Dzień dwudziesty ósmy,
listopad.
Z wioski Mysłów wokół Osełki
na Owczarek, wieś Radzimowice, szyb Luis, zboczami gór na Głogowiec, przejście
szosy nr 3, dojście do Rakarni i powrót zboczami do Mysłowa.
Gdy w Mysłowie zaparkowałem
samochód, czysta, księżycowa noc ustępowała takiemu dniowi: Eos ukryta za
masywem Lubrzy rozjaśniała świecącym złotem granatowe niebo. Będzie piękny
dzień, upewniałem się radośnie idąc pod górę drogą do Radzimowic. Taki był
faktycznie. Jeden z najpiękniejszych moich dni kaczawskich.
W Górach Kaczawskich nie ma
długich podejść ani zejść, ponieważ wysokości względne gór wynoszą od
kilkudziesięciu do stu, czasami dwustu metrów, rzadko więcej. Takie wysokości
zapewniającą dobre i rozległe widoki, ale jednocześnie są możliwe do pokonania
w ciągu jednego lub paru kwadransów. Tak było i tego ranka: na przełęcz pod Osełką
wszedłem na długo przed wypłynięciem słońca zza masywu Lubrzy. Świt powoli
nabierał barw, w czystym powietrzu wyraźnie widziałem Miłek, Połom, masyw
Skopca i Barańca, Kopczyk, a nawet dalekie Okole, które stąd wydawało się być
podobne do Połoniny Caryńskiej oglądanej spod Chatki Puchatka o świcie. W
dolinie widać było domy Wojcieszowa, a ponad nimi białą, delikatną,
półprzezroczystą mgłę. Po drugiej stronie przełęczy mgła nad Mysłowem była
lekką chmurką nie dotykającą dachów domów, zwiewna, delikatna, urocza, a dalej,
ponad czarnymi górami, niebo świeciło mocnym już słońcem; przyszło mi do głowy,
że przez masyw Lubrzy mieszkańcy Mysłowa mają sporo późniejszy ranek.
Wszedłem wyżej zboczem
Osełki, aż pod linię lasu rosnącego na samym szczycie; poszedłem tam słońcu na
spotkanie. Wyskoczyło zza lasów Lubrzy szybko, jakby chciało nadrobić
zaległości, i zabarwiło powietrze delikatną pozłotą. Z mojego miejsca pod
szczytem Osełki miałem widok na obie strony; nie wiedziałem gdzie patrzeć,
gdzie ładniej, ale idylla nie trwała długo, bo od strony Wojcieszowa pojawiła
się inna mgła, zimna, szaro-sina i pędziła już pod górę, w stronę Żeleźniaka.
Zarzuciłem plecak i zboczem Osełki poszedłem na południe, chcąc obejść łąkami
całą górę i wejść na Owczarek. Mgła dogoniła mnie, horyzont przybiegł do mnie,
zrobiło się zimno. Zatrzymałem się.
Gdzieś od strony Kaczorowa dobiegł daleki, przytłumiony, stukot kół pociągu;
ktoś jechał nim za swoimi sprawami, może patrzył przez okno i widział tą samą
mgłę która mnie ziębiła. Zimno wstrząsnęło mną, zdjąłem plecak aby założyć
dodatkowy sweter. Niewiele pomógł, mniej niż pomogło podejście zboczem. Na
moment pojawiła się myśl o zejściu do wioski i przeczekaniu w jakimś barze lub
w samochodzie, ale zaraz ulotniła się. W kwadrans później zobaczyłem zarysy
dalekich szczytów, po następnym kwadransie zaświeciło słońce. Zostało ze mną
niemal do końca dnia, bo za chmury schowało się dopiero na pół godziny przed
zachodem. Z butów znikł szron traw, a pojawiły się krople wody.
Dzisiaj, wędrując wokół
Osełki, potwierdziłem dobre wrażenie jakie odniosłem oglądając górę po raz
pierwszy ze zbocza Grodzika: nie tylko jest po prostu ładna, ale i ze
wszystkich swoich stoków oferuje ładne widoki. Będę ją odwiedzać, będzie jedną
z moich gór.
Przeciąłem niebieski szlak,
przeszedłem strumień, minąłem ładny zagajnik świerkowy i wszedłem na Owczarek,
słońce mając za plecami. Na grzbiecie zatrzymałem się dla pogapienia się wokół:
z tego miejsca, jak niemal z każdego miejsca mojej drogi wokół Osełki, widoki
ma się ciekawe, ładne i dalekie. Stałem na grzbiecie niby na granicy dwóch pór
roku: stok południowy błyszczał świecącymi kroplami wody na zielono-żółtych
trawach, był pogodny, słoneczny, ciepły i parujący, drugi stok nie widział
jeszcze słońca tego dnia, był zmrożony, zimowy, trawy wydawały się niebieskawe
i były suche, szeleszczące szarosrebrzystym szronem.
Po rozległym, falującym
zboczu wzgórza (mapa nie podaje jego nazwy) przy Radzimowicach wiła się droga; jedna z tych dróg, którymi
tak dobrze idzie się mając wokół rozległy przestwór świata. Na szczycie góry
zobaczyłem… krzesło, postój na posiłek i patrzenie w dal miałem więc wyjątkowo
wygodny.
Zatrzymaj się i patrz. Patrz
i słuchaj szumu wiatru w uszach i głosu w tobie. Nie pędź, celem jest nie
miejsce, a wędrowanie, droga, a nie jej koniec. Tak po prawdzie cichy szum
niewielkiego wiatru zagłuszany był tam huczącymi, mimo sporej odległości,
maszynami kopalni na stoku Połomu i widocznej stąd. Po raz kolejny obiecałem
sobie poznanie tej wyjątkowej góry i chociaż części jej licznych jaskiń.
Przeszedłem przez
Radzimowice, ładną, typowo wypoczynkową wieś do której prowadzi stroma i
nierówna droga szutrowa. W zimie łańcuchy na kołach są zapewne koniecznym
wyposażeniem samochodów mieszkańców.
Południowym stokiem Żelaźniaka biegła w
stronę lasu dróżka wysadzana rudymi modrzewiami, na prawo otwierał się rozległy
widok na dolinę z wioską Mysłów i szczytami górskimi po drugiej stronie. W
oddali sterczały maszty antenowe na szczycie Rakarni, najdalszego miejsca mojej
dzisiejszej wędrówki.
Chciałem zobaczyć dawno temu
porzucony szyb kopalni, miejsce, z którym nieżyjący już ludzie wiązali nadzieje
na lepsze życie, w którym ciężko i długo pracowali, a na koniec, gdy skończyły
się pieniądze lub nadzieja, porzucili je. Szyb Luis jest omurowaną dziurą w
ziemi, z góry przykrytą kratą z grubych prętów zbrojeniowych. Widać w nim
pordzewiałe żelastwo i nieprzeniknioną, odpychającą ciemność. Kamyk wrzucony do
szybu spadał 5 sekund, czas odliczałem, więc pomiar nie był dokładny. Idąc dalej,
uporczywie szperałem w opornej pamięci szukając w niej wzoru na drogę przebytą
w określonym czasie swobodnego spadania. W końcu coś mi zaświtało i w
rezultacie wyszło, iż szyb ma 120 metrów; ileż trzeba było ludzkiego trudu, aby
go wykuć?
Wróciłem na brzeg lasu i
poszedłem nim na wschód, w stronę wzgórza Głogowiec. Świecące słońce namówiło
mnie na zrobienie przerwy gdzieś tam, na skraju lasu i rozległych łąk, z
widokiem na dolinę. Piłem kawę i patrzyłem na nitkę szosy w dole, na malutkie
samochody na niej, na dwie biedronki, które z mojego kolana zrobiły sobie
lądowisko. Patrzyłem na kępę kwitnących niezapominajek, uroczych zawsze, tutaj
i teraz szczególnie. Po drugiej stronie doliny pola wspinały się po zboczu aż
pod las; będę szedł tamtędy - pomyślałem i odruchowo zacząłem wypatrywać
dobrego przejścia przez nisko spływający, niemal do szosy, jęzor lasu.
Na mapie mam zaznaczoną
wydłużoną wyspę zagajnika na mojej drodze zboczami Żelaźniaka i Bukowinki,
szedłem w kierunku wąskiego paska łąk oddzielających zagajnik od leśnego
masywu, ale po raz kolejny przekonałem się o wieloletnich brakach w
aktualizacji mapy, bo tam, gdzie miała być łąka, rósł gęsty młodniak.
Przeszedłem go, idąc ścieżką wydeptaną przez zwierzęta, jak wiele razy w tych
górach, a po drugiej stronie trafiłem na dróżkę; wróciłem się nią kawałek,
poznając w ten sposób drogę omijającą gęstwinę. Zszedłem do szosy i przy
skrzyżowaniu lokalnych dróg znalazłem polną drogę prowadzącą w stronę Głogowca.
Górę zobaczyłem ze szczytu najbliższego wzniesienia i od razu spodobała mi się.
Siedziałem pod szczytem, jedząc kanapkę i pijąc gorącą herbatę, robiłem
zdjęcia, gapiłem się, słowem: nie chciało mi się opuszczać tego miejsca, tak
urokliwego. Poza rozległym widokiem wschodniego pasma, widać stamtąd także najwyższe
szczyty Gór Wałbrzyskich: tam, gdzie wydaje się być kres gór, gdzie może już
nic nie ma poza niebem dotykającym ziemi, dostrzegamy delikatne zarysy gór
przewyższających nasze góry i spodziewanie. Głogowca dopisuję do mojej listy
najpiękniejszych miejsc kaczawskich.
Dnem doliny płynął strumień,
właściwie kilka poplątanych, błotnistych strumieni, kluczyłem między drzewami
szukając dogodniejszych przejść, bo co prawda buty z ochraniaczami zniosłyby
głębsze błoto, ale nie jest sztuką wybłocić się po kolana.
Kaczawskie strumienie...
Bystre, szybko skaczące po
kamienistym dnie, albo leniwe, wolno płynące wśród trzcin. Przekraczane bez
zakłócenia rytmu kroków strumyki szerokości dłoni, i duże strumienie wzdłuż
których idzie się szukając wystających z dna kamieni, by podpierając się kijami
przejść po nich na drugą stronę, czasami przy ich hurkoczących odgłosach
protestów. Strumienie śpiewnie i radośnie toczące swoje wody, i strumienie
nieme albo tak ciche, że trzeba wstrzymać oddech aby usłyszeć ich najcichszy
szept. Strumienie płynące płytkimi dnami, i strumienie głęboko schowane w
ziemi, obwarowane stromymi, czasami nie do przejścia, urwistymi brzegami;
płynące wśród traw, przeciskające się między kamieniami, albo podmywające
korzenie olsz rosnących na ich brzegach; uroczo wyglądające w jasne, ciepłe dni
lata, gdy wabią chłodnym szeptem swoich wód, ale i zimą, gdy tylko słychać je
pod śniegiem, lub znaczą się ciemną kreską na białej przestrzeni łąk.
Po przekroczeni szosy nr 3
szedłem stronę Rakarni brzegiem ogromnego pola zielonego oziminą, później
między dwiema ścianami lasu, wąskim przejściem zarośniętym chaszczami,
przejściem mającym wyprowadzić mnie na leśny dukt w pobliżu Zbójeckiego
Kamienia. Odczułem satysfakcję, gdy w spodziewanym miejscu znalazłem drogę, a
kawałek dalej skały. W ten sposób zamknąłem wielką pętlę moich wędrówek
wschodnim pasmem – od Pastewnika po Mysłów.
Wróciłem na brzeg lasu i
poszedłem w kierunku Mysłowa. Ładna widokami, ale ciężka to była droga: brzeg
lasu był zarośnięty, chwasty chwytały buty i czepiały się ubrania, a pole było
rozmiękłe, błotniste. Buty zrobiły się ciężkie od przylepionego do nich błota,
jednak szedłem polem, nie lasem. Przy wysuniętym cyplu lasu usiadłem na kupie
kamieni robiąc ostatnią tego dnia przerwę. Drzewa lasu pochylały się nade mną w
stronę otwartej przestrzeni, zielona płachta pól spływała spod moich stóp aż do
szosy, Głogowiec pokazywał mi miejsce poprzedniego biwaku, a po lewej, ponad
doliną z której wystawały domy wioski, piętrzyły się liczne szczyty kaczawskie
niebieskie odległością.
Granatowe chmury zasłoniły
słońce, zrobiło się ciemniej, wstałem więc i znalezioną drogą ruszyłem w dół,
do wioski.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz