Strony

środa, 9 kwietnia 2014

Góry Kaczawskie. Kwitnący krzew i polne kwiaty

Czterdziesty piąty dzień w tych górach, wczesna wiosna.
Wioska Komarno, Ziemski Kopczyk, Wysoczka, Ulina, Źróbek, Kobyła, Ogier, Trzmielowa Dolina, Komarno.

Ciemność jest płaska i pusta, nie ma głębi a tym samym i dali, ciemność jest tuż przy mnie. Gdybym zgasił światła samochodu i wysiadł z niego, dotykałaby mnie - niemal materialna. Świt nie jest zwykłym końcem ciemności, jest dawaniem światu przestrzeni, różnorodności i kolorów.
W pierwszych chwilach wyłaniają się zarysy gór na pojawiającym się właśnie horyzoncie; kolorów jest wtedy mało, właściwie tylko szarości i niemal czarny granat, inne pojawiają później jako uzupełnienie głębi. Gdy granatowe niebo staje się ciemnoniebieskie, później błękitne, jednolite kontury gór nabierają indywidualnych rysów, zapełniają się charakterystycznymi dla siebie szczegółami; za pierwszymi wyłaniają się dalsze, za nimi jeszcze jedne - w miarę jak pojawia się dal przesuwająca horyzont aż po niewidoczne już szczyty w kolorze nieba. Krótko przed wschodem słońca metamorfozie ulegają mgły, które wyłoniwszy się z ciemności szare, teraz, oczyszczone rozproszonym światłem świtu, jaśnieją; bliższe układają się w pasemka waty wiszące nad domami w dolinach, dalsze jednolitą, półprzezroczystą kurtyną otulają góry na horyzoncie. Pierwsze szybko znikają rozgrzane promieniami słońca, drugie długo jeszcze świecą mlecznosrebrzystą poświatą, przez którą ledwie widoczne, o ton tylko ciemniejsze, faliste lub postrzępione linie każą domyślać się odległych gór.
Kiedyś, stojąc na zboczu Ziemskiego Kopczyka w zimowy dzień, zapragnąłem posiedzieć na brzegu biegnącej tam polnej drogi, pod krzakiem głogu; siedzieć i patrzeć w dal – nic więcej i aż tyle. Dzisiaj, w ciepły i słoneczny dzień wiosny, poszedłem tam spełnić swoje pragnienie. We wsi Komarno, na końcu szosy, zaparkowałem samochód i gdy otworzyłem drzwi, usłyszałem wielogłosowy, radosny i radośnie nastrajający, dźwięczny, prawdziwie wiosenny, śpiew ptaków.
To będzie dobry dzień – pomyślałem. Taki też był.
Założyłem ochraniacze, wziąłem plecak i poszedłem. Był wczesny i chłodny ranek, w cieniu trawy były srebrzystomatowe od szronu, ale na słońcu już błyszczały tysięcznymi kroplami wiszącymi na źdźbłach. Nie szedłem szlakiem, bo ten biegnie także przez las, a ja chciałem cały czas czuć słońce na twarzy. Rzadko opisuję topografię dróżek wychodząc z założenia, iż ich szukanie powinno być nieodłączną częścią wędrówek i nie ostatnim ich urokiem, ale tym razem opis podam.:
Idąc prosto polną drogą, przedłużeniem asfaltu szosy biegnącej wzdłuż wioski, po stu paru metrach dojdzie się do skrzyżowania dróg: gdybyśmy skręcili w lewo, dojdziemy w pobliże szczytu Folwarcznej, a po skręceniu w prawo pójdziemy lekko pod górę brzegiem młodniaka. Na skraju lasu biegnący tą drogą szlak niebieski skręca w lewo, my skręcamy w prawo; dosłownie po chwili wyjdzie się na otwartą przestrzeń, a niewiele później, na wprost, wśród łąk, widać będzie niewielkie, zalesione wzniesienie – to szczyt Ziemskiego Kopczyka. Będąc blisko niego, ponownie dojdziemy do niebieskiego szlaku: w lewo na Barańca i Skopca, w prawo na Dudziarza. Widoki tam są piękne, urozmaicone i na obie strony grzbietu wniesienia; to jedno z moich ulubionych miejsc Gór Kaczawskich. Od samochodu idzie się ledwie kwadrans, ale droga ta nie jest zaznaczona na mapie; wiele ładnych dróg jest na niej pominiętych, wiele jest zaznaczonych nieistniejących. Miejsce szczególnie polecam miłośnikom koni: niemal na pewno zobaczycie je swobodnie pasące się na południowym zboczu.


Posiedziałem, pogapiłem się i posłuchałem swoich myśli szwendających się samopas; tłem muzycznym były dźwięk strumyka i śpiew ptaków. Cały dzień dzisiejszy towarzyszyły mi odgłosy strumieni i śpiewy ptaków, szczególnie urocze w ciszy, w czasie częstych dzisiaj przerw. W planach miałem niemal wyłącznie znane mi miejsca wybrane dla ich urody, którą posmakować chciałem w niezwykłych dla mnie, zimowego włóczęgi, warunkach, bo w dzień ciepły i słoneczny.
Dopiero wracając do szosy zauważyłem przy drodze na Przełęcz Komarnicką samotne, uschnięte drzewo, z którego ktoś zrobił artystyczną kompozycję: do nagiego, gładkiego pnia drzewa przymocowane są buty układające się z ślad zmierzający wprost ku niebu.
Szedłem w stronę Trzmielowej Doliny słuchając cichego szumu wiatru w uszach, wiatr miałem też we włosach; dobrze iść z gołą głową w słoneczny dzień wiosenny. Gdzieś od lasu dobiegał śpiew ptaków, tuż przy mnie krążył nisko buczący owad; na brzozach widziałem zieloną mgiełkę rozwijających się liści, Karkonosze zasłaniała mlecznoniebieska mgiełka wisząca w powietrzu od rana, a dzięcioł wypuszczał długie serie uderzeń chwaląc się przed partnerką swoją sprawnością.  Udało mi się zobaczyć śpiewającego skowronka, ale nim wyciągnąłem aparat, nim ustawiłem zbliżenie i znalazłem ruchliwą drobinkę obiektywem, śpiewak schował się w słońcu.









Przywitałem się z Wysoczką, moją dobrą znajomą, poszedłem też do Lipowej Dolinki. Nie ma takiej na mapach, to moja własna nazwa małej doliny odchodzącej od Trzmielowej. U jej początku, na zboczu Wysoczki, rośnie okazała lipa od której nadałem nazwę dolinie, obok kilka brzóz i wiele głogów.
Stara to lipa, zachłannie łapiąca słońce gałęziami pochylonymi aż do ziemi, z dużą dziuplą w pniu. Zwleka z wypuszczeniem liści. Głogi rosnące obok zielenieją się, brzozy w sąsiedztwie też stroją się zieloną mgiełką maleńkich listków, tylko ona jeszcze czeka, zbiera siły grzejąc się w słońcu.
Przy niej kwitną fiołki i śliczne, jak panna młoda w bieli, zawilce; później widziałem cały ich kobierzec nad strumieniem u stóp Źróbka. Urokliwe miejsce.
Kiedyś miałem przejść polną drogą łączącą Komarno z Dziwiszowem, przeszedłem dzisiaj. Środkowa część tej drogi wiedzie lasem, i jest jedną z tych nielicznych dróg, w których trudno znaleźć ślady urody, do czego przyczynili się leśnicy, rozjeżdżając ją na kształt czołgowiska.
Wyszedłem w pobliżu wzgórza na którym rośnie dąb polny, oczywiście poszedłem odwiedzić go, ale głównym celem miało być znalezienie drogi, jednej z tych zapomnianych i zarastających dróg, którą widziałem w mroźny i śnieżny dzień rok temu i która bardzo mi się podobała. Nie wiem, czy moja pamięć idealizuje tamto miejsce, czy niedokładnie szukałem, czy może tamta urocza dróżka po prostu przyśniła mi się, a ja pomieszałem jawę ze snem, dość że pewności odnalezienia nie mam. Za to mam powód do następnych odwiedzin starego dębu.
Samotnie rosnący krzew mirabelki w sąsiedztwie dębu miał na sobie szaty godowe: tysiące kwiatów w najpiękniejszym czasie pierwszych dni kwitnienia. Stał cały w bieli i w buczeniu pszczół, w zapachu słodkim, ciepłym, ale jednocześnie orzeźwiającym. Takim, który z rozkoszą wciąga się do dna płuc i nie ma się dość.


Gdy w końcu oderwałem się od drzewka i tamtego ładnego miejsca, idąc pod górę po stoku Uliny parę razy trafiałem na kobierce kwiatów polnych. Klękałem wtedy i nachylony tuż na nimi patrzyłem i robiłem zdjęcia: biało-żółte bratki polne, tylko wielkością, na pewno nie urodą, ubodzy krewni ogrodowych bratków; wspaniałe zawilce, którym nadałbym przymiotnik „królewskie”, gdyby nie były takie drobne; podbiał, ziele zwykłe, ale gdy patrzy się na ten pięknie symetryczny kwiat, na setki jego płatków idealnie żółtych, ponownie ogarnia mnie zdumienie.





Przyroda jest tak bardzo rozrzutna, że patrząc i dostrzegając jej królewskie gesty, nieodparcie pojawia się w myślach pytanie o przyczynę i adresata: dla kogo tyle piękna wokół? Jeden kwiat z tam rosnących wystarczy do budzenia zdumienia i bezradności będąc doskonale pięknym, a są ich tam tysiące!
Przeszedłem strumień Bełkotkę, piłem z niego wodę mającą lekko gorzki smak liści, i poszedłem w odwiedziny do końskiej rodziny: do Źróbka, Kobyły i Ogiera. Na pierwszych dwóch wniesieniach dużo stoi połamanych brzóz – efekt zimowych wiatrów niosących w mroźne dni wilgoć osadzającą się szadzią na drzewach. Widziałem je któregoś słonecznego zimowego ranka, wyglądały baśniowo pięknie, ale wiele z nich nie wytrzymało ciężaru…
Siedziałem na Źróbku, w słońcu, w wiosennym, przyjemnym wietrze; zza Krzyżowej wychylała się Gackowa, ciągle czekająca na mnie, a po prawej kusiła mnie łąka spływająca po pochyłości Przełęczy pod Kobyłą. 


Dałem się skusić; szedłem brzegiem lasu, mijając bielejące w cieniu drzew łachy śniegu – wspomnienie minionej pory. Przełęcz jest kolejnym miejscem wartym wielkiej gwiazdki widokowej na mapie, natomiast wierzchołek Ogiera jest zarośnięty. Z jego północnego zbocza widać dolinę z Podgórkami, a z południowego roztacza się wspaniały widok na górną część Trzmielowej Doliny i na okolice Wysoczki. Na tym zboczu, na skraju lasu, mam swoje miejsce widokowe, jedno z tych najbliższych mi i najpiękniejszych. W pobliżu rośnie kępa brzóz, a przy nich głóg; brzozy, zwieszając wiotkie ramiona, przeplatają swoje liście z liśćmi głogu. Gdy patrzy się na nie, można odnieść wrażenie wyrastania czerwonych jeszcze owoców głogu z brzozowych gałązek.
Przyjdę do was jesienią – szepnąłem. Właściwie coś we mnie szepnęło, nie ja, to było odruchowe, jak obietnica złożona dobremu znajomemu, i w tej chwili uświadomiłem sobie, że przecież żegnam się z tymi brzozami, z Trzmielową Doliną, w kaczawskimi górkami, na ponad pół roku. Łzy stanęły mi w oczach. Szedłem z nimi na powiekach, aż wiatr je osuszył.
Stok opada tam wprost na przecinającą dolinę drogę, którą prowadzi niebieski szlak, a na skraju lasu rośnie druga znana mi i odwiedzana lipa; stojąc pod jej konarami, mam wrażenie wybiegania otwartej przestrzeni doliny właśnie stąd, spod tego drzewa, jakby ono opiekunem było granicy lasu i tamtych łąk.


Czereśnia oglądana w maju, w porze kwitnienia, dzisiaj pąki kwiatowe miała jeszcze zielone. Straciła jeden z dwóch konarów, najwyraźniej nie utrzymując jego ciężaru, spróchniała i zmęczona latami. Będąc niżej, znowu spotykałem strumienie. Jest ich tam dużo i każdy nuci swoją kuszącą melodię. Jednemu z nich, poznanemu poprzedniego roku małemu, ale dźwięcznemu i szybkiemu, strumieniowi ukrytemu głęboko wśród traw, dałem się skusić. Siedziałem na brzegu gasząc pragnienie jego wodą, słuchając muzyki wiosennego dnia: szumu wiatru, śpiewu ptaków i szmeru strumienia.
Do samochodu miałem godzinę drogi, do zachodu słońca ponad dwie, szedłem więc wolno i nie najkrótszą drogą, często zatrzymując się. Nie chciałem jeszcze kończyć tej włóczęgi, zamykać dnia w samochodzie; chciałem wykorzystać każdą jego chwilę aż do ostatniej.
Na ile potrafiłem, zrobiłem to. Zamglone, czerwone i zmęczone, słońce dotykało drzew, gdy ruszyłem fordem w dół, do swojego drugiego świata.



4 komentarze:

  1. Przywiodły mnie tu zdjęcia- Kaczawy chwilami przypominają moje IZery, ale uwiódł opis świtu. Piękno języka.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję, Ruda, za zauważenie i docenienie. Miło mi gościć tutaj osobę wrażliwą na słowa. W każdym tekście, w opisie każdego dnia spędzonego w górach, staram się zamieścić coś, co nie jest zwykłym opisem trasy którą przeszedłem. Czasami są to opisy wschodów lub zachodów, czasami polnych i leśnych dróg, strumieni, drzew, albo jakiegoś zupełnego drobiazgu, który trącił we mnie jakąś strunę, obudził myśl, dał chwilę przeżywania.
    Oczywiście opisuję z różnym skutkiem, na ogół dość odległym od pragnienia, ale staram się:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Witaj, Krzysztof.
    Gdy czytałem Twoje pożegnanie wędrówek. przypomniałem sobie pewne uschnięte drzewo a na nim buty, o którym pisałeś:
    (...)Dopiero wracając do szosy zauważyłem przy drodze na Przełęcz Komarnicką samotne,uschnięte drzewo, z którego ktoś zrobił artystyczną kompozycję: do nagiego, gładkiego pnia drzewa przymocowane są buty układające się z ślad zmierzający wprost ku niebu.(...)

    Tę kompozycję wykonała Magdalena Osak w sierpniu 2013 r i nadała jej nazwę: Into The Blue / Droga w Błękit.

    https://www.facebook.com/media/set/?set=a.623068877725275.1073741831.155702271128607&type=3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kompozycję widziałem w niedzielę, stała.
      Zauważyłeś, jakie paznokcie ma ta rzeźbiarka? Byłem nimi zdziwiony… Janku, na zdjęciach widać zieleń i błękit, a widząc te kolory krajobrazu kaczawskiego, budzi się we mnie ciekawość, jak te też góry wyglądają w lecie. Dla mnie ta kompozycja powinna nazywać się raczej drogą w chmury.
      Dzięki, Janku, za informację. Zawsze lepiej wiedzieć więcej na to, co się ogląda. Gdy zobaczę ponownie to drzewo z butami, pomyślę o drodze w błękit.

      Usuń