Dzień drugi, listopad.
Wielisławka, Wielkie Organy
Wielisławskie, Czartowskie Skały, Wąwóz Myśliborski, masyw Okola.
Przewracałem strony map i
przewodników, jak zwykle niezdecydowany, aż w końcu posłuchałem się siebie, w
styczniu obiecującego sobie wrócić jesienią w Góry Kaczawskie. Wróciłem i
przeżyłem w tych górach dzień piękny słońcem, widokami i swoim nastrojem.
Słońce wstawało dopiero, gdy
podszedłem do Wielkich Organów Wielisławskich u stóp Wielisławki, niewysokiej,
ale urodziwej góry pod Sędziszową, kilkanaście kilometrów na południe od
Złotoryi. Strome zbocze góry jakby urywało się nagle kilkadziesiąt metrów
powyżej płaskiej jej podstawy, odsłaniając niemal pionowe urwisko z
czerwonawego porfiru; wrażenie największe czyni jednak nie samo urwisko, a
sposób wietrzenia jego skał: otóż pękają one w pionowe słupy różnej szerokości
i wysokości. Gdy ogarnie się je wzrokiem, wydają się być monstrualnej wielkości
organami ustawionymi tutaj przez Naturę; brakuje im tylko mistrza, który
usiadłby przy klawiaturze i rozpoczął koncert.
Brakuje?
Dopiero teraz zauważyłem go:
siedział wyprostowany na ławie przed stołem, na którym wznosiły się kolejno
coraz wyższe manuały, jedną dłoń trzymał w drugiej, jakby chciał je ogrzać, a
rozstawione szeroko stopy opierał na obudowie pedałów. Zamarłem w bezruchu, bo
oto wyciągnął otwarte dłonie przed siebie i zbliżył je do klawiszy.
Utwór poznałem po pierwszych jego dźwiękach: to była toccata z
fugą d-moll, porywająca kaskada dźwięków stworzona przez Bacha. Słuchałem.
Piękną melodię toccaty
intonowały piszczałki rozmieszczone po bokach, a już po chwili basami
odpowiadały im najgrubsze piszczały na wprost mnie. Oczy biegały po piszczałkach
organów w pogoni za dźwiękami, jakby chciały zobaczyć je w momencie ich
tworzenia, ale zawsze spóźniały się. Czułem drżenie piersi pod naporem
majestatycznych dźwięków, jak wiele lat temu, gdy utwór ten słyszałem w
filharmonii po raz pierwszy. Dźwięki zmieniały się, próbowałem nadążyć za nimi
swoją pamięcią, usłyszeć te, które położyły na boki amfiteatralnie ustawione
piszczałki, ale nie pamiętam tego utworu tak dokładnie jak pamięta muzyk,
słuchałem raczej siebie, zapamiętanego wrażenia, niż zmieniających się
dźwięków. Gdy już zapadła cisza, usłyszałem cichy szmer osypujących się
kamyków. Mistrz siedział ze spuszczonymi ramionami i głową, jakby wydał
ostatnie tchnienie razem z ostatnim dźwiękiem fugi. Poły jego fraka wisiały
smutno.
Sięgnąłem po plecak i cicho
odszedłem obiecując sobie wrócić tutaj.
Wytyczonym szlakiem obszedłem
górę dookoła nie ominąwszy jej szczytu, z którego rozciąga się widok na Góry
Kaczawskie dokładnie taki, jakiego spodziewałem się zobaczyć tutaj: żywy
kolorami pogodnej jesieni, troszkę nostalgiczny, ciepły, kuszący dalą i nitkami
dróżek tnących pola u stóp gór. Chmara liści, niczym stado roztrzepanych
wróbli, porwana podmuchem wiatru sfrunęła z drzew i pognała w dół zbocza
porosłego wyjątkowym, bo rzadko spotykanym, lasem dębowo-grabowym. Górą
dobiegał mnie świst powietrza i krakanie kruka, po chwili zobaczyłem między
drzewami czarny zarys wielkiego ptaka przesuwającego się majestatycznie po
błękicie nieba.
Ziemio miła… - wspomniałem
słowa Gołubiewa.
Szedłem w dół dotykając gładkich,
srebrzystych pni grabów, zdawały się być twardsze nad pnie innych drzew, ale to
pewnie tylko moje spodziewanie kazało mi wyczuwać ich twardość.
Ścieżka prowadziła brzegiem
pól i liściastego lasu porastającego górski stok, a gdy minąwszy zakręt obejrzałem
się, zobaczyłem jeden z najurokliwszych widoków tego dnia i tej jesieni:
słońcem rozjaśniona ścieżka znikała za zakrętem – i już to jedno: magnetyczna
siła przyciągania ścieżki niknącej na zakręcie, a tutaj i dąb przybrany brązami
pochylał się nad nią, i przestrzeń zielonego pola zamykał las, a nad nim,
daleko, daleko, niebieską linią falowały szczyty górskie. Usiadłem na miedzy i
pijąc kawę patrzyłem, chcąc nacieszyć się i zapamiętać. Zabrać ze sobą ten
widok, kontrast odległości i kolorów, nastrój chwili, rześkie powietrze które
wdychałem i ciepłą barwę liści dębu. Wszystko.
Przecież to ten sam listopad,
o którym wiosną tak niechętnie myślę – uświadomiłem sobie, zdumiony.
Pojechałem dalej, a po drodze
zatrzymała mnie grupa skał wyrastających ponad pola. Poszedłem ku nim, wszak
obiecałem sobie dzień spokojny i leniwy, bez gonitwy za szczytami i
kilometrami.
Czartowskie Skały pod
Myśliborzem – coś diabelnie dużo jest w Sudetach tych różnych czartowskich
skał. Ciepły i silny wiatr z nad pól przywitał mnie na szczycie skał.
Później jakaś boczna droga
prowadziła mnie nie wprost do celu, do Myśliborza, a dużymi zawijasami, więc w
mijanej wiosce zatrzymałem się przy sklepie spożywczym i zapytałem dwóch
stojących tam piwoszy (zauważcie: pory roku się zmieniają i ustroje, mijają
dobre lata i te gorsze, a wiejscy miłośnicy trunków wszelakich ciągle stoją
przed sklepami grzejąc w dłoniach butelki – wieczni jak te góry na horyzoncie)
zapytałem o najkrótszą drogę tego miasteczka.
-No tu, o! – jeden z nich
pokazał palcem między drzewa – obok transformatora. Nie? – poprosił swojego
kumpla o potwierdzenie.
-No. Przy cmentarzu. Dobra
droga – spojrzałem na jego półprzytomną twarz i wcale nie byłem pewny
informacji, ale pojechałem.
Dobra droga okazała się być
kamienistą i wyboistą dróżką polną, po której musiałem tak meandrować fordem,
aby ten nie zawisł na brzuchu, ale do Myśliborza dojechałem.
Poznałem jedynie drobny
fragment wąwozów, bo jest ich w okolicy mnóstwo, godzinami można szwendać się
cienistymi ich dnami, wspinać się na szczyty zboczy i podziwiać rozległe widoki
wokół. Świetne miejsce na wędrówki w upalny letni dzień. Jest tam miejsce, z
którego widać nie tylko góry będące pozostałością wulkanów, ale i coś
wyjątkowego, trudno zauważalnego, coś, co często traktowane jest jako coś
umownego: granicę Sudetów. Bo oto te szczyty przede mną stoją na krawędzi
uskoku, za którym rozpościera się widoczna między zboczami ogromna, po odległy
horyzont sięgająca, płaszczyzna pól.
Na parking wróciłem po dwóch
godzinach, mając w planach przejście masywu Okola w północnym grzbiecie Gór
Kaczawskich.
Czemu ten? Bo to jeden z
najwyższych szczytów tych gór, i w moim przewodniku podany był dość zawiły (a
przez to kuszący) opis dojścia poza szlakiem, nieoznaczonymi ścieżkami, na łąkę
pod szczytem Okola, i zobaczenia stamtąd widoków. Miała to być druga próba, bo
raz już poszedłem, w innych górach, skrótem opisanym przez autora mojego
przewodnika, i wyszedłem na manowce, ale postanowiłem spróbować raz jeszcze.
Samochód zostawiłem przytulony prawymi kołami do brzegu głębokiego rowu
przydrożnego i poszedłem.
Do łąki pod szczytem
doszedłem, oglądając z niej Łysą Górę wznoszącą się po drugiej stronie doliny,
dalej i nieco głębiej Skopca przykrytego ciemnozieloną baranicą swoich lasów, a
za nim wierzchołki masztów na szczycie sąsiedniego Barańca. Na wprost pięła się
po zboczu Widoku moja, bo tyleż razy przemierzona, droga 365, mierząc wprost w
błękitny stożek Śnieżki.
Na szczycie Okola spędziłem
dłuższą chwilę patrząc na odległy horyzont i rozmawiając z malarzem siedzącym
na skalnej półce z wielkim kartonem rozłożonym na kolanach. Niewielki ruch
głowy zmieniał najdalszą dal w najbliższą bliskość.
Tuż obok mnie, między
poszarpanymi skałami szczytu, małe drzewko jarzębiny rozpaczliwie trzymało
ostatni swój liść, a u czubka buta, w szparze między kamieniami, spóźniony
kwiat pochylał swoją wrzosową główkę – to był mój plan pierwszy; Łysa Góra,
Widok, Skopiec – to drugi plan. Trzecim, najdalszym, była niebieska linia
Karkonoszy z górującą nad nimi Śnieżką. A to wszystko oglądane dwakroć, bo
własnymi oczami i oczami rysownika przedstawiającego swoje widzenie gór przed
nami.
Z Okola poszedłem niebieskim
szlakiem wzdłuż długiego grzbietu zalesionego masywu, więc bez dalekich
widoków, ale szedłem wśród jaskrawych plam słońca na ścieżce, pod błękitnym
niebem prześwitującym między koronami świerków. Łatwa droga, słońce, nogi
chętne i radość drogi we mnie. Chciałbym po prostu iść i iść bez końca tym
słonecznym szlakiem, oczy mając pełne słońca, chciałbym, aby ta droga nie
skończyła się.
Po prawej mijałem czarne,
poszarpane skały – skręciłem ku nim by poznać je bliżej. Porosłe paprociami i
małymi świerkami skały były omszałe, o dzikich, niepokojących kształtach, zda
się: drzemiące stwory ogromne, które tylko patrzeć, jak otworzą ślepia i
groźnie łypną na mnie. Na grzbiecie jednego z tych zaurów leżał martwy,
rozkładający się świerk. Rozrzuciwszy wokół siebie rozsypujące się,
próchniejące ramiona, wyglądał niczym kości ogromnej jaszczurki, albo jak
martwy smok z rozprutym brzuchem.
Las skończył się u stóp góry,
ale rozpędzony szlak wybiegał spomiędzy drzew i przecinał łąkę prostą nitką.
Poszedłem za nim czując polny wiatr we włosach i idąc wielkim zakolem, polami,
a później wzdłuż zapomnianej przez wszystkich wioski, doszedłem do czekającego
na mnie samochodu. Do zachodu słońca brakowało pół godziny. Wracać już?
Pojechałem na Widok i zaparkowałem obok znanego mi domu z balkonem wychodzącym
na Kotlinę i Karkonosze; na bramie zobaczyłem ogłoszenie o jego sprzedaży. Ech,
pieniądze…
Na wprost mnie słońce wisiało
tuż nad wierzchołkami Gór Izerskich, po lewej niebieściła się majestatycznie
ogromna ściana Karkonoszy, a po drugiej stronie przełęczy ciemniał w słabym już
świetle kończącego się dnia długi masyw Okola; pod jego szczytem jaśniała
jeszcze nieregularna plama polany.
Jeszcze jedna moja, bo znana
i rozpoznawana, góra.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz