Strony

piątek, 14 marca 2014

Góry Kaczawskie. Mróz i kryształowe stalaktyty

Dzień trzeci, styczeń.
Wleń, Góra Zamkowa, Zamek Lenno, Maciejowice, Dziki Wąwóz, Zapora Pilchowicka. Powrót samochodem do Wlenia. Żółtym szlakiem do wioski Tarczyn, powrót do miasta.








Piszę o wycieczce w Góry Kaczawskie, ale dla porządku zaznaczam, że część drogi wiodła lewym brzegiem Bobru, a więc formalnie terenami Gór Izerskich, jako że geografowie uznali Bóbr na rzekę wyznaczającą granicę między tymi górami. Jednakże widoki po obu stronach rzeki są typowe dla Kaczaw.
Na rynek uśpionego jeszcze Wlenia wjechałem o pierwszym świcie, gdy noc ledwie zaczęła ustępować miejsca dniowi. Kwadrat kamieniczek, oświetlona choinka, ciepłe, przyciągające wzrok światło lamp ulicznych i pustka. Cofnąłem fotel by dokonać karkołomnej operacji założenia butów górskich i ochraniaczy, gdy zobaczyłem dwoje idących ludzi. Otworzyłem drzwi chcąc zapytać się przechodniów o kościół, a tym samym o początek mojej drogi, i w tej chwili mroźne powietrze uderzyło mnie taranem; przez głowę przeleciała myśl o powrocie do samochodu i jeździe do domu, ale byłem dzielny i myśl zignorowałem. Może pokazany mi widok kościelnej wieży z Górą Zamkową wznoszącą się w tle dodał mi animuszu? Możliwe.
Szedłem jak na szczudłach w zmrożonych butach w których ten cud-wynalazek, pianka dopasowująca się do stopy, była tak stwardniała z zimna, że długo trwało nim zmiękła i dopasowała się. Niestety, wieża wieńcząca okazałe ruiny zamku na szczycie góry była niedostępna z powodu remontu; w ten sposób pozbawiony zostałem panoramicznego widoku na Góry Kaczawskie i Karkonosze, ale został mi widok zimowego, czerwonego wśród bieli i czerni, wschodu słońca oglądanego ze szczytu, pomiędzy zmarzniętymi i nieruchomymi drzewami. Kiedyś wrócę tam i ze szczytu wiekowych murów zamku zobaczę Dal; wrócę, bo one wszystkie, te nie poznane z różnych powodów widoki, czekają na mnie, a ja na nich.
Zszedłem ku szosie mijając uroczy dworek i ostatnie domy wioski, a za nimi zobaczyłem jeden z tak wielu prawdziwie kaczawskich widoków: zbocze niewysokiej góry z czerniejącymi między drzewami skałami o zadziwiających formach, po drugiej stronie otwarta przestrzeń pól, a na stokach łagodnych wzgórz ciche kępy drzew. Szlak prowadzący lewym brzegiem Bobru ku Zaporze Pilchowickiej, mojemu dzisiejszemu celowi, parokrotnie tego dnia wiódł mnie bocznymi dróżkami szerokości dwóch kroków, tymi dróżkami, których nawet na mapach trudno znaleźć, a które najbliżej są pól i lasów, ludzi i ich domów; dróżkami śmiało wrzynającymi się w zbocza gór, pnącymi się odważnie stromymi serpentynami, mijającymi ostrymi zakrętami czarne skały na szczycie i pędzącymi w dół, ku kolejnej wiosce, ku dwóm domkom ukrytym w fałdzie ziemi, wśród drzew.
Kapryśne to dróżki i nieprzewidywalne w swoim biegu, dróżki potrafiące zniknąć za kolejnym zakrętem, zamienić się w polną lub leśną drogę chowającą się między drzewami swoimi dwiema koleinami błyszczącymi lodem zamarzniętych kałuż. Szedłem prowadzony taką dróżką, czasami niemal zaglądając w okna domów stojących tuż przy niej, czasami rozglądając się wokół w poszukiwaniu ludzkich śladów na otwartej przestrzeni dzikich łąk zamkniętych czarną ścianą lasu.
Cichło gdy wchodziłem między drzewa lasu. Zmieniały się odgłosy moich kroków, stając się mniej stukające, a bardziej wielobrzmiące szelestem liści, trzaskiem łamanych gałęzi, turkotem poruszonych kamieni, chrzęstem zmarzniętego śniegu.
Kolejny las, towarzysz szlaku, zostawił mnie samego na brzegu pól, a ścieżka zginęła pod dziewiczym śniegiem, zmarzniętym i chrzęszczącym. Szedłem prosto przed siebie, wyciągałem mapę, czytałem ją, skręcałem nieco w prawo i dalej szedłem w zapadającym się śniegu, na szczęście płytkim. Niskie słońce zapalało na nim miriady iskierek, ale nie przebijało mglistej opończy mroźnego dnia: szczyty wokół były ledwie niewyraźnym domysłem na tle nieba. Wielka połać pól wznosiła się łagodnie po zboczu pagóra odsłaniając najpierw odległe zbocze po drugiej stronie doliny, a później samotnie stojący dom. Zatrzymałem się zdumiony, a po głowie przelatywały mi dawne wspomnienia bez obrazów, właściwie nastroje, wrażenia, a może samo ciepło przywoływane widzianym obrazem: z komina domu wznosiła się niemal pionowa, jasna smuga dymu. Wokół zmrożony, czarno-biały świat zimowy, i ten dym – jak symbol domowego ciepła…
Napaliła w piecu i gotuje obiad, co raz wyglądając przez okno… Czy on też ma przyjść tymi polami? Myśliwy wracający z łowów idzie dźwigając na karku łanię i cieszy się na myśl o swojej żonie i powrocie do niej. Może ona widzi mnie i myśli o nim, że zmarznięty będzie i zmęczony. Czy martwi się o niego?
Dom był nowy, bogaty, a przed nim stała terenowa Toyota. Szyby samochodu nie były zmarznięte, jakby niedawno nim jechano. Jej właściciel raczej nie przynosi żonie zdobyczy na ramionach…
Minąłem dom patrząc w okna, ale nie zobaczyłem jej. Byłem w Maciejowicach.
Szlak wyprowadził mnie na szosę obsadzoną jaworami, między pofałdowane zbocza pagórów z kępami drzew otulających domy w dolince. Jak tamtego dnia w Walii, gdy jakąś boczną drogą przebijałem się ciężarówką – dalekie wspomnienie.
Zszedłem z drogi między opłotki ostatnich domów i już po chwili byłem w innym świecie, idąc dnem głębokiego, „Dzikiego wąwozu”. Po obu stronach wznosiły się na 50 i 100 metrów strome, szaro-brunatne, zbocza górskie najeżone skałami, poprzegradzane zwalonymi drzewami, ponure i dzikie. Pociemniało. Ciszę wyparł głośny szum szybkiego strumienia skaczącego po kamieniach.
Zszedłem na jego brzeg i zagapiłem się.
Źdźbła traw i badyli sterczały zamienione w grubaśne, mlecznobiałe stalagmity, sople przezroczystych niczym kryształ stalaktytów zwisały ze skał i gałęzi, a głazy wystające ponad wodę wystrojone były po królewsku połyskliwymi draperiami bulwiastych, fantastycznych narośli szklanych mieniących się diamentowo nawet tutaj, na dnie ciemnego wąwozu.
Wyszedłem z wąwozu widząc przed sobą szczyt Czyżyka, którego zbocze, jak później zobaczyłem, przebija tunel kolei – raczej rzadka u nas alpejska atrakcja. Wąską ścieżką z trudem szukającą miejsca dla siebie między stromymi zboczami górskimi a brzegiem Bobru, z konieczności sprawdzając po drodze nieprzemakalność moich butów na rozlanym szeroko strumieniu, doszedłem do Zapory Pilchowickiej, wiekowej już konstrukcji inżynierskiej, ale wciąż czyniącej wrażenie. Miejsce to pierwotnie wyznaczało jeden z punktów mojej dzisiejszej drogi, ale późna już  pora, a nade wszystko obawa co do możliwości dotarcia – zgodnie z planem – autostopem lub autobusem do Wlenia, skróciły trasę: idąc wzdłuż jeziora utworzonego przez zaporę, dotarłem do szosy, gdzie nadspodziewanie szybko złapałem okazję. Mając dodatkowe dwie godziny czasu, poszedłem kawałek za miasto żółtym szlakiem w kierunku wioski Tarczyn, skuszony informacją o pięknych i rozległych widokach ze szlaku. Gdy dróżka wspięła się na nagi grzbiet wzniesienia, uderzył we mnie przenikliwy i silny wiatr przeszywający głowę na wylot, jakbym nie miał naciągniętej na uszy czapki, ale reszta ubrania stawiła skuteczny opór mroźnej nawałnicy. Widoki… tyle widziałem, aby wyobrazić sobie ich uroki w przejrzystym powietrzu; dołączam w ten sposób tamto miejsce do mojej listy widoków czekających na mnie.
Za tydzień i za dwa nie pojadę, nie mogę, ale za trzy tygodnie wrócę tutaj. Wrócę, bo mimo iż uroda gór zimowych jest trudniejsza w odbiorze, to jednak gdy się ją dostrzeże, niechby tylko w tej niewielkiej poznanej części, trudno o niej zapomnieć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz