Strony

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Przygotowania do zimy. Z dopisków


Październik

Dwa drobne zdarzenia, ale z tych moich, pamiętanych - na rozpoczęcie kolejnego tomu dopisków.

Dzisiaj widziałem jaskółki! Latały nad polem wyraźnie polując na owady, a że wolno jechałem polną dróżką, miałem możliwość upewnić się, bo w pierwszej chwili po prostu nie wierzyłem. Nie pamiętam, abym kiedyś widział je po połowie września, więc patrzyłem na nie jak na miraż jakiś, zwid utworzony przez zwodniczą jesień. Patrzyłem na nie z radością i niedowierzaniem, a myśl moja zacięła się na jednym słowie: jaskółki, jaskółki...

Byłem też w lesie. Wszedłem na małą polankę, na której stały ule. Gdy patrzyłem na nie próbując wyobrazić sobie prawdziwe barcie, takie z pni drzew, nagle z góry spadł silny wiatr, targnął drzewami, sypnął na mnie gradem żołędzi i poleciał gdzieś dalej, Poświst jeden, a ja nagle poczułem się daleko od domu, samotny w wielkim i niegościnnym mi lesie. Zapragnąłem już, natychmiast, schronić się w swojej chacie, rozpalić ogień w kominku i usiąść tuż przy nim.

Wrażenie bycia głęboko w wielkim lesie i myśl o chacie były nagłe, ale silne i tak realistyczne, że gdy minęły i rozejrzałem się, świadomość bycia blisko samochodu była dziwna. Jakbym tajemnym sposobem przebył mile i wieki.



Październik

Na dworze wściekły wiatr miecie w twarz piasek i  krople deszczu, a do okna stuka mirabelka, ta sama, która w kwietniu zaglądała mi w okno chwaląc się swoim kwitnieniem. Nadal zielona, cudnie wyglądająca rano, gdy tuż przed wyjściem do pracy widzę ją przez okno na tle różowego świtu; myślę, że teraz jej stukanie w szybę jest prośbą o wpuszczenie - jak wtedy było prośbą o pochwałę jej urody.

W kuchni na ścianie wisi zdjęcie wąskiej uliczki starego miasta; dzisiaj patrzyłem na nie tak, jakbym oglądał je po raz pierwszy: jest wieczór, stylowe lampiony wiszące na rogach domów świecą ciepłym blaskiem odbijającym się od mokrego bruku jezdni, pusta ulica, światła w kilku oknach, nieliczni przechodnie.

To dziwne - pomyślałem -  że podoba mi się ta uliczka i wyczuwalny nastrój późnej jesieni lub zimy.

Ciemność, ulice mokre od deszczu i bezlistne drzewa - brr!! Jak może mi się podobać?

Podoba mi się, i tym razem wiem dlaczego. Otóż z rezygnacji i z braku siły do dalszej walki.

O tej porze jesieni, w połowie października, gdy tyle jeszcze wyraźnych śladów lata wokół, gdy drzewa w najpiękniejszych kolorach, gdy minęło ledwie kilka dni od ostatniego spotkania z jaskółkami, a paciorki grzybów schną na grzejniku, jeszcze nie pogodziłem się. Jeszcze przeżywam etap buntu i prób dostrzegania tylko ładnych cech wczesnojesiennej przyrody, tych, które czasem tworzą złudzenia zatrzymania czasu. Ta walka kosztuje, a płacę za nią upartą i zwodniczą nadzieją na dłuższy niż zwykle i ładniejszy wrzesień w tym roku, może nawet na jakiś cud eliminujący zimę z kalendarza, płacę niepokojem wyganiającym mnie na otwarte przestrzenie gdy tylko zobaczę słońce, a na koniec płacę zawodem i smutkiem.

Gdy koniec miesiąca ogołoci drzewa z liści i już nie można się oszukiwać, gdy daremne staje się zaprzeczanie, niemożliwe niedostrzeganie, gdy jest się w szczytowej fazie tego samooszukiwania się nie będącego niczym innym jak tylko próbą ratowania się, oglądania wstecz i wspominania lata, cała ta wielka budowla mozolnie klejona w ciągu kilku ostatnich tygodni składa się jak domek z kart, i oto nagle jestem na samym dole. Stoję tutaj, rozglądam się zdziwiony, bo wcale nie czuję buntu, już go nie ma we mnie, a jedynie łagodnie smutna rezygnacja: trudno, mówię sobie i jesieni. Skoro przyszłaś, jesteś i długo będziesz tutaj, skoro po tobie przyjdzie jeszcze zima, dobrze się stało, że jestem tutaj, tak niziutko, na samym dole, bo stąd nie da się zsunąć jeszcze niżej, a więc tutaj będę bezpieczny. W ciemny, wietrzny i mokry wieczór wymoszczę dla siebie jakiś kącik i zaszyję się w nim pogodzony, a więc i uspokojony, karmiąc się drobiazgami przez was niezauważonymi lub lekceważonymi, a może po prostu istniejącymi poza waszą władzą - jak tym ciepłym światłem latarni na rogu starej kamieniczki.

Będę bezpieczny. Dam radę. Przetrwam.

Dzisiaj, gdy spojrzałem na tę fotografię, nagle poczułem potrzebę, może nawet jakąś przewrotną przyjemność, znalezienia się w swojej zimowej norze, ale też wiem, że to tylko chwila słabości, że jeszcze nie pora, bo gdy jutro zaświeci słońce, dalej będzie trwać ten mój swoisty taniec z przyrodą. Może zimy nie będzie, a jeśli nawet, to przyjdzie wyjątkowo późno i będzie łaskawa? Ta odradzająca się corocznie nadzieja tkwi głęboko we mnie; jest nieśmiała, cicha, boi się nawet wypowiedzenia siebie w myśli, ale jednocześnie jest bardzo uporczywa i skuteczna w wyszukiwaniu faktów ją żywiących, a mnie mamiących. Więc zajmuję wskazane przez nią przyczółki obronne tak, jakbym miał je utrzymać aż do przyjścia wiosny, a po tygodniu lub dwóch cicho, bez słowa, wstydliwie opuszczam je i zaraz - nie pamiętając odwrotu - zajmuję następne, które tak samo jak tamte wydają się nie do zdobycia przez zimę. Wiem, że każdy następny będzie słabszy, a na koniec będą tylko złudzeniem lub oszukiwaniem się, ale buntuję się przeciwko tej wiedzy, nie chcę jej przyjąć ciągle licząc na cud września spotykającego się z kwietniem. A przecież wiem, jaki będzie ciąg dalszy, ten, który teraz wydaje się mi żałosny! Wiem, że za miesiąc, za dwa, przyniesie pocieszenie, nawet odrobinę piękna. Odrobinę, bo też ze znalezionych drobinek uroku późnej jesieni i zimy będę budować murek ochronny wokół mojej norki, ale tak dopiero będzie, bo teraz myśl o znalezieniu uroku grudniowego dnia traktuję jak zdradę tych wszystkich dni słonecznych, z których odejściem tak trudno mi się pogodzić.



Listopad

W dzisiejszy pogodny ranek drzewko za oknem, ubrane w nieliczne już żółte liście, stało ciche na tle błękitu wschodniego nieba, zasłuchane i zapatrzone w słoneczną pieszczotę, jakby chciało zapamiętać ostatni dzień słoneczny przed swoim snem zimowym, nasycić się słońcem raz jeszcze. Ten wielki dąb na skraju lasu już nie czuje słońca na swoich konarach: jak późno obudził się na wiosnę, tak wcześnie usnął, oszczędnie gospodarząc swoimi siłami.

Chodziłem po lesie nie szukając już śladów pełni ciepłej jesieni, a po prostu rejestrując obrazy tworzone listopadowym słońcem: kontrasty kolorów i kształtów, plamy światła, błyski kropel wody wiszących na gałęziach i uwięzionych w trawach. Na polance, w pełnym słońcu, czując przyjemne ciepło słońca na twarzy, poczułem się jak to drzewko pod moim oknem - przez chwilę nasiąkałem słońcem.

I słuchałem siebie. Dziwna zależność, ale przecież istniejąca faktycznie: w czasie spaceru myśli się lepiej i lepiej słyszy się swoje myśli.



Listopad

Siadając w fotelu zobaczyłem pogodny, granatowy zmierzch za oknem. Przez chwilę próbowałem skupić się na czytaniu (ponownie Czas odnaleziony, te tak ważne chwile w bibliotece Guermantesów), ale myśl o zobaczeniu kolorów tego zmierzchu szybko zwyciężyła. Poszedłem. Zmrok jesienny, jeśli tylko jest pogodnie, ma jemu tylko właściwą barwę: górą niebo jeszcze jaśnieje, na jego tle widać czarne, nieruchome drzewa, dołem ciemność otula szelest liści pod nogami, a z nieba spływa urokliwa, budząca nieokreśloną tęsknotę, granatowa poświata.








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz