Strony

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Góry Kaczawskie. Dwa wschody słońca

Dzień czterdziesty drugi, marzec.
Wieś Janówek, stoki Chrośnickich Kop, Wielisławka i okolice Sędziszowej.

Słońce wzeszło po raz pierwszy gdy przejeżdżałem najostrzejszy zakręt drogi przed Rząśnicką Przełęczą. W jednym, krótkim, migawkowym rzucie oka kierowcy w bok, zobaczyłem niebieskie szczyty wychylające się z mlecznobiałej mgły zasłaniającej ziemię tak, że góry, zdawało się, wisiały w powietrzu, albo siedziały na mgle. Nad nimi ujrzałem jedną scenę z majestatycznego spektaklu początku słonecznego dnia: niebo szafirowe w górze, niżej turkus stopniowo zmieniał się w cieplejszy seledyn, a jeszcze niżej, tuż powyżej granatowych, niemal czarnych zarysów gór, niebo świeciło bursztynem, szafranem i słoneczną żółcią. Nim ściana drzew zasłoniła mi widok na zakręcie, przez mgnienie oka widziałem rąbek ciemnopomarańczowego, niemal czerwonego słońca. Gdy minąłem zakręt, zobaczyłem niebo na zachodzie: na jego ciemnym błękicie widać było szerokie ślady pędzla umaczanego z kolorach bordowych i ciemnoróżowych.
Samochód zostawiłem w Janówku, i polną drogą poszedłem pod górę stokiem Ptasiej. W połowie jego wysokości zobaczyłem drugi dzisiaj wschód: słońce, tym razem od razu jasne i mocne, wyszło ponad lasy Okola, świecąc poziomo do płaszczyzny stoku. Oszronione trawy, pojedyncze brzozy, kępy róż i głogów, oświetlone w tak rzadko widziany sposób, pod błękitem nieba, wyglądały bajecznie. Szedłem patrząc na wysoką brzozę przede mną, zatrzymywałem się dla zrobienia zdjęć i patrzenia wokół, ruszałem dalej, ale po zrobieniu paru kroków znowu zatrzymywałem się i patrzyłem, kręcąc się dookoła. Mój wielki i wyraźny cień, w tym roku oglądany już po raz drugi, biegł w poprzek stoku pokazując odległe o parę kilometrów wzgórze między Janówkiem a Modrzewiami, to ładne, bezimienne wzgórze na którym siedziałem niedawno pod wykręconą sosną, w równie piękny słońcem dzień. Ciepło mi się zrobiło na serduchu – jakbym druha zobaczył.



Na wprost, po drugiej stronie doliny, zielone stoki stały w pełnym słońcu. Sami znajomi – pomyślałem, a wśród nich tak lubiane przeze mnie, rozległe, południowe zbocza Babińca. Tamta kępa drzew na wielkiej połaci pola ukrywa skałę, którą kiedyś poszedłem zobaczyć, bo wydawała mi się zapomniana przez wszystkich; tą długą dróżką przytuloną do granicy lasu szedłem którejś jesieni, a wyżej, tam, gdzie kończy się pole, siedziałem pod pierwszymi drzewami lasu i rozmawiałem z synem. Sami swoi.
W cieniu drzew oziminy byłe srebrzyste od szronu, zieleń zbóż miała lekki odcień lazuru. Cień drzew biegł nierówną, poszarpaną linią, i tą samą linią biegła granica między kolorami pól zimowego i wiosennego, nocnego i dziennego.


W końcu trawersując zbocza wzgórz, ruszyłem na wschód z zamiarem dotarcia do Kopy i odszukania Skaliska, skał pominiętych w czasie wcześniejszej wędrówki w tej okolicy.
Nie chcąc tracić wysokości poszedłem zbyt wysoko, w rezultacie przeciąłem jakiś las, wyszedłem na polanę i nie bardzo wiedziałem gdzie jestem. Dopiero po analizie mapy i zrobieniu zwiadu, miejsce i dalszą drogę rozpoznałem, co sprawiło mi satysfakcję. Ruszyłem w kierunku lasu schodzącego niemal do samej wsi; z mapy wynikało, że odrobinę wyżej kończy się, poszedłem tam, faktycznie kończył się, ale dalej było wysokie, druciane ogrodzenie nie do ominięcia, wszedłem więc między drzewa stromo opadającym zboczem. W dole, na dnie sporego jaru, omszałe głazy ogradzały strumień; panował tam głęboki półmrok, miejsce było dzikie, ładne. Po wyjściu z lasu i przejściu polany, trafiłem na drugi jęzor lasu; tym razem teren był płaski, ale podmokły. Złą drogę wybrałem wśród drzew, w rezultacie po paru krokach zapadłem się wyżej kostek. Nogi wyciągałem z błota z paskudnym, chlupoczącym dźwiękiem, ale dzięki ochraniaczom na szczęście w butach miałem sucho. Później zobaczyłem dukt leśny biegnący niewiele wyżej od miejsca mojej błotnej kąpieli. Przede mną ostatnia polana, stok Kopy, i znajoma, samotnie rosnąca wierzba; ładne miejsca, swojskie, z dalekimi widokami.

Skałę Skaliska odnalazłem bez problemu, dziwiąc się ominięciu jej w czasie poprzedniego myszkowania tutaj. Miejsce to wyznaczało najdalszy punkt mojej trasy, powrót wyznaczyłem sobie górną drogą, biegnącą pod szczytem Lastka. Po jego minięciu szedłem według mapy, której wskazania na początku były zgodne z przebiegiem dróg, później już nie, ale wtedy rozpoznałem jedną z dróg którymi kiedyś szedłem.
Szedłem, droga szła ze mną. Zatrzymałem się i obejrzałem, droga zamarła w bezruchu. Ruszyłem, ona bezszelestnie ruszyła także. Uśmiechnąłem się: nie dała się złapać w ruchu, ale kiedyś, gdy obejrzę się dostatecznie szybko, złapię ją na podkradaniu się za mną.
Brzozy, zwłaszcza wyróżniające się, samotnie rosnące, oraz polne drogi, mają wyraźnie przeze mnie odczuwany pierwiastek żeński. Mam skłonność myśleć o nich tak, jakbym myślał o kobietach. Podoba mi się ta moja skłonność i dlatego nie zamierzam z nią walczyć.

Pod Organami Wielisławskimi stało kilka samochodów, a spora grupa ludzi zajętych była hałaśliwymi rozmowami i grilowaniem. Nie widziałem nikogo patrzącego na skały nad nimi, nikogo na ścieżkach wokół góry. Wszedłem na drugi szczyt tej podwójnej góry, popatrzyłem na las, wyjątkowy swoją rzadkością piękny las dębowo-grabowy, który bardzo chciałbym zobaczyć zielonym, i poszedłem odwiedzić moje miejsce na południowym zboczu góry. Idąc, z lekkim niepokojem myślałem o odbiorze tego mojego miejsca: jakim je zobaczę? Tamta droga na skraju lasu i pól, zakręt, dąb i dal, tak mnie kiedyś zauroczyły, że Wielisławkę zwykłem uważać za jedną z moich gór nie tyle z powodu sławnych Organów Wielisławskich, co właśnie z powodu tamtego miejsca, właściwie wyróżniającego się jedynie moim zauroczeniem. Od tamtej pory wiele widziałem w Górach Kaczawskich miejsc równie ładnych, więc jakim dzisiaj zobaczę to pierwsze? Z ulgą stwierdziłem, że widziałem je takim, jakim było dla mnie wtedy. Miejsce zachowało urok tego pierwszego zachłyśnięcia się, chociaż gdybym miał analizować swoje wrażenia, znalazłbym w nich to rozczulenie, które odczuwa się widząc po latach swoją pierwszą miłość. 



Długo siedziałem tam na ziemi, na skraju drogi. Było ciepło, świeciło słońce, byłem tam, gdzie być chciałem i gdzie podobało mi się, po co więc miałem się śpieszyć? Syciłem oczy, a biedronka na moim kolanie urządziła sobie lotnisko. Widziałem też skowronka, widziałem i słyszałem, ale gdy wyjąłem aparat, ptak gdzieś mi się schował. Nie chował się maleńki, samotny kwiatek o ciemnoniebieskiej, intensywnej barwie swoich płatków; zrobiłem mu wiele zdjęć, ale wszystkie były nieostre. Chciałem rozesłać je do znajomych z prośbą o identyfikację kwiatka…
Przeszedłem swoją lubianą trasę: żółtym szlakiem wzdłuż brzegu lasu, później już bez szlaku (ten wchodzi w las u podnóża Czerwonej), ale dalej brzegiem lasu, do wyraźnej i często używanej drogi prowadzącej na południe, do Sędziszowej. Łatwa pętla, spacerowa, oferujące piękne widoki Pogórza Kaczawskiego i dalekich Karkonoszy. Lubię tamtędy chodzić i na pewno jeszcze przejdę tę drogę nie raz. Widziałem tam dużą kępę niezapominajek, ostateczne potwierdzenie wczesnej w tym roku wiosny. Rok temu, w kilka dni po jej kalendarzowym rozpoczęciu, będąc w górach przy kilkunastostopniowym mrozie, czyniłem wyrzuty Wiośnie o niedotrzymanie obietnic i swoje spóźnienie. Wydaje mi się, że przejęła się tamtymi moimi słowami i dlatego w tym roku postanowiła przyjść wcześniej dla wynagrodzenia mi zeszłorocznego swojego spóźnienia. Tak więc wczesną wiosnę mamy dzięki moim płaczliwym żalom sprzed roku do Wiosny.
Miałem jeszcze godzinkę czasu, poszedłem więc na odkryte, łagodne wzgórze (którego nazwy moja mapa nie podaje) wznoszące się nad wioską, przy szosie do Sokołowca. Zaorane jest po sam wierzchołek, a z najwyższego miejsca wystaje kamień pomiarowy. Siedząc na nim, piłem ostatnią w tym dniu herbatę i rozglądałem się wokół kontemplując widoki ładne i panoramiczne.
Siedzę w fotelu z laptopem na podołku, obok stoją moje buty. Wyschły już po umyciu, na czubach widać kancery skóry, ślady kaczawskich chaszczy. Przez chwilę myślałem o odłożeniu komputera i sięgnięciu po buty by zapastować je i założyć wyprane czerwone sznurówki, ale zostawiłem tę lubianą czynność na sobotnie popołudnie, w przeddzień kolejnego wyjazdu w Góry Kaczawskie.


5 komentarzy:

  1. Fajny post. Niestety tereny w większości mi obce, choć Sudety mi są dosyć znane. Pozdrawiam serdecznie 😃

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witaj, Kris.
      Dziękuję za przeczytanie tekstu i jego uznanie.
      Znajdziesz tutaj opisy moich wędrówek wszystkimi pasmami sudeckimi, także Bieszczadami, chociaż o Górach Kaczawskich tekstów jest najwięcej, bo po prostu to moje ulubione góry.
      Mieszkałem trochę w UK, tam wiele osób mówiło do mnie Kris… O tamtych miesiącach też znajdziesz tutaj teksty.
      Zaglądaj, czytaj, a gdybyś chciał o czymś porozmawiać – pisz. Odpowiem.

      Usuń
  2. Bardzo ładnie piszesz, Krzysztofie, słowami prostymi, przejrzystymi, teksty nieudziwnione, po prostu Twoje odczucia; odwiedzamy raz do roku Dolny Śląsk, i raz Ziemię Opolską, 2-3 dni góra, i co można w tak krótkim czasie? zwiedziliśmy główne punkty programu, zwykle przepełnione ludźmi, i tak sobie pomyślałam, że może w tym roku Rudawy Janowickie, a w przyszłym Kaczawskie? mam u Ciebie gotowe plany wycieczek, na pewno skorzystam; pozdrawiam serdecznie z drugiego końca Polski.

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo ładnie piszesz, Krzysztofie, słowami prostymi, przejrzystymi, teksty nieudziwnione, po prostu Twoje odczucia; odwiedzamy raz do roku Dolny Śląsk, i raz Ziemię Opolską, 2-3 dni góra, i co można w tak krótkim czasie? zwiedziliśmy główne punkty programu, zwykle przepełnione ludźmi, i tak sobie pomyślałam, że może w tym roku Rudawy Janowickie, a w przyszłym Kaczawskie? mam u Ciebie gotowe plany wycieczek, na pewno skorzystam; pozdrawiam serdecznie z drugiego końca Polski.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za odwiedzenie, za miłe słowa i za pozdrowienia, Mario. Przyjmij, proszę, moje życzenia dobrych dni.
      Skoroś spod Przemyśla, to niemal sąsiadami jesteśmy, bo urodziłem się i (nominalnie) mieszkam na Lubelszczyźnie. Fakt, do Przemyśla trochę kilometrów jest, ale z perspektywy Leszna wielkopolskiego, gdzie jestem w wiecznej delegacji, a tym bardziej z Sudetów, ta odległość wydaje się być mała; wszak wschodnia to Polska.
      Ja też nie mam wiele czasu, właściwie tylko jesienno-zimowe niedziele, czasami i soboty; ratuje mnie niewielka odległość do Sudetów (w Góry Kaczawskie mam około 150 km, dwie i pół godziny jazdy), no i samochód, bez którego te wyjazdy nie byłyby możliwe.
      Mam plan na czas po moim powrocie w rodzinne strony: będę chodzić po Roztoczu, ode mnie odległe o dwie godziny drogi. Czasami myślę, że te pagórki na wyrost nazywane Górami Kaczawskimi tak mi się podobają, bo nieco przypominają, zwłaszcza na pogórzu, moją Lubelszczyznę.
      Przy okazji powiem Ci, że opisany wyżej wschód słońca widziany przez moment na Rząśnickiej Przełęczy pamiętam i wspominam; zapewne dlatego pierwszą moją jesienną wędrówkę w tym sezonie, pierwszy po półrocznej przerwie, zacząłem właśnie od tej przełęczy, mając nadzieję na powtórzenie tamtego spektaklu, ale zabrakło szczęścia, wschód był zachmurzony.
      Mario, jeśli będzie Ci dane odwiedzić Góry Kaczawskie, a ja mógł pomóc w przygotowaniach planu wyjazdu, pisz.

      Usuń