytszy śnieg
między drzewami – próżną nadzieję, jak się okazało. Mozolnie piąłem się pod
górę wyciągając stopy ze śniegu po kolana, aż w końcu doszedłem do przecinki,
też zasypanej, ale o równiejszej powierzchni. Prowadziła poziomo, jakby
opasując szczyt góry; szedłem nią dalej i dalej chcąc znaleźć jakieś przejście
w gęstwinie świerków, ale w końcu poddałem się uznając, iż zaznaczone na mapie
miejsce widokowe nie jest wbrew lokalizacji znaku na szczycie, a niżej, na
stoku, na skraju lasu i łąki. Zawróciłem, obiecując sobie wrócić tutaj jesienią
i spróbować raz jeszcze dostać się na szczyt.
Gdzieś tam miałem zabawne
spotkanie. Spomiędzy drzew wyszła na dróżkę kuna, a ja zatrzymałem się nie
chcąc jej spłoszyć. Zwierzę szło sobie spokojnie, rozglądając się wokół; szło
wprost na mnie, a gdy było już o parę kroków, spojrzało na mnie przelotnie,
widziałem wzrok obojętnie prześlizgujący się po mnie, i skręciło na drugą
stronę przecinki. Kuna zrobiła jeszcze dwa kroki, gdy najwyraźniej dotarło do
niej to, co widziała, bo szybkim, przestraszonym, ruchem głowy ponownie
spojrzała na mnie i poderwała się do biegu. Wskoczyła na najbliższe drzewo i
tam, już bezpiecznie, uważnie patrzyła na mnie.
W swoich ruchach, w
zachowaniu, miała coś bardzo ludzkiego; wyobrażałem sobie dziecko spacerujące
po lesie, w przekonaniu zupełnej samotności na tym odludziu beztrosko gapiące
się wokół, jego spóźnione spostrzeżenie mnie, zaskoczenie, przestrach. Zupełnie
jak ta kuna.
W Radzimowicach skręciłem w
niebieski szlak, zgodnie z planem powrotu inną drogą. Najpierw prowadził jedyną
szosą wiodącą do wioski, ale już po paruset metrach skręcił na wielką
płaszczyznę białych, zaśnieżonych pól. Stałem na brzegu szosy próbując znaleźć
w oddali miejsca, gdzie na drzewach mogłem spodziewać się znaków szlaku, w
końcu pomyślałem, że przecież skał i zapadlisk przysypanych śniegiem tutaj nie
ma i mogę dojść do Wojcieszowa według mapy. Poszedłem. Po paru krokach zapadłem
się po kolana, jeszcze raz oceniłem wielkość pól przede mną i zawróciłem.
Wróciłem znanym mi, nie zawianym śniegiem, szlakiem żółtym.
Było już po południu, gdy
przyjechałem do Pogórek, wioski u stóp Maślaka, na stokach którego kryła się
Jaskinia Walońska. Spodziewałem się jakiegoś znaku, drogowskazu, ale nic nie
znalazłem. Zapytany o drogę przechodzień powiedział, że nie jest w stanie
wytłumaczyć mi drogę, że tak czy inaczej zabłądzę. Jechać dalej? Stok góry był
blisko i nie był wielki, a trudność w odnalezieniu jaskini kusiła. Drugi
zapytany przechodzień był bardziej konkretny i dał mi dwie wskazówki.
Pokręciłem się jeszcze chwilę szukając miejsca na zaparkowanie oraz drogi
między domami – i przez zaśnieżone pole poszedłem ku linii drzew, gdzie miałem
znaleźć drogę w stronę góry. Była: błotnista, miejscami zasypana skośnymi
muldami nawianych zasp, ale była. Dalej poszło nadspodziewanie łatwo, bo już po
dwóch kwadransach stałem przed czarnymi skałami z jeszcze bardziej czarną,
częściowo zasypaną śniegiem, dziurą wejścia do jaskini, dumny z siebie jak
cholera: znalazłem! Sama jaskinia okazała się być malutka, chyba nie więcej jak
10 metrów długości ciasnego i niskiego korytarza, a ja przy wejściu, wyciągając
latarkę i pieczołowicie ustawiając plecak w załomie skał, szykowałem się do
wielkiej wyprawy w głąb ziemi:)
Teraz trzeci mój cel,
oczekiwany z radością i tęsknotą: miejsce na zboczu Wielisławki, które w
piękny, słoneczny dzień listopadowy tak mnie zachwyciło. Nieoznakowaną drogę
wokół góry pamiętałem dobrze. Tak mi się wydawało.
Na miejscu po raz kolejny
przekonałem się, że ta sama droga oglądana z drugiej strony pokazuje inne,
nieznane wcześniej, oblicze: minąłem dwa pamiętane punkty orientacyjne, a
później… później zgubiłem ścieżynkę zasypaną śniegiem. Przedzierałem się przez
jakieś chaszcze, gęsty młodniak, szedłem wzdłuż ogrodzenia szkółki leśnej,
zatrzymywałem się, rozglądałem i wybierałem kierunek w górę myśląc o wejściu na
szczyt by tam odnaleźć ścieżkę. W końcu kształt wzgórz widocznych między
drzewami wydał się mi znajomy, poszedłem więc w tamtą stronę ucieszony, że
jednak dość szybko odnalazłem szukane miejsce, gdy nagle wzrok mój przyciągnęły
świeże ślady butów na śniegu. Wiedziony skojarzeniem, przystawiłem przy nich
but: to były moje ślady, a prowadziły w przeciwną stronę... Przez chwilę
chciałem iść w tamtą stronę aby zobaczyć w którym miejscu wybrałem niewłaściwą
drogę i jakim cudem zatoczyłem koło, ale ciekawość mojego miejsca, odczuwane
już zmęczenie i późna pora, kazały mi iść na brzeg lasu.
Tak, to było to miejsce –
ucieszyłem się w pierwszej chwili. Na pewno? – rozejrzałem się. Droga na skraju
lasu, dąb pochylający się nad jej zakrętem, pole… Moje miejsce? Pole było wtedy
zielone oziminą, dzisiaj jest białe śniegiem, dobrze, ale te góry zamykające
horyzont jakieś inne, droga… czy wtedy była tak błotnista, a las taki szary i
smutny? Tyle razy oglądane w myślach moje miejsce... Tutaj siedziałem patrząc
na ciepły brąz liści dębu, zieleń pól i niebieskość dalekich gór, na grę
kolorów słonecznej jesieni, a teraz… teraz niby wszystko takie samo, a takie
inne. Stałem i rozglądałem się, mając żal do siebie o odczuwany zawód.
Ludzie mówią, że Zima jest
złośliwą staruchą z dużym nosem, na którym rośnie owłosiona brodawka, a ja
buntuję się i zaprzeczam. Ona nie tylko nie jest stara, ale jest i ładną
kobietą, tyle że dużo w niej smutku samotności przeradzającego się w gorzką
żałość. To wtedy, wkurzona, sypie na nas śniegiem gnanym przenikliwymi
wiatrami, ale która kobieta nie byłaby wkurzona, gdyby ciągle musiała tyle
wysłuchiwać o sobie co ona, niedoceniana i wiecznie krytykowana? W Australii
chwalą ją jako piękną – i tam taką ona jest - właśnie dlatego, że słucha
pochwał!
Patrzyłem na garść skulonych,
drżących, zeschłych liści rozpaczliwie trzymających się drzewa, i wspomniałem
swoją czułość na widok pierwszych zmarszczek na twarzy bliskiej mi osoby.
Przecież to moje miejsce, to samo, które jesienią tak mnie oczarowało! –
zaprotestowałem.
Poczułem, że żal gdzieś sobie
poszedł, a w jego miejsce pojawiła się ulga. Innym już wzrokiem rozejrzałem się
obiecując sobie wrócić tutaj jeszcze nie raz.
Wracając do samochodu,
odwiedziłem Wielkie Organy. Organisty nie zastałem, ale tym razem mając aparat,
w końcu mogłem zrobić urwisku kilka swoich zdjęć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz