Strony

sobota, 15 marca 2014

Góry Kaczawskie. Kolory słonecznej jesieni

Dzień ósmy, październik.
Góra Szybowcowa, Polna, wieś Płoszczyna, Stromiec, powrót na Szybowcową.

Na mapie wypatrzyłem nieznane mi wzgórze w Kaczawskich, Górę Szybowcową. Na szczyt, na którym było lotnisko, prowadziła szosa, był tam też parking. Wokół wiele zaznaczonych dróżek, kilka innych gór, wśród nich Stromiec, na który chciałem wejść od chwili zobaczenia tej góry po raz pierwszy. Od razu miałem plan wyprawy: zobaczyć wschód i zachód słońca ze szczytu Szybowcowej, wejść na Stromiec, poznać pobliskie ścieżki.
Kwadrans przed siódmą byłem na parkingu przy lotnisku szybowcowym, założyłem na siebie osiemnaście swetrów, wziąłem plecak i poszedłem na wschodni stok góry. Ponad czarnoniebieskim zarysem gór, Eos rozgarniała czyste na szczęście niebo swoimi różowymi dłońmi, a na prawo, w kotlinie jeleniogórskiej, leżała niska mgła ponad którą wystawały, niczym zjawy oderwane od ziemi, szczyty wieżowców i kominów. Po drugiej stronie kotliny ciemniał długi, pozbawiony szczegółów, pofałdowany łańcuch Karkonoszy; jedynie stożek Śnieżki rozpoznałem na tle ciemnego z tamtej strony nieba.



Słońce wyskoczyło szybko zza grzbietów górskich, czyste, jasne, jakby wesołe, hojnie rozdając swoje barwy niebieskiemu światu w dole. Mgły zapłonęły mleczną poświatą, ściana Karkonoszy zmieszała róż ze swoją niebieskością, a zielone jeszcze trawy zbocza góry zabarwiły się kolorami wczesnego słońca – miedzi i ciemnych bursztynów. Wspaniale wyglądały ostatnie języki mgły sięgające zbocza góry Polna na wprost, poniżej słońca: jakby ścigały się z prześwietlającymi je promieniami słońca w biegu ku ziemi, same świecąc perłowym światłem.
Poszedłem tam, łagodnym zboczem góry wprost na słońce, z zamiarem dojścia do góry Polna. Doszedłem, chociaż raczej nie najkrótszą drogą – i takie też było niemal całe moje dzisiejsze wędrowanie. Szedłem trochę według mapy, trochę na oko wybierając drogę, cały czas kierując się zasadą wędrówki otwartymi przestrzeniami. Gdy ścieżka skręcała w las, porzucałem ją idąc polem, lub zawracałem i na rozdrożu wybierałem inną. Szedłem oszołomiony urokiem tego słonecznego dnia najpiękniejszej jesieni, tej jesieni, o której marzymy, a która trwa tak krótko, czasami tylko parę dni. Niemal każde drzewo pyszniło się paletą najcieplejszych barw, a klony… klony oszałamiały swoim królewskim, pysznym, świecącym złotogłowiem. Stawałem przy nich i patrzyłem w niemym zachwycie, tylko czasami pojawiała się we mnie powracająca w takich chwilach myśl – zdumienie właściwie – nad rozrzutnością Natury, która królewskim gestem rozrzuca wokół skarby tak, jakby miała ich niewyczerpane zapasy.


Obszedłem Szybowcową szerokim łukiem dochodząc do wsi Płoszczyna, a idąc między domami próbowałem znaleźć drogę prowadzącą łąkami po zboczu Stromca.
Za budynkami widziałem jakieś dróżki, ale która z nich doprowadzi mnie blisko szczytu? Zapytałem o to mężczyznę pracującego w ogródku, odpowiedział, ale najpierw zapytał, po co  chce iść na tę górę, skoro nic tam nie ma; powiedziałem prawdę: że nie byłem tam i dlatego. Gdy odchodziłem, dobiegło mnie jego powtórzone pytanie:
-Ale po co pan tam chce iść? Tam nic nie ma!
-Po skarby – odpowiedziałem mu w myśli, bo chyba tylko w taką odpowiedź uwierzyłby.
Szedłem pod górę kamienistą dróżką wśród łąk, ku szczytowej stromiźnie pokrytej lasem, zielony i słoneczny przestwór mając wokół siebie. Siedziałem na miedzy, jadłem kanapki, piłem kawę, i gapiłem się, gapiłem się w permanentnym dzisiaj stanie nienasycenia urokiem złotej jesieni.



Dróżka urwała się przy drzewach, ale dalej widać było dziwną ścieżkę. Jakby nie wydeptana była, a… wyjeżdżona. Na tych kamieniach? Na osuwającej się ziemi, przy kącie nachylenia przekraczającym miejscami 40 stopni? – dziwiłem się. Im wyżej byłem, tym bardziej utwierdzałem się w swoim wniosku: tędy wjeżdżano na górę motocyklami, tymi specjalnymi maszynami nie potrzebującymi dróg, które widuje się w tych górach dość często. Byłem zadziwiony umiejętnościami kierowców. Kiedyś trochę jeździłem motocyklem, stąd wiedziałem, że przy stromym podjeździe nieopatrzne najechanie przednim kołem na jeden z tych sporych kamieni grozi poderwaniem maszyny w górę i niebezpieczny upadek, stoczenie się w dół. A w niektórych miejscach musiałem iść bokiem, na kantach butów, bo wszak nie ma tam żadnego utrzymanego szlaku.
Z porosłego lasem szczytu nie ma widoku, ale jest tam długa, pionowa, bardzo malownicza skała o wysokości do 10 metrów, podobna nieco do ścian Głazów Krasnoludków w Górach Kamiennych. Od wschodniej strony skała jest niższa, można bezpiecznie na nią wejść, co też zrobiłem. Idąc wąskim grzbietem skał nie widzi się ich wysokości, bo grzbiet też zarośnięty jest drzewami, ale gdy zrobi się krok w bok, ziemia pod nogami nagle się kończy. Urokliwe miejsce, w słońcu piękne.
Z góry schodziłem południowym stokiem, a po wyjściu z lasu trafiłem na szutrową dróżkę ze znakami czarnego szlaku rowerowego – jedną z najładniejszych dróżek jakie poznałem w Kaczawskich. Polecam każdemu, kto odwiedzi te góry: łączy Jeżów Sudecki z wsią Płoszczyna.
Tym szlakiem wróciłem do wsi, znalazłem drugą drogę, prowadzącą na północne zbocze Góry Szybowcowej, a w miarę zbliżania się do stoku góry zwalniałem, bo jak zwykle szkoda mi było wracać. Już z daleka widziałem szeroki, trawiasty pas na zboczu, a nad nim kolorowe skrzydła paralotni. Nigdy nie widziałem startujących paralotniarzy, nie miałem pojęcia jako oni podnoszą swe skrzydła, jak zaczynają lot; na razie idąc pod górę patrzyłem na ich lot i na lądowanie. Wydawało się to proste: wisi w uprzęży i pociąga za lewe lub prawe linki. A jak hamują? – zastanawiałem się.




Blisko szczytu zobaczyłem jak startują, a zobaczywszy, byłem zadziwiony precyzją wykonania skrzydła i wiedzą do tego potrzebną. To skrzydło, tak wielkie przecież, było lekkie, a wystarczyło je, rozłożone na trawie, energicznie pociągnąć, by w skomplikowany system kanałów weszło powietrze podnosząc całość w górę. Czary. Czary i ludzki geniusz wspomagany odwiecznym pragnieniem latania. Jaka szkoda, że Dedal nie mógł zobaczyć takich skrzydeł! Może uratowałby życie syna? Ale wtedy nie byłoby mitu i tyluż obrazów przedstawiających jego upadek…
Na lotnisku zobaczyłem rozpędzanie szybowców po zboczu przy pomocy wielkiej gumki (chyba nie od majtek, ta była sporo grubsza) oraz ich lądowania. Także śliczny, klasycznego wyglądu, dwuosobowy samolocik niemieckiego pilota, który obleciał nim niemal całą Ziemię. Może też poleciałbym…
-Ile kosztuje taki samolot? – zapytałem kogoś z obsługi.
-Nowy? Pół miliona, używany ze 150.  – usłyszałem, i tak rozwiały się moje chwilowe plany latania.
Ee, nie ma co, benzyna taka droga… - pocieszyłem się i poszedłem do baru zapytać o zupę, bo cały dzień jadłem tylko kanapki.
Promienie słońca przebiegły po zboczu, liznęły ścianę drzew i uciekły w górę. Świat ucichł, kolory najpierw stały się bardziej nasycone, później poczęły ciemnieć, szarzeć, aż w końcu od dołu wypełznął mrok otulający wszystko wokół.
Stałem na skraju lotniska i patrzyłem na kończący się dzień.



2 komentarze:

  1. Witaj, Krzysztof.
    Mówiłem Ci, że w pełnym słońcu Twój aparat się nie myli i rejestruje piękne zdjęcia. To prawda.
    A teraz będzie coś o "Błękitnej kropce" czyli o naszej Planecie Ziemi. I ten temat ma związek z paralotnią. Zobacz dlaczego niektórzy bujają w obłokach:

    https://www.youtube.com/watch?v=6v2L2UGZJAM

    W tym filmie są pewne momenty sfotografowane przez paralotniarzy. (Miłego odbioru)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cześć, Janku.
      Film oglądałem i zapisałem jego adres w zakładkach nadając adresowi tytuł Piękna Ziemia. Wspaniały film i po stokroć piękna jest nasza Ziemia. Zauważyłem, że blisko połowa filmu jest o górach, ale przecież góry potrafią czynić wrażenie wyjątkowe. Na tym filmie niesamowite były też wodospady i skoki ludzi w wielką studnię. Nie sądzę, żebym się odważył. Kiedyś w lunaparku stał dźwig do skoków na linie, mogłem wjechać bez opłaty (dużej, blisko 100 zł), ale nie odważyłem się.
      Tamten dzień w górach pamiętam dobrze właśnie z powodu słońca i kolorów. Janku, na pewno wiesz jakie czasami jest światło: świeci słońce, ale wszystko wokół takie jakieś płaskie, albo wypalone, a wtedy kolory były żywe, nasycone, miały głębię. Cudowny dzień.

      Usuń