Dzień dziesiąty, listopad.
Ze wsi Janochów: Głęboka
Dolina, Świerki, wieś Lubiechowa, Sokołowskie Wzgórza, Łomy, powrót szosą do
Janochowa.
Że Góry Kaczawskie, to
wiadomo - myślę nad mapą - ale jaką wybrać trasę? Pożądliwie oglądam cienkie
nitki polnych i leśnych dróżek, ale że każda wydaje mi się warta poznania,
wzrok skacze mi od jednej do drugiej, z jednego końca mapy na drugi, a przecież
muszę ułożyć pętlę zaczynającą się o świcie przy samochodzie, i przy nim
kończącą się o zmroku. „Głęboka Dolina” - zauważam nazwę miejsca w pobliżu
Lubiechowej, u stóp góry Gackowa. Oczyma wyobraźni widzę strome, niedostępne
zbocza, a na dnie strumień, zwaliska drzew i skał. Obraz ten budzi we mnie
dreszczyk emocji, jakbym w styczniową zawieruchę chciał zapuścić się na dno
Wielkiego Kotła Śnieżnego, albo iść w niebotyczne góry; śmieję się z siebie,
ale czuję, że trasę mam wybraną: Głęboka Dolina, a później te dróżki wokół
Lubiechowej – postanawiam.
Samochód zostawiłem na
szerokim poboczu szosy 365, kilkaset metrów od leśnej dróżki zaznaczonej na
mapie, a prowadzącej w głąb doliny; rozwidniało się, gdy obuty w moje raichle,
ubrany w tak lubianą kurtkę, z nogami opatulonymi stuptutami (wszak szykowałem
się na wyprawę w dziką dolinę!), poszedłem.
Mapa dość dokładnie
pokazywała leśne dróżki, szło się dobrze, tym lepiej, że dolina będąc głęboką
od strony Gackowej, wcale nie jest dzika ani trudna; spodziewana przeprawa
okazała się więc być spacerkiem na rozgrzewkę. Wyszedłem na brzegu lasu i
rozejrzałem się…
Lubię chwile wyjście z lasu
na otwartą przestrzeń, zwłaszcza, gdy idzie się bez wytyczonego szlaku.
Najpierw między drzewami dostrzegam niebo lub pola, a w chwilę później stoję na
granicy dwóch światów i rozglądam się, zawsze trochę zdziwiony nagłym
oddaleniem się horyzontu, otworzeniem się przede mną rozległego widoku, ciekawy
miejsca do którego zaprowadziła mnie leśna dróżka wydeptana przez ludzi lub
zwierzęta.
Tym razem mapa była dokładna,
bo gdy podniosłem z nad niej wzrok, zobaczyłem drugą drogę dokładnie tam, gdzie
spodziewałem się ją znaleźć po obejrzeniu mapy, drogę, która obiecywała
zaprowadzić mnie do szosy lubiechowskiej na przełęczy między Świerkami a
Okolem. Poszedłem nią, i mimo iż krzyżowała się w paroma innymi, nie zmyliła
mnie dotrzymując obietnicy, chociaż w dolinie była miejscami tak błotnista, że
musiałem opuścić ją i iść bokiem, między drzewami. W górnej swojej części
prowadziła mnie odsłoniętym zboczem góry Świerki - odwracając się, widziałem,
rosnący w miarę zdobywania wysokości, najwyższy masyw kaczawski: góry Maślak,
Połom i Skopiec, zza którego Baraniec wyciągał w górę swój maszt antenowy
niczym żyrafa szyję.
Najładniejsze widoki czekały
na mnie pod szczytem, raptem paręset metrów od szosy i przełęczy ze szlakami
prowadzącymi na Okole – miejsce warte zapamiętania. Przechodząc tamtędy, miałem
chwilę wahania: może iść na szczyt?, ale że te wszystkie drogi prowadzące
otwartymi przestrzeniami skutecznie mnie kusiły, zszedłem do wsi, wypatrzyłem
jedną z dróg prowadzących przez łąki po północnym stoku Okola, i poszedłem
poznać ją.
Proste i kręte, leśne i
polne, suche i błotniste, trawiaste i kamieniste, przysypane śniegiem lub
liśćmi, wyraźne i niknące wśród drzew lub na łące, samotne lub splątane z
innymi; okolone miedzami lub drewnianymi płotami, prowadzące gdzieś, albo
nigdzie – moje drogi kaczawskie. Moje drogi.
Ta biegła ku zachodowi, a po
prawej szły ze mną Łomy, przesuwając przed sobą Sokołowskie Wzgórza. Gdzieś tam
usiadłem na spróchniałym pniu, jadłem i patrzyłem przed siebie, na łagodny stok
mijający mnie i toczący się dalej, na dno doliny, aż do stóp Wzgórz, do
ostatnich domów wioski, i dalej, daleko, tam, gdzie niebieściły się odległe
szczyty. Te bliższe rozpoznawałem, ale między nimi i dużo dalej stała nieznana
mi góra; u jej podstawy jaśniała plama, w której rozpoznawałem coś znajomego.
Co? Wyciągnąłem mapę i po chwili stuknąłem się w czoło: jasna plama to przecież
Wielkie Organy! Jak mogłem nie rozpoznać mojej Wielisławki!
Pójdę do niej! – postanowiłem
w pierwszej chwili, ale jednak wizytę u mojej znajomej odłożyłem na inny
wyjazd. Wstałem i poszedłem przed siebie, najpierw brzozowym młodniakiem w
kolorach jesieni, na dno doliny, później lasem, ku Sokołowcowi. Droga, tak
wyraźna i ładna na polach, w lesie zostawiła mnie i to dwakroć. Na rozstaju
wybrałem drogę w lewo, ale skończyła się ścianą drzew już po paru minutach,
wróciłem więc i skręciłem w drugą. Ta najwyraźniej chciała mnie prowadzić,
skoro nawet zarosła młodniakiem jeszcze pokazywała mi swoje stare koleiny, ale
kawałek dalej i one znikły. Szedłem między drzewami, rozpychałem gęste gałęzie
i jakieś badyle czepiające się spodni, trzymając słońce po lewej (a nie było to
łatwe, bo biegało mi po połowie nieboskłonu, zwłaszcza gdy wymijałem jakieś
przeszkody), ale gdy wyszedłem z lasu, zobaczyłem Sokołowskie Wzgórza w
spodziewanym miejscu, po prawej, a na wprost, dalej, wzgórza rozpoznane jako
Sądreckie; na wielkim polu ich zbocza rosło coś, co miało piękny,
zielononiebieski kolor. Między wzgórzami, niżej, ponad garb pola, wystawały
białe ściany pałacu w Sokołowcu. Byłem na dobrej drodze. Zszedłem do wsi dla
zobaczenia początku drogi i zawróciłem ku Sokołowskim Wzgórzom, chcąc przejść
ich południową podstawę granicą pól i lasów. Piękna widokami to była droga i
słońcem, które zdecydowało się w końcu, po paru godzinach wahań, wyjrzeć zza
chmur. Drzewa, trawy, liście pod nogami, cały świat w jednej chwili przywitał
je jasnym uśmiechem, a ja stałem na brzegu lasu, i pomiędzy gałęziami dębu
podziwiałem jeden z najurodziwszych widoków dnia dzisiejszego, widok rzadki dla
tych gór: cały długi masyw Skopca, a za nim kolejne góry, jedna przy drugiej,
stłoczone, coraz bardziej niebieskie odległością, aż za Wojcieszów – jakby nie
było zamieszkałych dolin między nimi, jakbym sam był w dzikich i pustych
górach.
Ta droga skończyła się
stanowczo zbyt szybko przy bocznej szosie na północ od Lubiechowej. Do
zmierzchu było jeszcze 3 godziny. Niezaorane pole, na którym stałem, było
miejscami białe od kwitnących rumianków; zerwałem jeden kwiat, roztarłem w
palcach i delektowałem się jego delikatnym zapachem. Wracać? Ponownie
rozejrzałem się wokół, teraz inaczej, szukając okrężnej drogi. Zobaczyłem
wzgórze Łomy i ruszyłem wprost na nie. Idąc rumiankowym polem, widziałem
maleńkie, zawsze tak urocze, niebieskie drobinki niezapominajek polnych,
później były chaszcze nad strumieniami, jakiś rów o stromych brzegach,
rozlewisko obsiadłe olszami, wielkie pole szarych już nawłoci zaczynających
pierzyć się swoimi pasemkami waty, w końcu wszedłem w las na zboczu góry. Gdy
idąc wydłużonym szczytem, dotarłem do nieczynnego kamieniołomu, spojrzałem w
dół, na wyrwę w zboczu góry, i doznałem, nie wiem już który raz w górach,
znikomości ludzkich wysiłków wobec dzieł przyrody. Oto mała góra wysokości
względnej może 60 metrów, góra, której podstawę można obejść w pół godziny – i
kamieniołom, niewielka wyrwa w jej zboczu, którą człowiek mozolnie robił latami
całymi.
Gdy podniosłem głowę,
ponownie, jak tyle już razy dzisiaj, zobaczyłem Skopca w otoczeniu swojej
świty.
Z dołu dobiegały odgłosy
mocnych, metalicznych uderzeń. Poszedłem ścieżką widoczną na ostrej i stromej
grani utworzonej wyrwą kamieniołomu na szczycie góry; nie było to rozsądne, ale
tłumaczyłem się stabilnością moich ciężkich, solidnych butów. Gdy już zszedłem
nieco niżej, spotkałem poszukiwacza kamieni, z którym rozmawiałem dłuższą
chwilę. Pokazał mi swój urobek - piękny agat ze szczotką narosłych wewnątrz
kryształów, pokazał miejsca na ścianie, w których siedziały geody; lub siedzą
nadal, tyle że beznadziejnie połamane przy próbie wydobycia ich z bazaltu. Jest
ich tam dużo, ale wydobycie jest ciężką pracą: u mojego rozmówcy widziałem
wielkie łomy, stalowe kliny i młot - tak na oko dziesięciokilowy. Znalazłem tam
nadłamaną małą geodę, widać w niej kryształy, ale nie mam pojęcia jakie one są,
co wcale nie przeszkadza mi cieszyć się nią. Na pożegnanie dostałem od mojego
rozmówcy geodę wielkości pięści dziecka, ma wyszczypany otworek, przez który
połyskują kryształy.
Dziękuję Ci, poszukiwaczu
kamiennego piękna, i życzę wydobycia ametystu taaakiej wielkości!
Wracałem. Świat ciemniał
tracąc kolory, tylko niebo na zachodzie miało ową barwę tak charakterystyczną
dla listopadowego zmierzchu: zorzy zachodu widzianej przez granatowy woal
chmur, a później już tylko małe brzózki przydrożne jaśniały żółcią jesiennych
liści.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz