Strony

wtorek, 25 marca 2014

Góry Kaczawskie. O licznych pazurach buka

Dzień dwudziesty siódmy, listopad.
Wrzosowiska, wioska Nowe Rochowice, Rakarnia, Zbójecki Kamień, wioska Stare Rochowice, Rochowicka Skała, a dalej po prostu wędrówka po łąkach i wzniesieniach między Starymi a Nowymi Rochowicami.

Synoptycy zapowiadali ładną pogodę w weekend, samochód odebrałem od mechanika, parę groszy na paliwo i nocleg miałem, więc… w Góry Kaczawskie!
Kilka kilometrów za Bolkowem, jadąc trójką w kierunku Jeleniej Góry, po prawej stronie jest parking. Przyjechałem tam jeszcze przed świtem, w ładną noc, bezchmurną i księżycową. Założyłem ochraniacze, spokojnie wypiłem kawę, a gdy z ciemności wyłoniły się zarysy przydrożnych drzew, poszedłem ku pobliskiemu szczytowi Wrzosowiska.
Dzień wstawał zimny, chmurny i mglisty, niewiele więc widziałem ze szczytu. Polami poszedłem w stronę wioski Nowe Rochowice, które, jak się okazało, nowe raczej nie są. Drogi nie znalazłem, miedze dzieliły pola w poprzek mojego kierunku marszu, buty zrobiły się ciężkie od przylepionego do nich błota, a szaroburej mgły było coraz więcej. Listopadowy dzień. Trudno, pomyślałem. Z ulgą zobaczyłem wąską strugę asfaltu i dachy domów wioski. Miałem iść w  lewo, ku Rakarni, ale chcąc zobaczyć początek tej bocznej drogi, poszedłem w prawo, w stronę drogi numer 3. Wracając, skusiła mnie dróżka, jak wiele już razy, a ostatnio coraz częściej; ta odłączała się od asfaltu i znikała między drzewami. Poszedłem za nią i trafiłem na nieczynną, starą, powoli zarastającą drzewami, kopalnię kamieni. Aparat buntował się z powodu słabego światła, gdy chciałem zrobić zdjęcia rozrytemu zboczu góry, które w ten ponury ranek wyglądało jak długo zabliźniająca się rana – uporczywy ślad ludzi, którzy odsłonili odwieczne skały Ziemi i zostawiwszy je obnażone, poszli sobie.
Przy dróżce stał okazały buk, pewny trzymającej go w pionie podstawie swoich korzeni, które spływały w dół po pochyłości coraz liczniejszymi odnogami, niczym dopływy rzeki. Te drzewa często wykształcają systemy korzeniowe szerokie, mocno rozgałęzione, nierzadko splątane i pełne węzłów czy guzów. Lubię patrzeć na nie, wydają się być umięśnionymi, naprężonymi, silnymi paluchami. Setkami i tysiącami swoich pazurów wczepiają się w ziemię, wciskają się między skały, oplatają je i wynoszą w górę (widziałem!) lub miażdżą w swoich ściskach. Także i pnie tych drzew, gładkie, z pionowymi wgłębieniami, budzą skojarzenia z muskularnym, silnym ciałem; patrząc na nie, czasami przypomina mi się niedokończona rzeźba budzącego się jeńca Michała Anioła.
Zaraz za wioską, na zboczu Rakarza, stoją dwa maszty radiowe, maszty widoczne z odległości wielu kilometrów i pozwalające bezbłędnie rozpoznać szczyt, a paręset metrów dalej, na brzegu lasu, u rozstaju dróg, wznoszą się skały zwane Zbójeckim Kamieniem. Poznanie dróg wchodzących w las zostawiłem na później i poszedłem tą, która obiecała mi rozległe widoki. Kończyła się niewiele dalej, przy samotnie stojącym, ładnym domu. Dalej biegła zarośnięta dróżka opadająca w dolinę. Zostawiłem ją i przeszedłszy dno wąwozu, wspiąłem się po stromym zboczu na otwartą przestrzeń. Trwała tam walka między mgłą ganianą wiatrem, a słońcem. Stopniowo, powoli, słońce wygrywało dla siebie coraz dalsze dale i odleglejsze szczyty. 
Słońce dobywa urok z drobnostek, z paru liści drżących na brzozie, z tłustego połysku skib przeoranej ziemi, z kropel wody wiszących na liściach traw. Patrzę chcąc zapamiętać dostrzeżony urok, a bywa, że gdy w końcu pójdę dalej, wracam i robię dziesiątki zdjęć w nadziej złapania w kadrze tego czegoś, co wracać mi kazało.


Poszedłem skrajem lasu w stronę Lisianki; pole w cieniu, przy drzewach, było siwosrebrzyste szronem, dalej, w słońcu, zieleniło się mokro. Przez przełęcz na zboczu Lisianki przepływały zwały szarej mgły, ale jak się szybko okazało, była to jej ucieczka, nie atak, bo wkrótce zostały tylko te, które uporczywie trzymały się zboczy wzgórz w oddali, ale trwały tam przeobrażone słońcem: były białosrebrzyste, opalizujące, ładne. Góry widoczne zza tej półprzezroczystej, jaśniejącej zasłony, były bardziej tajemnicze, wydawały się wyższe i bardziej pociągające; dalsze stapiały się z niebem, coraz bardziej eteryczne, aż rozpływały się w jasności słońca. Bliżej, w dolinie, widziałem sielski obraz słońcem malowanych pól, zagajników i wioski, a tuż przy mnie srebrzyście świecąca pajęczyna kropel wody na kępach traw rosnących przy strumyku. Robiłem zdjęcia tej feerii połyskliwego światła, ale ono nie dało mi się uchwycić w kadr.


Na rozgałęzieniu dróg wybrałem prowadzącą w górę, ale po kilku minutach doszedłem do stada bydła pasącego się tuż przy drodze. Jeden osobnik, patrzący na mnie wyjątkowo paskudnie, wyglądał jak… byk. Byk to czy krowa? Nachyliłem się próbując dostrzec, hmm, cechę wyróżniającą, ale byko-krowa stało w takiej pozycji, że pewności nie miałem, a to gapiło się na mnie spode łba. Spojrzałem na drzewa - jakbym oceniał możliwość wspięcia się na któreś. Nie, lepiej nie sprawdzać, drogę poznam innym razem, zdecydowałem zawracając.
Drugą dróżką schodziłem ku wiosce, Starym Rochowicom; na wprost widziałbym Wilkonia, ale akurat tam była jeszcze mgła. Kilometr dalej, w dole, spomiędzy domów, wychodziła dróżka i pięła na szczyty sąsiednich wzniesień; starałem się zapamiętać charakterystyczne miejsca chcąc pójść tamtędy, bo wszak obiecałem sobie całodzienne włóczenie się po tej okolicy. Wyszedłem na podwórze posesji nr 82, ale tuż przed podwórzem jest odgałęzienie w lewo, omija ono domostwo kończąc się na szosie.
Drogę znalazłem i rozglądając się, szedłem nią na następne wzniesienia: świat wokół coraz mniej miał kolorów. Lasy stały czarne lub szare, trawy żółkły, tylko tu i tam kolorowa jeszcze brzoza albo pole zielonej oziminy przyciągały wzrok. Chciałbym widzieć te góry w zieleni, w kwitnieniu, w letnim słońcu, nagrzane, pachnące, ale nie mogę być tutaj wiosną i latem. Gdy patrzę  na nie późną jesienią lub zimą i widzę ich trudny w odbiorze urok, czasami pojawiają się we mnie wyobrażenia ich wyglądu w maju lub w lipcu, a są one urokliwe i pociągające. Wzdycham i idę dalej, ale bywa też, że nim przeminą tamte obrazy, pojawia się żal do siebie – jakbym uświadomił sobie skrzywdzenie niewinnego, a zaraz po nim bunt przeciwko takiemu odbiorowi, takim wrażeniom, bunt wobec takiej mojej reakcji na naturalne zmiany wyglądu listopadowych lub styczniowych gór. Gdy wtedy rozejrzę się wokół siebie, góry, te szare, pod chmurnym niebem, stają się piękniejsze niż były przed chwilą. To tak, jakbym nagle, w jednej chwili jasnego widzenia, patrzenia bez okularów założonych przez uczucie, zobaczył skazy urody lub znamiona lat na twarzy kochanej osoby, i w chwilę później kochał jeszcze bardziej – nie mimo tych znamion, a właśnie dzięki nim.

Wzdłuż drogi rosły krzewy tarniny, zerwałem całą garść owoców i jadłem je czując tak charakterystyczną ich cierpkość; przypominała mi odległe lata dzieciństwa na wsi której już nie ma poza moją pamięcią. Po drugiej stronie doliny mgła w końcu ustąpiła, patrzyłem chwilę na szczyty nim rozpoznałem Wilkonia i odkryte północne zbocze góry, którym niedawno schodziłem zauroczony doliną przede mną.

Wędrowałem. Nie byłem z żadnym określonym miejscu, byłem w wielu miejscach między jednymi i drugimi Rochowicami, po prostu włócząc się po okolicy. Znalazłem tam kilka miejsc tak ładnych, że wrócę do nich i wracać będę.
Minąłem parking z moim samochodem i skręciłem w drogę prowadzącą do osady Sześć Domków, kolonii wioski Gorzanowice. Na mapie widziałem niewielkie zagajniki wśród rozległych łąk, i teraz, mając godzinę do zmroku, postanowiłem zrobić zwiad, dokładną penetrację okolicy zostawiając na inny dzień.
Zmierzchało się, ale gdy z lasu wyszedłem na otwartą przestrzeń grzbiet wzniesienia, zrobiło się jaśniej. Po prawej słońce jeszcze świeciło, ale już było schowane za odległym, czarnym szczytem. Ponad nierówną, ostro rysowaną linię lasu, wystawała… kula: patrzyłem na Porębę. Trochę na lewo od niej, na najdalszym horyzoncie, ponad kaczawskimi szczytami dalszej części wschodniego ich pasma, widać było zarysy szczytów Gór Wałbrzyskich.
Świat wokół był coraz bardziej mglisty, coraz mniej realności w nim było a więcej domysłu. Stawał się nieokreślony, jakby niedomalowany lub niedośniony, jakbym senne marzenie oglądał po przebudzeniu. Jedynie kula na szczycie Poręby tkwiła ponad lasem ostro rysowana na tle wstającej zorzy zachodu.
Wracałem mając zorzę na wprost. Ogromniała, nabierała intensywności barw, wielka i jasna, a świat w dole ciemniał i tracił barwy.

Pojechałem do Bolkowa, wynająłem pokój w tanim, ale dobrze utrzymanym hoteliku znanym mi już z poprzedniego wyjazdu. Dając mi klucz, właściciel zapytał o cel chodzenia w góry i od raz wyraził przypuszczenie, iż zbieram agaty.
-Nie. Coś cenniejszego.
-Złoto! – to było stwierdzenie, nie pytanie.
-Nie, wrażenia. Zbieram wrażenia.
-Wrażenia? – mój rozmówca był zdziwiony, chyba też trochę rozczarowany.
Zostawiłem go i poszedłem na górę. Na schodach przypomniał mi się mężczyzna spotkany rok temu w Płoszczynie i dopytujący się o powód mojego wchodzenia na Stromca. Gdy odchodziłem, jeszcze wołał za mną: „Ale tam nic nie ma!”
A było.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz