Strony

czwartek, 22 maja 2014

Garść uwag o wyposażeniu wędrowca

Moje porady dotyczą zimowego chodzenia w góry bez nocowania na szlaku, to znaczy w namiocie, a więc w istocie wędrówek jednodniowych. Niektóre oceny czy wartościowania podane przeze mnie, na przykład wymagania dotyczące termiki czy wagi, ulegną zmianie jeśli będziemy kompletować wyposażenie na wyrypy, czyli wielodniowe zimowe wędrówki z namiotem.
Na jednodniowe zimowe łazęgi po górach można skompletować wyposażenie za 10 i więcej tysięcy, można za jeden – dwa tysiące, to już zależy od grubości portfela i preferencji. Jestem zwolennikiem tańszych sposobów – z konieczności finansowej, to oczywiste, ale także dla satysfakcji, jaką dać może nabycie potrzebnych rzeczy po okazyjnych cenach; trzecim powodem jest rozsądek. Kurtkę w góry można kupić za 200 zł, można i za 2000 zł, ale ta droższa nie będzie 10 razy lepsza będąc tyleż razy droższą; za przyrost jakości płaci się nieproporcjonalnie dużo, nierzadko niepotrzebnie. Więcej: czasami płaci się li tylko za markę, bo jej właściciel zdążył już jakość zastąpić zyskiem, co obecnie zdarza się coraz częściej.
Najważniejsze są buty. Niemiecka firma Meindl podzieliła je na kilka klas w zależności od ich przeznaczenia; według klasyfikacji tego producenta buty w polskie góry powinny być klasy AB, B lub BC; dla poznania szczegółów odsyłam na ich (polską) stronę. W Sudetach (i im podobnych górach) w zupełności wystarczą buty klasy B, a nawet, w letnie dni i na dobrych szlakach, lżejsze buty AB. Na głęboki śnieg, na błoto, na wędrówkę bezdrożami po chaszczach i korzeniach drzew, lepiej wziąć buty masywniejsze, wykonane z grubszej skóry, a więc odporniejsze na uszkodzenia i przemakanie, czyli buty klasy BC. Z tego wniosek, że dobrze byłoby mieć dwie pary butów. Tak, lepiej mieć dwie pary, ale koniecznością to nie jest; w masywniejszych butach można chodzić i po lekkich szlakach, tyle że takie buty są cięższe i czasami niepotrzebnie sztywne. Ze swojego doświadczenia wiem, że do takich butów trzeba się przyzwyczaić; mnie przyszło to dość łatwo, ale różnie z tym bywa. Poza tym dość ważna uwaga: ich większą wagę nogi czują, pod wieczór czują dość mocno.
Nowe buty, dobrej jakości, kosztują od około 700, do nierzadko ponad tysiąc złotych, i tego nie zmieni się, taka jest cena chodzenia po kamieniach. Buty górskie kosztujące 300 zł na pewno nie są dobrymi i trwałymi butami, tyle że częstsze wymiany tańszych i mniej żywotnych butów też mogą być jakimś sposobem, szczególnie wtedy, gdy używa się je sporadycznie. Mój sposób na buty jest prosty: kupuję mało używane na allegro. Koszt takich butów, czasami założonych ledwie parę razy, wynosi od jednej piątej do połowy ceny nowych.
Czy buty mają mieć membranę uszczelniając-oddychającą (w rodzaju gora tex) – to już osobisty wybór. Tutaj napiszę tylko, że buty z membraną nie wymagają wielu zabiegów konserwacyjnych i są szczelniejsze od butów bez niej, ale tylko wtedy, gdy ta membrana nie jest uszkodzona, a psuje się dość szybko. Buty tradycyjne, skórzane i szyte, są bardzo trwałe, ale wymagają dość pracochłonnych zabiegów pielęgnacyjnych i impregnacyjnych. Wybierając buty należy zwrócić uwagę na ilość szwów i ilość kawałków skór składających się na but. Te dobre wykonane są z jednego, dwóch kawałków skóry, gorsze buty szyte są z kawałeczków skór (oraz z elementów z tworzyw sztucznych) i w wielu miejscach mają szwy.
Równie ważny jest dobór rozmiaru obuwia. Na allegro często widzę buty sprzedawane z powodu kupienia niewłaściwego rozmiaru. Krótko, bo temat jest szeroki: buty w góry powinny być dłuższe od stopy o 15 do 20 mm. Na ogół jest tak, że zwykłe, miejskie buty, nosimy o 1 lub 2 numery mniejsze niż powinniśmy nosić buty w górach. Powody są dwa: uzyskanie miejsca na stopy powiększone grubymi skarpetami, oraz uniemożliwienie dociskania końców palców do czubów butów przy chodzeniu po pochyłościach.
Lojalnie dodam, że są i inne szkoły dobierania obuwia. Wielu ludzi uważa, że but powinien być większy od stopy o tylko 0,5 do 1 cm. Ja nie potrafię chodzić w obuwiu tak dobranym; paraliżuje mnie ból palców i pięt, ale jeśli komuś wygodnie jest w takich butach, to „no problem”.
Buty nie mogą być za szerokie, stopa nie może mieć w nich luzu na boki. Nieco inaczej jest z luzem przed palcami: lepiej, aby był o pół centymetra za duży, niż miałby być o tyleż za mały. Nie można iść w góry, nawet tak niskie jak Kaczawskie, w typowo miejskim obuwiu, jak półbuty czy sandały. W lecie, przy ładnej i ustabilizowanej pogodzie, na krótką i znaną nam trasę, można nie zakładać wysokiego obuwia trekkingowego, a coś lżejszego, ale nawet wtedy lepiej nie iść w sandałach czy półbutach. Są buty trekkingowe bardzo wygodne, lekkie i nie sięgające kostek, są wśród nich takie, w których można chodzić właściwie wszędzie w Sudetach; kupując je trzeba jednak pamiętać o celu stosowania w butach górskich wysokich cholewek, a jest nim ochrona kostek przed uderzeniem o skałę lub skręceniem. Niskie buty wymagają pewnego, uważnego chodzenia, są dla doświadczonych wędrowców i raczej na lepsze warunki pogodowe.
Skarpety nie powinny być bawełniane, bo źle się je nosi gdy staną się wilgotne. Używać powinno się skarpet wełnianych, albo wykonanych z nowoczesnych włókien, tyle że tutaj potrzebne jest własne doświadczenie, bo informacje producentów i sprzedawców nie są wiarygodne. Chwalę sobie skarpety wykonane z włókien coolmax, które szczególnie dobrze sprawdzają się w ciepłe dni, natomiast skarpetek wykonanych z innych nowoczesnych włókien nie sprawdzałem. Dla dobrej ochrony stóp przed otarciami i przed zimnem, skarpety muszą być grube, a najlepiej jest, gdy założy się dwie pary - wtedy pierwsza para może być cieńsza. Tutaj drobna rada: sprzedawcy nierzadko piszą o skarpetkach wełnianych (lub z coolmaxem) nawet wtedy, gdy tych włókien jest mało - kilka czy kilkanaście procent. Skarpeta wełniana będzie taką wtedy, gdy wełny będzie w niej sporo ponad 50%. Dodać tutaj mi trzeba, iż zapewne mogą być dobre skarpety z zawartością wełny poniżej 50% - o ile reszta jest zestawem odpowiednich składników. Trudno jednak o właściwą ocenę na podstawie samego składu - tym bardziej, że producenci (wszyscy, nie tylko ci od skarpet) epatują nas nazwami i zastosowanymi „systemami”, a często są to chwyty reklamowe i niewiele nadto.
Na wierzchu naszych ubrań powinna być wiatrówka (obecnie panuje moda na używanie angielskiej nazwy windstopper) – kurtka odporna na wiatr i chociaż niewielki deszcz. Dobra wiatrówka powinna mieć porządny kaptur, a taki jest wtedy, gdy po zapięciu wiatr nie zwiewa go z głowy i gdy nie kapie z niego na twarz lub na kark; z reguły kaptury chowane do kołnierza nie są dobre. Rozmiar wiatrówki powinien być o jeden lub nawet dwa numery większy od naszych ubrań miejskich, a to dla niekrępowania ruchów i dla zmieszczenia pod nią większej ilości elementów ubioru. Na typowo zimowe dni, a więc mroźne, oczywiście wiatrówkę można zastąpić zimową kurtką, taniej jednak będzie, jeśli ograniczymy się do posiadania bardziej uniwersalnej wiatrówki - z bluzami polarowymi jako ocieplaczami na zimne dni.
W góry nie nadają się ubrania wykonane z materiałów nieprzepuszczających pary, jak ortalion, bo co prawda zapewniają dobrą wodoodporność, ale też i szybkie zawilgocenie ubrania pod spodem.
Na duży deszcz dobra (i tania) jest peleryna – kosztuje dziesiątą część drogich kurtek przeciwdeszczowych. Jest bardzo lekka, doskonale chroni przed deszczem, ale jest dość łatwa do uszkodzenia i niezbyt dobra na duży wiatr. Może przeszkadzać przy wspinaczce, ale sudeckich szlaków raczej to nie dotyczy. Peleryna wykonana jest z materiału nieoddychającego, ale zaparowanie w niej nie grozi, ponieważ nie przylega ona szczelnie do ciała tak, jak przylega kurtka.
Pod wiatrówką lepiej mieć więcej warstw odzieży cieńszej, niż mniej grubszych, a to dla dopasowania ubrania do aktualnej temperatury, która może w ciągu jednego dnia zmienić się dość znacznie. Nie ma koniecznej potrzeby kupowania drogich podkoszulków czy swetrów, wystarczą te wyjęte z szafy, chociaż wiadomo, że porządny sweter wełniany będzie lepszy od wykonanego z kiepskich tworzyw sztucznych, a bielizna termoaktywna od podkoszulka bawełnianego, tyle że za przyrost jakości płaci się nieproporcjonalnie dużym przyrostem ceny. Dobrym elementem ubioru pod wiatrówką są bluzy polarowe – ciepłe, oddychające i w rozsądnych cenach. Uważam, że lepsze są te, które są rozpinane, czyli nie wymagające zakładania ich przez głowę.
Czapka naciągana na uszy i kalesony na nogi - to oczywiste, a na największe mrozy i zimowe wiatry dobrze jest mieć kominiarkę lub komin, czyli ocieplacz na szyję. Wysoki kołnierz bluzy może nieźle chronić szyję przed zimnem, jednak w czasie silnych mrozów i wiatrów takie zabezpieczenie może okazać się niewystarczające.
Spodnie są mniej ważnym elementem ubioru, chociaż oczywiście lepsze są spodnie oddychające i nieprzemakalne, czyli z membraną, od zwykłych, ale na ogół są drogie; nie zawsze ich cena odzwierciedla jakość. Nieprzemakalność spodni jest ważniejsza, gdy używa się krótkiej kurtki, mnie ważna przy pelerynie.
Ochraniacze na nogi, czyli stuptuty, są konieczne, zwłaszcza późną jesienią i zimą. Lepsze są stuptuty oddychające, ponieważ umożliwiają odprowadzanie wilgoci z wnętrza butów na zewnątrz. Moje ulubione ochraniacze wykonane są w brezentu, kupiłem je za parę groszy z wojskowego demobilu. Na głębokim i mokrym śniegu potrafią przemoknąć, ale wybaczam im tę wadę dla tradycyjności i solidności ich wykonania.
Długo byłem przeciwnikiem używania kijów do chodzenia, ale gdy raz spróbowałem, kupiłem je i używam; znacznie odciążają stawy i mięśnie nóg, oraz zwiększają stabilność chodu na nierównym terenie. Kije te powinny mieć groty wykonane z węglików spiekanych, czyli z widii, bo tylko ten bardzo twardy materiał jest w stanie znieść kontakt ze skalistym podłożem. Jest to jedyny wymóg stawiany kijom. Te różne „systemy”, na przykład amortyzacji, niewiele się przydają.
Plecak powinien mieć pojemność 30-40 litrów, a to dla zmieszczenia nie tylko picia, jedzenia i stałego wyposażenia, ale i dla zdejmowanych z siebie ubrań, gdy w ciągu dnia zrobi się ciepło. Dobry plecak kosztuje dużo, kilkaset złotych, ale można kupić za niewielkie pieniądze solidny  plecak wykonany dla wojska. Poza tym trzeba zauważyć, iż na jednodniowe wyjazdy w góry po prostu nie ma potrzeby posiadania plecaków drogich, zaawansowanych technicznie. Jeśli nie używamy peleryny chroniącej także plecak (zakładanej bez jego zdejmowania), powinniśmy zaopatrzyć się w przeciwdeszczowy pokrowiec na plecak. Nie jest drogi ani ciężki, warto mieć go w plecaku.
Powinno się nosić w nim parę drobiazgów na wszelki wypadek, takich, które oby nigdy nie były użyte: zapalniczkę, scyzoryk, paczuszkę z termiczną folią ochronną, bandaż i opatrunek samoprzylepny, latarkę - lepsza jest zakładana na głowę; zawsze należy ją sprawdzić przed wyjazdem. Do czego mogą być potrzebne te rzeczy? Dla uchronienia nas przed nieprzyjemnościami, czasami dla uratowania zdrowia, w skrajnych przypadkach i dla ratowania życia. Góry są bezpieczne jeśli jest się rozważnym, jednak bywa się tam daleko od ludzi i szosy, bywa się w miejscach, gdzie nie ma zasięgu GSM, a chodzi się po kamieniach, czasami przysypanych śniegiem lub liśćmi, nierównymi dróżkami czy ścieżkami, po dużych pochyłościach, na ogół bez stopni i barierek. Zdarzyć się może skręcenie kostki czy zranienie o kamień lub gałąź drzewa, a karetka tam nie przyjedzie. Zranienie zabandażuje się i pójdzie dalej; w razie potrzeby wytnie gałąź do podpierania się, a jeśli nie będzie można iść, rozpali się ognisko (w górach jest to równoznaczne z wołaniem o pomoc) i owinie się folią w oczekiwaniu na pomoc.
Stale noszę w plecaku także zapasowe sznurówki, kilka porcji papieru toaletowego, opakowanie chusteczek higienicznych. Kiedyś odkleiła mi się podeszwa od buta; obwiązałem ją zapasową sznurówką wokół buta i do samochodu doszedłem w miarę normalnie. Po tym marszu sznurówka była poszarpana, ale but nie doznał dalszych uszkodzeń. Zabieram także mapę w skali 1 do 50 tysięcy, zapasowe skarpetki i pelerynę zakładaną przez głowę bez zdejmowania plecaka; oczywiście można mieć na sobie lub w plecaku dobrą kurtkę nieprzemakalną, ja wybrałem pelerynę ze względu na jej niską cenę i dobrą ochronę mnie i plecaka. Zawsze mam w nim ciepłe rękawice i takąż czapkę, nawet gdy dzień nie zapowiada się zimny, także dodatkowy sweter lub ciepłą bluzę, a wszystko to szczelnie zawinięte w workach foliowych – na wypadek przemoknięcia plecaka. Na największe mrozy dobrze jest mieć dwie pary rękawic: cieńsze, przylegające do dłoni, raczej nie zdejmowane, i drugie, obszerniejsze, na wierzch. Moje najcieplejsze, najbardziej lubiane, rękawice są wykonane z dwóch warstw polaru i były najtańszymi z kupionych. Telefon też jest koniecznym elementem wyposażenia; powinien mieć baterię w pełni naładowaną i noszony być bliżej ciała - dla ochrony przed uszkodzeniem i przed mrozem; zmrożona bateria potrafi bardzo szybko odmówić nam prądu. Dobrze jest mieć w plecaku kawałek pianki podobnej do tych, z których robione są karimaty – a to dla zabezpieczenia tyłka przed przemoknięciem w czasie siedzenia na mokrym pniu drzewa lub na kamieniu. Mój plecak waży razem z wyżej wymienionym stałym wyposażeniem około 4 kilogramy, ciężar co prawda na ogół nieużywany, ale dający coś cennego: komfort psychiczny i bezpieczeństwo. Z tym nieużywaniem różnie bywa: zapasowy sweter nosiłem nieużywany w czasie wielu wyjazdów, a na ostatnim, po wejściu we mgłę, zrobiło się tak zimno, że szybko zakładałem go na siebie. Innym razem miałem na nadgarstku niewielką ranę, ładnie się goiła, zasklepiona strupem. Pech chciał, że przy zakładaniu plecaka zdarłem strup pasem nośnym, a później musiałem w czasie marszu podciągać rękaw kurtki aby nie urażał mi otwartej ranki. Nie miałem ze sobą plastra z opatrunkiem, którym mogłem szybko i skutecznie zabezpieczyć ranę.
Jestem zwolennikiem zabierania do plecaka używanych już, sprawdzonych butów, jeśli na stopach mamy buty nowe, niesprawdzone praktycznie, jednak nie upieram się  przy tym; jeśli ktoś jest całkowicie pewny nowych butów... Oczywiście nim założy się je na szlak, należy pochodzić w nich trochę, niechby w parku.
W mroźne dni dobrze jest mieć w plecaku duży termos z gorącym napojem, a musi on mieć pewne zamknięcie; jeśli zdarza się mu cieknąć, nie powinien być zabierany, bo może narobić nam bałaganu w plecaku. Do gaszenia pragnienia najlepsza jest woda, mogą być dobrej jakości soki, najgorsze są słodkie i gazowane napoje. Zapotrzebowanie na płyny zależne jest od wielu czynników, głównie temperatury powietrza i intensywności wysiłku fizycznego, ale i indywidualnych cech organizmu; ja potrzebuję do 1,5 litra picia w zimne dni, do 3 litrów w ciepłe. W mroźne dni na szlaku piję tylko gorące napoje z termosu.
Co zabrać do jedzenia? Na jednodniowych wyjazdach nie ma to zbyt dużego znaczenia. Co kto lubi i akurat ma w lodówce. Ja biorę kilka kanapek z wędliną lub serami i coś słodkiego do połasuchowania; na ostatnim wyjeździe była to paczka owocowych landrynek i kawałek czekolady. Nie powinno się zabierać napoi alkoholowych, ponieważ alkohol źle wpływa na wydolność organizmu i przytłumia zmysły.

Jak wybierać trasę, gdzie iść, co omijać?
Ostatnio omijałem bydle, które wydawało mi się bykiem, ale możliwe, że miałem do czynienia z krową i ze swoją mało odważną niepewnością:)
Góry wymagają rozwagi. Nie ma tam miejsca na popisowe udowadnianie sobie czy innym, że mogę, potrafię, wejdę. Gdy w zimie zdarzy mi się podejść pod oblodzone skały, często rezygnuję z wejścia na nie, ponieważ nie mam ani raków, ani doświadczenia w lodowej wspinaczce. To nie tchórzostwo, a właśnie rozwaga konieczna w górach. Kiedyś w Górach Stołowych stałem przed szczeliną szerokości jakieś półtora metra, miałem chęć nabrać rozpędu i przeskoczyć ją. Półtora metra? Skoczę na pewno! – jeden głos. Ale mam na sobie plecak i ciężkie, sztywne buty, które zupełnie nie nadają się do biegania. No i po co? – drugi głos. Po dłuższej walce ze sobą nie zrobiłem tego; odchodząc, byłem trochę zły na siebie o tą rezygnację, ale wiedziałem i wiem, że zrobiłem dobrze.

Pierwsze wędrówki powinny być krótsze, nie całodniowe, i wyznaczane szlakami lub drogami, nie bezdrożami. Gdy nie znamy wydolności swojego organizmu i brakuje nam doświadczenia w ocenie trudności szlaku, lepiej wrócić parę godzin przed zmrokiem, niż tyleż po zmroku, ponieważ marsz w ciemności, nawet gdy ma się latarkę, jest znacznie trudniejszy niż w ciągu dnia, a bez latarki jest właściwie niemożliwy, chyba że idziemy dobrą, równą drogą, lub chcemy kusić los.
Wędrówka bezdrożami jest satysfakcjonująca i ciekawa, ale wymaga pewnej wiedzy. Bez specjalnych ograniczeń możliwa jest w niskich górach, jak Kaczawskie, lub na pogórzach, odkrytymi stokami łąk lub pól o niewielkich nachyleniach. Tam, gdzie stoki są strome, gdzie skały i lasy, nie radzę chodzić w czasie pierwszych wędrówek, to są miejsca niebezpieczne, wymagające pewnych umiejętności. W górach marsz przez las, poza duktami, nawet jeśli są to niskie Góry Kaczawskie, łatwo może zmienić się w niebezpieczną wyprawę (dla nas lub naszego ubrania) i zwłaszcza na początku przygody z górami lepiej tego nie robić. Pod nogami widzimy mchy i trawy, stawiamy stopę, i wpadamy w szczelinę między głazami zarośniętymi z wierzchu roślinnością. W zimie, w śniegu, bywa jeszcze trudniej. Kiedyś na zboczu Szrenicy nieopatrznie zszedłem ze szlaku i zapadłem się po pas – dosłownie dwa kroki od ścieżki szlaku. Śnieg był na tyle twardy i głęboki, że nie mogłem podnieść nogi; gdyby nie towarzysze tego spóźnionego i dlatego nocnego zejścia, musiałbym rękoma rąbać go przed sobą i odrzucać. A nierzadko spotyka się na stokach głazy wielkości samochodu, które przy śnieżnej zimie zasypane są po wierzch – tam szczelina może mieć parę metrów głębokości.
Z czasem przychodzi doświadczenie, które podpowiada nam gdzie można iść, a które miejsca należy ominąć, gdzie postawić stopę, a gdzie lepiej tego nie robić. W jaki sposób? Prosty: jeśli ktoś idąc pochyłością, zwłaszcza w czasie deszczu, stanie na leżącym patyku lub chwiejącym się kamieniu i poślizgnie się na nich, więcej tego nie zrobi.
Piszę tutaj przede wszystkim o Górach Kaczawskich, ale i szerzej: o górach i o miejscach, w których prawo zezwala na wędrowanie poza wyznaczonymi szlakami. Zakazy nie powinny być łamane, i to nie tylko dla uszanowania prawa, ale i dla uszanowania przyrody, bo ustanawiane są właśnie dla jej zachowania i ratowania.
Ubierać się ciepło, ale i rozbierać, aby nie przepocić bielizny gdy jest nam zbyt gorąco, jednak gdy zmęczeni i rozgrzani robimy przerwę, nie można rozbierać się, a przeciwnie – należy coś założyć na siebie, a przynajmniej pozapinać się i założyć czapkę. To ważne: rozgrzane ciało nagle przestaje pracować, a więc i wydzielać duże ilości ciepła, w zamian zostaje wystawione na chłodzące działanie wiatrów. Łatwo wtedy o gwałtowne wychłodzenie organizmu, którego skutki mogą być bardzo nieprzyjemne. Z tego powodu należy też ograniczyć czas postojów w zimne dni.
Przy szykowaniu ubrań na wyjazd pamiętać o zależności temperatury od wysokości. Wiele razy byłem zadziwiony współistnieniem dwóch pór roku: w dolinach jesień bez mrozu i bez śladu nawet śniegu, a niekiedy tylko 100 metrów wyżej widziałem śnieżną zimę.
Nie śpieszyć się na szlaku, nie nakręcać kilometrów. Nie cel jest ważny, a droga, nie kilometry i szczyty, a przeżyte wrażenia, chwile zauroczenia urokiem gór, posłuchania ciszy. Jeśli jakieś miejsce bardzo nam się podoba, jeśli chcielibyśmy posiedzieć tam jeszcze trochę, a pogoda, czas i nasze ubranie pozwala na to, zostańmy. Skrócimy trasę by bezpiecznie wrócić, a dalej pójdziemy innym razem. Droga będzie czekać na nas. Oczywiście takie nastawienie nie dyskwalifikuje wypraw obliczonych na zmęczenie się, gdy po prostu mamy chęć dać sobie w kość (ja tak miewam czasami!), zmierzyć się z długą trasą i ze swoim zmęczeniem, ale uważam, że takie trasy nie powinny być normą.
Na szlaku nie można zbiegać w dół, oraz nigdy nie można skakać – czy w dół, czy ze skały na skałę. Uczmy się czytać mapy. Jest na nich wiele informacji nie tylko o przebiegu dróg i szlaków, ale także o nachyleniu i ukształtowaniu stoków.
Co z elektronicznymi gadżetami? Jeśli już ktoś chce…
Jadąc w góry chcę odejść nie tylko od samochodu i szosy, ale i od cywilizacji, oczywiście na ile to możliwe, bo przecież nie podpieram się (to tylko przykład z dość długiej listy) kijami wyciętymi w lesie, a specjalnymi, aluminiowymi, czyli wytworem cywilizacji technicznej. Myślę jednak, że nadmiar nie jest tutaj wskazany, bo nie tylko wiąże nam ręce, obciąża kieszenie i odciąża portfel, ale nadto pozbawia nas części wrażeń jakie daje wędrowanie według mapy czy słońca. Owszem, takie wędrowanie w polskich górach, dość gęsto zamieszkałych, jest tylko namiastką wędrowania po prawdziwie bezludnych i dzikich górach, ale może tym bardziej należałoby dbać o tą cząstkę.
Jedyne urządzenie, które może i warto byłoby mieć, to jeden z tych modeli GPS, które zapisują naszą marszrutę, aby w domu zobaczyć ją na dokładnej mapie po podłączeniu urządzenia do komputera; jeśli nasz telefon ma wbudowany odbiornik GPS i może zapamiętać trasę, to tym samym nie ma już potrzeby kupowania specjalistycznego urządzenia. Celem produkcji i sprzedaży wszystkich innych gadżetów, jest zapewnienie zysku firmie i handlowcom.

Traktat o butach

Połowa grudnia.
Nie jestem specjalistą od gór, a amatorem, który w górach spędził łącznie ledwie kilka miesięcy, jednak zdecydowałem się napisać ten tekst mając nadzieję, iż uchroni kogoś przed kosztownymi błędami – jakie ja popełniłem - w wyborze butów.
Zastrzegam, że nie opisuję tutaj prawd objawionych, czyli że mogę się mylić, oraz, że opieram się na własnych doświadczeniach, a nie na wiedzy nabytej od osób drugich. Nie roszczę sobie praw do braku błędów i do nieomylności.
Proszę też pamiętać o osobistych preferencjach, tak wyraźnych na przykład w doborze rozmiaru butów.

Budowa dobrych butów na polskie góry.
Czynię te zastrzeżenie, bo nie mam żadnych doświadczeń alpejskich, nie wiem, jakie buty są dobre na warunki panujące w bardzo wysokich górach.
Dobór rozmiaru.
Sporo czytałem różnych dziwnych twierdzeń ogłaszanych ex cathedra: a to, że długość wewnętrzna buta ma się równać długości stopy, a to, że ma być luz 5 lub 10mm, albo jeszcze inaczej. Pierwsze moje prawdziwe buty górskie kupiłem z luzem 10 mm, i mimo zaparcia się w próbach przyzwyczajenia stóp do nich, znoszenia silnego bólu, musiałem je sprzedać ze znaczną stratą.
Pod słowem „luz” rozumiem różnicę między długością stopy a długością wewnętrzną buta. Obrazowo pisząc: gdyby dosunąć gołą stopę w bucie tak, aby palce dotykały czubów, i wtedy zmierzyć odległość najbardziej wystających części pięt od tylnych ścianek butów, otrzymalibyśmy wymiar „luzu”. Podaję go tutaj w milimetrach, ale oczywiście podanie w centymetrach nic nie zmienia.
Później słuchałem nie tych, którzy wiedzą, a swoich stóp, a te mi wyraźnie powiedziały, że minimalny luz musi wynosić 15 mm, a optymalny i uniwersalny, to znaczy na każde warunki, ma mieć 20mm. Od razu zastrzegam: to luz dobry dla mnie. Dla innych może być za duży lub za mały, ale też twierdzę, że dla większości ludzi, dobry but w góry powinien być dłuższy niż but miejski, i to nie tylko z powodu używania grubszych skarpet, ale i mechaniki oraz specyfiki chodu na nierównym terenie. Po prostu idąc nachylonym w dół zboczem, stopa przesuwa się do przodu aż do momentu, gdy zaprze się podbiciem o przednią część cholewki – albo palcami o czub buta. Jedni taki nacisk tolerują lepiej, inni gorzej. Mnie poczucie nacisku palców na czub buta przeszkadza po kwadransie, po godzinie zaczynają boleć palce, a po paru godzinach nie mogę już iść. Chodzić, aż się stopy przyzwyczają? Ależ w góry jeżdżę w zupełnie innym celu!
Owszem, mocniejsze sznurowanie butów powyżej haczyków blokujących zmniejsza przesuwanie się stopy, ale nie powoduje jej całkowitego unieruchomienia, bo i sama cholewka poddaje się wyginając do przodu, i nie ma możliwości jej zasznurowania bez żadnego luzu. Natomiast ściślejsze sznurowanie poniżej haczyków blokujących może doprowadzić do bolesnych ucisków górnych powierzchni stóp, zwłaszcza w butach o niezbyt mięsistych językach, a są i takie.
Reasumując: niech każdy dobiera taki rozmiar, jaki mu pasuje, i niech nie twierdzi, że tak ma być, że to norma. Tam, gdzie są ludzie, nie ma norm obowiązujących wszystkich, a nowicjuszom zalecam ostrożność i słuchanie się tylko swoich stóp. Może dobrym rozwiązaniem byłoby kupno na początek używanych, więc dość tanich, butów?..
Stopy nie powinny mieć luzu na boki, czyli w poprzek butów, bo wtedy źle się chodzi, i łatwo o obtarcia stóp, ale też taki luz może stworzyć niebezpieczne sytuacje poprzez niestabilność ułożenia stopy względem buta. Sposobem na likwidację niewielkiego luzu jest założenie dodatkowych skarpetek, albo włożenie w buty grubszych wkładek, ale są to półśrodki mające swoje wady.
Słowo o piance MFS. Pomysł dobry, ponieważ dokładnie i bez miejscowych ucisków dopasowuje buty do stóp. W takich butach kantowanie jest pewne i bezpieczne, tyle że do tej pianki trzeba się przyzwyczaić. Ściślej: do wrażenia ciasnoty w bucie, do tego „obłapiania” stóp przez buty. Ja nie potrafiłem. Słyszałem o poprawianiu przez piankę MFS ciepłoty butów; moje doświadczenia z nią są zbyt krótkie, aby móc je tutaj opisać.
O membranach.
Jak najmniej szwów, to wiadomo. Jeśli buty uszyte są z kawałeczków skóry, jeśli mają szyty obwód wokół linii palców, jeśli jest coś na nich naszyte dla ozdoby albo nie wiadomo po co, nie powinno się ich kupować, bo szew to rząd otworków w skórze, którymi będzie przeciekała woda. Wiele butów z membranami są tak szyte i są szczelne, ale trzeba wiedzieć, że niemal całą funkcję wodoodporności butów bierze na siebie membrana, bez której buty przemoczyłyby się bardzo szybko. Kiedyś przez trzy kolejne dni chodziłem w Bystrzyckich po mokrym i głębokim śniegu w butach z membraną; mimo iż z wierzchu były totalnie złachane, w środku zostały suchutkie. Śmiem twierdzić, że mało które buty w pełni skórzane i szyte, bez membran i gumowych otoków, wytrzymałyby taką trzydniówkę, ale to były nowe buty i dobrej firmy. Nie chciałbym wyrażać się negatywnie o membranach, ale słowo o ich żywotności powiem, zaznaczając, że to tylko moje przypuszczenia nie poparte doświadczeniem.
Aby przejść 10 km, but zostaje postawiony na ziemi, przyciśnięty do niej, wygięty ciężarem ciała i wykonywanym krokiem około 6 tysięcy razy. 100 kilometrów to 60 tysięcy wygięć cienkiej powłoki z tworzywa sztucznego podłożonego pod skórę poszycia. Szacuję, że w tym roku przeszedłem 300-400 kilometrów, więc każdy swój but zgiąłem około 200 tysięcy razy. Piszę tutaj o jednym tylko roku całkiem przeciętnego łażenia po górach, a przecież wielu ludzi chodzi znacznie więcej.  Po co ta wyliczanka? Bo jakoś nie chce mi się wierzyć w całość tej folii po setkach tysięcy jej zagięć, a więc i naprężeń. Jedna z najbardziej znanych i renomowanych firm obuwniczych podaje, iż robi testy szczelności swoich butów na dystansie 500 km, więc takim, jaki ja pokonuję w półtora roku. Dobrze byłoby, aby ta firma zrobiła test kilku par butów aż do ich przemoczenia na skutek uszkodzenia membrany, ciekawe, jakie byłyby to dystanse. Inaczej: wydaje mi się, że działa tutaj ogólne prawo światowej gospodarki, prawo głoszące, iż produkty używane przez klientów mają być szybko wymieniane na nowe, aby utrzymać produkcję.
O ogólnych cechach butów.
Szew łączący but z podpodeszwą wygląda bardzo rasowo, solidnie, tradycyjnie (wszystkie moje buty mają ten szew widoczny), ale wymaga on starannych zabiegów potrzebnych dla utrzymania jego szczelności – podobnie jak całe buty bezmembranowe. Szczelniejszy jest jednak but z gumowym otokiem, chociaż nie wygląda już tak tradycyjnie jak tamte.
Aby być ścisłym dodam tutaj, że otoki uszczelniając buty, utrudniają ich oddychanie, czyli odprowadzanie na zewnątrz wilgoci, no i dość szybko pękają. W końcu jest to cienka guma mocno wyginana w czasie chodzenia, a i prażona jest słońcem, czego gumy nie lubią.
Chcąc używać buty określane czasami mianem „czerwonych sznurówek”, no i oczywiście używać sznurówek tego koloru, należy liczyć się z pewną ilością pracy przy tych butach, oraz zaopatrzyć się w odpowiednie impregnaty – trudniejsze w użyciu od jakichś psikadeł w aerozolu, nierzadko polecanych do nowoczesnych butów. W zamian ma się pięknie wyglądające buty i stopy zadowolone panującym wewnątrz butów mikroklimatem, jaki daje kontakt z materiałem przyjaznym i naturalnym – ze skórą.
Podpodeszwa i przyklejona do niej podeszwa nie powinny wystawać poza obrys butów, ponieważ zmienia to na gorsze mechanikę chodu, chociaż czasami może uchronić skórę przed uszkodzeniem. Wystawanie na boki utrudnia, a w skrajnych przypadkach uniemożliwia kantowanie, jak ja nazywam (nie wiedząc, jak fachowo się nazywa) pokonywanie stromych zboczy na zewnętrznych lub wewnętrznych bokach butów. Przyczyna dość oczywista: wtedy punkt styku z ziemią, a więc dźwigania ciężaru ciała, przesunięty jest na bok, poza obrys butów, co powoduje ich silniejsze przekręcanie się na bok, do stanu równoległości podeszwy do zbocza. Tak samo niekorzystne jest wystawanie podeszwy z tyłu, za piętą, bo efektem jest mocniejsze dobijanie buta do podłoża w momencie stawiania nogi wysuniętej do przodu. But silniej „dąży” do przylgnięcia całą powierzchnią podeszwy do gruntu, ponieważ do tyłu przesunięty jest punkt pierwszego jego kontaktu z ziemią, czyli jednocześnie punkt pierwszego nacisku ciężaru naszego ciała; ta cecha butów męczy stopy i stawy.
Buty powinny mieć możliwie małą łączną grubość podeszew, podpodeszew i wkładek, aby spodnie powierzchnie stóp były jak najbliżej podłoża, ponieważ zwiększa to stabilność chodu na nierównościach powodujących wzdłużne przechyły butów. Po prostu im wyżej się stoi, tym bardziej rozumie się kobiety chodzące w butach na wysokich obcasach.
Duża grubość butów pod stopami powoduje też, przynajmniej na początku ich używania, zaczepianie podeszwami o nierówny grunt, a to z powodu naszego odruchowego ustalania wysokości podnoszenia stóp w czasie chodu. Podobnie może być, gdy używa się butów dużo większych od używanych na co dzień – możliwe jest zaczepianie czubami. Jednakże szybko nabywa się nowych odruchów w stawianiu kroków.
Skóra powinna być gruba, absolutne minimum to 2 mm, ale naprawdę dobra powinna mieć około 3 mm. Najładniejsze buty jakie widziałem, to model „stratos” włoskiej firmy Gaerne, buty sprzedawane też w Polsce, widziałem je i na allegro. Do ich wykonania użyto trzyipółmilimetrowego juchtu – wrażenie czynią wielkie, także starannością wykonania, miękkością wyściółek i języków. Nie podobają mi się buty z nubuku, ten rodzaj skóry mam za gorszy do butów bez membran – a tylko takie mam i takich używam – z powodu mniejszej wodoodporności takiej skóry. Za dobrą mam skórę najczęściej używaną, skórę typu pull-up, bo łączy ona zalety skóry licowej (odpornej, ale jednak trudnej w impregnacji) z podatnością nubuku na impregnację. A że buty z niej wykonane nie mają ani szlachetnego matu nubuku, ani połysku lica, nie jest ważne w specjalistycznych butach używanych w górach.
Wysokość butów i ich sztywność.
Buty dzielę generalnie na dwie kategorie: niskie i lżejsze, dobre na niewysokie góry, lub na każde, ale przy dobrej pogodzie, oraz wyższe i cięższe, na trudne warunki pogodowe i trudniejsze szlaki. Pierwsze powinny mieć wysokość cholewki około 13-14 cm, bo taka zapobiega skręceniu kostki, a niższa już nie bardzo, drugie ostatecznie mogą być nieco wyższe, typowa tutaj wysokość wynosi 17 cm, i nie znajduję wytłumaczenia dla jej zwiększania. Tak naprawdę siedemnastocentymetrowe cholewki są nieco za wysokie, a to z powodu mechaniki naszego chodu. Używamy stawów w kostkach, a wysokie buty, zabezpieczając je przed uszkodzeniem, utrudniają i ograniczają ich ruchy. Wymaga to nieco innego chodu, a więc przyzwyczajenia się. Szczególnie odczuwa się te ograniczenia w czasie wspinaczki, gdy trzeba na przykład wysoko podnieść stopę i postawić ją pod nietypowym kątem. Producenci robią różne konstrukcje z tyłu buta mające na celu ułatwienie wyginania cholewek do tyłu, ale z raczej mizernym skutkiem, co odczuwam porównując jedne moje buty, w których zastosowano dzieloną i zachodzącą na siebie konstrukcję tyłów butów, z drugimi, które jej nie mają.
Czytałem gdzieś o technikach wiązania wysokich butów w zależności od nachylenia drogi – inaczej na podejściach, inaczej na zejściach; co ciekawe, są dwie szkoły, bo jedni piszą o ściślejszym wiązaniu cholewki na zejściach, inni na podejściach, a już ta jedna rozbieżność pokazuje, jak nienaturalne jest ustalanie tutaj reguł – bez uwzględniania osobistych preferencji. Także realiów, bo jakoś nie wyobrażam sobie wielokrotnego zatrzymywania się w dolinach lub na szczytach, częściowego przynajmniej zdejmowania ochraniaczy, i innego wiązania butów – jakby zasady te ustalane były przy biurku i komputerze. Idąc pod górę w wysokich butach ściśle sznurowanych, golenie nóg dość mocno napierają na stawiającą opór przednią część cholewek, co nie tylko utrudnia marsz, ale i tworzy dźwignię przesuwającą stopy do tyłu (na tą oczywistość zwrócił mi uwagę kolega, także pasjonat tradycyjnych butów), a więc dociskającą pięty do zapiętków butów – oprócz naturalnego, wynikłego z nachylenia gruntu, przesuwania się stóp do tyłu. Może to być bolesne. U mnie takie było w ciasnych butach.
Widziałem pięknie wykonane niziutkie buty, jak półbuty. Buty niesamowicie wygodne i dość lekkie, ale można domyślać się, iż wymuszają one bardzo precyzyjny chód i uważne stawianie stóp, bo na skutek jednej chwili nieuwagi można otrzeć się nagą kostką o skałę, co zapewne będzie bardzo nieprzyjemne.
Jakoś tak dziwne i dla mnie niezrozumiałe jest łączenie wysokości butów z grubością skór użytych do ich wykonania, oraz ze sztywnością podpodeszwy. Im ona miększa, tym cieńszą skórę mają buty – jakby producenci zakładali, iż w niższych górach (na które konstruowane są miększe buty) mniej było okazji do ich przemoczenia. Dziwne to mniemanie, bo moje doświadczenia są raczej odwrotne: to w niższych górach szybciej można zamoczyć buty niż w wyższych, gdzie mniej błota i traw, a więcej nagich skał. Piszę tutaj o wspomnianym już i oczywistym związku między grubością skóry, a jej odpornością na przemakanie. Praktycznie rzecz biorąc nie ma butów klasy AB lub B wykonanych z grubej, solidnej skóry. Jedyne jakie widziałem (ale tylko na zdjęciach, i nie jestem pewny, na ile miększą mają podpodeszwę), to model „sherpa” wspomnianej już firmy Gaerne, buty wykonane z bardzo grubego juchtu, i, co warte zaznaczenia, zapewniające niskie osadzenie pięty.
Na polskie góry większość solidnych butów, z grubej skóry, jest zbyt sztywna. Dla mnie najwłaściwsza sztywność to AB lub B, ale, jak wspomniałem, nie ma w tych klasach solidnych butów. Klasę BC oceniam jako właściwą tylko na szczególne warunki: bardzo nierówne szlaki, głęboki śnieg, ale właśnie buty tej klasy są robione w sposób umożliwiający wysoką wodoodporność.
Podpodeszwy są źle konstruowane. Producenci dają po prostu płat nylonu, jednakowo sztywny w obu kierunkach – aby nie czuć „każdego kamyka”, jak to wiele razy czytałem. Owszem, nie czuje się kamyków, ale i nie czuje się podłoża. But w ogóle nie układa się na nierównościach. Ileż to razy idąc szutrową dróżką stawałem na nieco większy kamyk, na którym cały but przekrzywiał się wywołując stan bliski potknięciu się– jakby szło się w drewniakach. Wrażenie jest takie, jak z jazdy taczką z metalową obręczą na kole, albo innym pojazdem bez dmuchanych kół i bez amortyzacji zawieszenia. To, co teraz powiem, zapewne zabrzmi obrazoburczo dla wielu, ale, jak zastrzegłem na początku, opisuję swoje doświadczenia, które nie muszą się zgadzać z doświadczeniami innych osób. Otóż przez dwa lata chodziłem w góry w zwykłych kamaszach roboczych, butach klasy AB, bez osławionych podeszew, wykonanych byle jak z cienkiej skóry, z dużym udziałem tworzyw sztucznych. Chodziłbym w nich nadal, gdyby nie ich mała odporność na przemakanie. Chodziłbym, bo są wygodniejsze i mniej się ślizgają od typowych butów górskich, no i kosztują grosze. Nadeptanie w nich tamtego kamyka nie wywołuje efektu żelaznej taczki, bo but poddaje się, a podeszwa ugina. Dopasowując się do nierówności, przylega do nich większą powierzchnią, co w efekcie daje większą przyczepność. Większą od sławnych podeszew renomowanych firm. Nie ma efektu chodzenia na szczudłach, jaki czasami ma się w butach wysokich i sztywnych.
Do czego prowadzić może jednorodna konstrukcja podeszwy w połączeniu z błędami konstrukcji „nadwozia” buta, widzę wyraźnie w jednych z moich solidnych i ładnych butach klasy BC. Otóż  buty tak się składają, iż naciskają od góry na duże palce (na szczęście minimalnie, nie przeszkadza to zbytnio w chodzeniu). Zginają się ostro, w jednym miejscu, a nie łukiem, łagodnie, jak powinny. Wiadomo, że buty będą się zginać tam, gdzie największy nacisk i gdzie najmniejszy opór stawia konstrukcja butów, można więc było odpowiednio zmodyfikować budowę górnej części butów, albo sztywność podpodeszwy w odpowiednich miejscach.
Oczywiście te poddawanie się butów, te uginanie się podeszew, nie może być zbyt duże, ich zdolność do dopasowania nie może zbliżać się do granic właściwych dla stóp i jej stawów, ale być powinna. A grube buty mają ją zerową. Jakie więc powinny być te dobre buty? Nie bardzo wiem. Elastyczniejsze na pewno; pewna polska firma wstawia do swoich butów stalowe blaszki usztywniające, a ja, rozpatrując kupno butów z tej firmy, pytałem o możliwość wykonania butów bez tej blachy – bo tak jest dla mnie lepiej. Może należałoby tak konstruować podpodeszwę, aby w różnych jej miejscach, różna była elastyczność? Nie wiem. Gdybym wiedział jak zbudować idealne buty, pewnie byłbym szewcem, a nie jestem nim, jednak wiem z doświadczenia, że wiele można tu zmienić: te moje pierwsze buty górskie, renomowanej firmy, były dość sztywnymi butami klasy BC, ale w nich niewiele odczuwałem sztywność podpodeszwy. Ona jakoś dziwnie się zachowywała, jakby w odpowiednim momencie robienia kroku stawała się bardziej miękka, nie utrudniając, a może nawet ułatwiając wykonanie kroku. Gdy niedawno próbowałem nowe, wysokie i sztywne buty austriackiej firmy, nie czułem zupełnie tego efektu, wrażenie było normalne, typowe dla sztywnej poddpodeszwy, wyraźny był efekt drewniaka. Można więc coś tutaj zrobić, i dziwi mnie bezczynność producentów.
O podeszwach.
Podeszwy najbardziej znanego ich producenta są przereklamowane. Nieco śmieszą mnie nagminnie spotykane zdjęcia (i opisy) butów sprzedawanych na allegro, na których fakt stosowania tej podeszwy jest eksponowany, także w tytułach licytacji – jakby podeszwy tej firmy deklasowały podeszwy innych firm. Uważam, że guma użyta do ich produkcji zbyt szybko twardnieje, a gdy już taką jest, ma sporo gorszą przyczepność. Dobre buty skórzane, odpowiednio zadbane, mogą służyć wiele lat, kilkanaście nie jest tutaj wiekiem matuzalemowym; jednak w tym czasie należałoby parokrotnie wymienić podeszwy, bo ich dobra przyczepność skończy się znacznie wcześniej, i to nie na skutek mechanicznego zużycia, a zmian strukturalnych tworzywa.
Możliwe też, że niektóre podeszwy tej firmy, stosowane do typowych butów w góry, od początku są zbyt twarde – jak było w niedawno przymierzanych przeze mnie nowych butach znanej firmy europejskiej. Jakiś powód uzasadniający taki wybór zapewne jest, ale jest i efekt: niezadowalająca przyczepność.
Refleksja.
Wiele problemów z butami mógłbym rozwiązać kupując te kolorowe, w łatki i ciapki, membranowe i lekkie buty. Wczoraj, będąc w centrum handlowym, zajrzałem do sklepu z butami i oglądałem takie. Miały jakieś ozdobne naszywki na boku, nawet podeszwa była wielokolorowa, były z membraną, wykonane z cienkiej skóry i cordury, dość miękkie i leciutkie. Kosztowały 600 złotych. Gdyby nie moje ograniczenia finansowe i głęboka niechęć do takich nowoczesnych wynalazków, można by kupować takie buty, chodzić w nich rok czy dwa, póki nie przemakają, a później wyrzucać je i kupować następne.
Ale że nie chcę tak robić i nie stać mnie na to, tak naprawdę nie mogę znaleźć butów dla mnie idealnych.

W pobliżu Prousta

5 stycznia.
Dwa źródła wrażenia: fizyczny ogląd przedmiotu i nasze myśli budzone jego widokiem... Dwie strony naszej realności.
Nie od razu zrozumiałem, że pojęcie realności ma u Prousta swoiste znaczenie, lepiej zrozumiałe wtedy, gdy rozbuduje się je do słów “moja własna realność postrzeganego i przeżywanego przeze mnie świata”. Tak rozumiana realność różni się od potocznie rozumianej tak, jak różnią się wiadomości ze świata podawane w telewizyjnych wiadomościach od mnogości i złożoności, także ważności, wszystkich zdarzeń na świecie, ponieważ mnogość i różnorodność naszych myśli – wspomnień i skojarzeń, oraz hierarchia ich ważności dla nas, jest tylko nam właściwa.
No i jeszcze wspominana często przez Prousta sztuka, tak łatwo, a niesłusznie, kojarząca się nam z salami muzealnymi czy wystawami, na których wypada być i gdzie nudzimy się wśród zakurzonych eksponatów. Wielką dla nas wartość sztuki wyjaśnił Proust w eseju “O czytaniu”:
 “Najwyższy wysiłek pisarza jako artysty zmierza wyłącznie do częściowego uniesienia przed nami zasłony brzydoty i bezsensowności, która pozostawia nas w obojętności wobec świata.” (Pamięć i styl, str. 92)

Marzec
Wczoraj obudziłem się śniąc jeszcze sen. Leżałem bez ruchu, z zamkniętymi oczami, nie chcąc nic uronić z gasnącego wspomnienia przeżywanych we śnie rozkoszy ducha. Starałem się przenieść ze snu na jawę ów cud wrażeń, wyrazić go słowami i zapamiętać, zachować na dłużej, mieć go by sycić się nim, ale byłem bezsilny, mogąc być tylko świadkiem ubywania we mnie sennych wrażeń. Czułem bezradność moich myśli, stawanie się wspomnień coraz płytszymi i uboższymi, aż w końcu zostałem tylko z jałową, bo nic nie mówiącą o przeżywanych wrażeniach, mało wyraźną treścią snu.
Nie, nie tylko. Zostało jeszcze we mnie przekonanie o napisaniu dzieła sztuki, gdyby dane mi było przełożyć na słowa senne wrażenia.

>>Splot niedokładnych określeń tego rodzaju, gdzie nic już nie zostało z naszych rzeczywistych doświadczeń, tworzy powoli naszą myśl, nasze życie, realność - i kłamstwo, które polega na przyswajaniu sobie sztuki jakoby “przeżytej”, prostej jak życie, bez piękna, będącej nudnym i jałowym wchodzeniem od nowa w to, co widzą nasze oczy, konstatuje nasz umysł – i stąd pytanie, gdzie poddający się temu człowiek może znaleźć radosną i pobudzająca iskrę, abyśmy ruszyli z miejsca i mieli pomoc w naszych wysiłkach? Wielka, prawdziwa sztuka (…), chce odnajdywać, chwytać, pozwalać, abyśmy ją poznawali, tę realność, od której w życiu jesteśmy dalecy, odsuwani coraz bardziej, w miarę tego, jak coraz powierzchowniejszą i płytszą czynimy naszą konwencjonalną jej znajomość, namiastkę tej realności, która może do śmierci pozostanie nam niedostępna i jest po prostu naszym życiem.”
“Czas odnaleziony”, str. 182.

No właśnie: jałowe wchodzenie od nowa w to, co widzą nasze oczy, co konstatujemy. Ileż to razy wracałem do utworu muzycznego, ciągle odnosząc wrażenie niepełnego jego ogarnięcia; czując na pół rozgoryczone, na pół zniecierpliwione poczuciem bezsilności wrażenie powierzchowności kontaktu, a to wszystko obok niejasnego przeczucia bliskości pięknych i głębokich przeżyć.
Jak bez piękna, bez owej iskry, ruszyć z miejsca?..

Na stronie 182 "Czasu odnalezionego" czytam: “Ludzie często chcą kochać i nie udaje się im (...)”, po czym dodaje od siebie, że  >prawdziwie i piękniej wyglądałoby, zamiast “kochać”, “być kochanym”<. Nie zawsze rozumiem autora, a w takich miejscach, odczuwając swój sprzeciw, zrozumieć mi jeszcze trudniej. Tymi słowami Proust zdaje się negować ludzkie pragnienie kochania, a przynajmniej uznaje je za rzadsze od chęci bycia kochanym, na co nie mogę się zgodzić. Zastanawiając się nad tymi i podobnymi słowami rozsianymi po całym jego dziele, czasami dochodzę do wniosku, że najzwyczajniej w świecie umyka mi tutaj jakaś ważna prawda zmieniająca sens jego słów, a ja jestem na nią ślepy. Cóż, skoro rozumiem je po swojemu, to zgody na te słowa dać nie mogę, ponieważ dając, uznałbym wyższość przyglądania się w oczach kochającej osoby ponad odczuwanie w sobie tego uczucia, a nikt, kto chociaż raz kochał, nie ustali takiej hierarchii. Wzbraniam się też przed przyjęciem słów o przeżywaniu miłości jako “czynniku wspierającym” siły twórcze, chociaż akurat tutaj wiem, że są prawdziwe; chciałoby się widzieć miłość jako wartość samą w sobie, a nie jako środek, niechby nawet w akcie twórczym. Złudzenie? Pewnie tak, ale drogie i własne.

>>Praca artysty, usiłującego znaleźć pod materią, poniżej doświadczenia, pod słowami, coś innego, to dokładna odwrotność działania, którym zajmują się co minuta, gdy żyjemy odwróceni od siebie, nasza miłość własna, namiętność, inteligencja i tak samo przyzwyczajenie, kiedy gromadzą nad naszymi prawdziwymi wrażeniami, aby je całkowicie przed nami ukryć, nomenklatury, cele praktyczne, fałszywie przez nas nazywane życiem. (...) będzie to konieczna droga w przeciwną stronę, powrót do głębin, gdzie znajduje się to, co istniało rzeczywiście i jest nam nieznane. Trudne to przedsięwzięcie, odtworzenie prawdziwego życia, odmładzanie wrażeń. I wymagające różnych dowodów odwagi, nawet w sferze uczuć. Trzeba wyrzec się najdroższych złudzeń, przestać wierzyć w obiektywność tego, co się samemu wymyśliło, i nie bawiąc się już słowami: “Bardzo jest miła”, czytać w nich: “Przyjemnie jest ściskać ją”.<< Czas odnaleziony, str. 183.
Ależ tak! – chciałoby się zawołać. Ależ tak! – wołam, ale... ale dlaczego on tam wymienia namiętność wśród śmieci przykrywających nasze wrażenia? Czytając dalej mam więcej wątpliwości, aż do pojawienia się poczucia mieszania dwóch światów, bo oto zaczynając od artysty mającego stworzyć dzieło sztuki inspirujące nas do głębszego przeżywania życia, pomocne w odkryciu w sobie bogactwa i piękna wrażeń, torującego drogę do głębin naszej duchowości, Proust kończy słowami przypominającymi zalecenia dla buddysty zmierzającego do nirwany poprzez wyzbycie się złudzeń i namiętności. Ten mój powyższy opis funkcji dzieła sztuki tak naprawdę nie jest mój, przejąłem go od autora po przeczytaniu jego dzieła, a tutaj wydaje mi się, że wskazuje on jeszcze inne jego funkcje. Mój problem w uznaniu tych słów polega na niemożności zmieszczenia w moim pojęciu dzieła sztuki wywracania na nice naszych wrażeń, odzierania nas ze złudzeń, przeciwdziałania wpływom namiętności na nasze postrzeganie życia. To funkcje dzieła, owszem, ale niekoniecznie dzieła sztuki. Podejmując te tematy, Proust powiększył i uczynił bardziej uniwersalnym swoje dzieło, ale przez to “W poszukiwaniu” nie stało się większym (w moim odbiorze, oczywiście) dziełem sztuki.

W związku z takim rozumieniem roli artysty uwidacznia się u Prousta cecha, która razi mnie nieco, a jest nią swoista ambiwalencja jego wewnętrznego świata. Przez nią czasami odnoszę wrażenie kontaktu z dwoma różnymi Proustami, mimo iż wiem, co powoduje moje poczucie dwoistości.
Stawia on pisane dzieło ponad wszystko, także ponad doświadczenia swojego życia, traktuje wszystkie swoje przeżycia, nawet najbardziej intymne i bolesne, jako tworzywo do komponowania dzieła życia, co razem tworzy dwa dość różne obrazy: jeden kreślony wielką, przekraczającą zwykłą ludzką miarę wrażliwością, drugi jest chłodny, jak opis naukowej obserwacji. Przejmujące doznania, jakby dyktowane wielkim i cierpiącym sercem, a obok psycholog zdający relacje z rozpaczliwej męczarni duchowej człowieka. Powód takiego mojego odbioru jest jeden. Jest i był od początku mojego obcowania z dziełem. Otóż dla mnie wartością największą „Czasu” wcale nie jest kreślenie ludzkich wizerunków, mimo iż dostrzegam mistrzowską precyzję rysunków, na których wiele linii jest oryginalnych, odkrywczych, a piękno we wszystkich swoich przejawach. Piękno stylu, piękno opisów - zwłaszcza uczuć, poszukiwanie piękna w życiu i jego znaczenie dla nas, oraz przeżywanie jako wyraz naszej wrażliwości i duchowego bogactwa. Bardziej cenię Prousta czarującego mnie, niż wyjaśniającego mi zawiłości ludzkiej psychiki; piękniejszy byłby mniej naukowy, niechby kosztem oszczędzenia części naszych złudzeń.
Pragnienie bycia kochanym jest samolubne – wracam do pierwszego tematu - pragnienie kochania jest pragnieniem obdarowywania i przeżywania, piękniej więc brzmią słowa oryginalne: “Ludzie często chcą kochać, i nie udaje się im to...”. W moim przekonaniu, tutaj wyjątkowo odpornym na zmiany, brzmią też bardziej prawdziwie.

Koniec września.
Jednym z najsilniejszych, często przywoływanym moim wspomnieniem z dawnych lat, ma związek z latem i mgłą. To było gdzieś na przełomie lat 70 i 80, początek lata, najdłuższe dni roku. Dom, w którym mieszkaliśmy (w sumie 27 lat) stał na brzegu łąk, a niecały kilometr dalej zaczynał się las. Wstałem wczesnym rankiem i wyjrzałem przez okno. Nad łąkami stała niziutka mgła, tuż przy ziemi, a kończyła się raptownie na wysokości metra. Wyżej był słoneczny ranek, czas sianokosów. Zobaczyłem kilku kosiarzy wynurzających się z mgły, widocznych tylko powyżej pasa, jakby ich nogi do innego należały świata, a mgła, jak zawsze gdy jest oświetlona słońcem, była perłowa, nie mleczno-szara, jaką jest w pochmurny dzień. Poczułem wyjątkową radość letniego czasu, urok chwili, która w pewnej mierze nadal trwa we mnie. To jedna z tych proustowskich chwil. Gdyby tak można było ten nastrój, tak wyjątkowy, tak ożywczy, mimo iż niewiele, w gruncie rzeczy, mający wspólnego z rzeczywistością (bo i cóż wyjątkowego ja tam widziałem?), a przecież tworzący naszą wewnętrzną rzeczywistość i nasze życie, gdyby dało się przywoływać taki nastrój na życzenie, wtedy i nasze życia i świat byłby bajką, rajem przeżywania.
Przez wszystkie minione lata często wracam myślą do tamtej chwili, tak dla mnie pamiętnej, i smakuję jej radosny urok, ale czasami myślę też, że brała ona swoją siłę i urok także z radości i świeżości przeżywania właściwych młodości.



piątek, 2 maja 2014

Nie tylko o mojej pracy

Marzec
Pewnego dnia wczesnej wiosny około 16 lat temu, pracowałem wtedy z Tomaszowie Lubelskim, pojechałem połazić po roztoczańskich pagórkach. Pamiętam betonowy most na drodze prowadzącej do Lublina, przy którym zostawiwszy samochód poszedłem ścieżką, bez celu, tak po prostu, aby iść polami, aby przestwór ogromny mieć wokół siebie i szum wiatru w uszach. Szedłem prowadzony miedzami, później drogą polną, jeszcze dalej jakąś boczną szosą, ciągle dalej, ze szczytu pagóra w dół, by znowu iść pod górę, w stronę nieba i odległego horyzontu, za tamten zakręt, a wtedy tam, gdzie droga chowa się za kępą tarniny i jeszcze dalej, bez kresu, posłuszny radośnie niosącym nogom. Wiał chłodny i silny, rozpędzony na stokach wiatr, jednak w ów tajemny, bo tak trudny do określenia sposób inny od wiatru zimowego, wiatr niosący zapach wilgotnej ziemi oczekującej ziarna, zapach gotowości i nadziei, wiatr przynoszący śpiew niewidocznego skowronka.
Radość drogi: nóg niezmęczonych, oczu nienasyconych, płuc dzielących oddech z polami wokół, radość wiosny.
Dzisiaj w pracy, na placu zastawionym ciężarówkami, wróciły do mnie tamte chwile, przywołane cieplejszym podmuchem wiatru, a może jakimś nieuświadomionym skojarzeniem, były ze mną moment, owiały mnie czarem wspomnienia, nasyciły mojego ducha swoim urokiem i odpłynęły tam, skąd przyszły.
Poczułem wznoszenie się mojego nastroju na niedosiężne zimą szczyty, dzień uśmiechnął się do mnie, ja do niego, wspomniałem magdalenkę Prousta, głowa i ramiona podniosły się mi, i tak wyprostowany poszedłem do warsztatu.

Kwiecień.
W niedzielę jechało nas busem dziewięciu, a każdy miał duży bagaż. Było ciasno i śmierdząco. Któryś zapalił papierosa, ale tak na niego naskoczyłem, że wyrzucił go.
- Zabierz ze sobą rzeczy na kilka dni. W Szczecinie złożysz strachy, w Lesznie je rozłożysz, a później pojedziesz po Lubina – powiedział mi szef. Wziąłem dużą torbę z ubraniem, komputerem, ładowarkami, przyborami toaletowymi i czymś tam jeszcze, oraz dwa wielkie toboły – jeden ze swoją pościelą, drugi z ubraniem roboczym. Gdy znosiłem te rzeczy ze swojego pokoju w bazie, ktoś przeniósł moją torbę do drugiego busa, a ten już odjechał.
Bojąc się o całość mojego netbooka, wywołałem kierowcę przez CB prosząc o nie przyciskanie torby. Spoko – usłyszałem, ale wcale spokojny nie byłem. Kierował nieznany mi Ukrainiec, na S3 jechał 140 bojąc się zostać w tyle za pierwszym busem; na początku miałem obawy co do jego umiejętności kierowcy, ale jechał nieźle. Dojechaliśmy. Wieczorem wytarłem kurz na półkach przydzielonego mi campingu, porozkładałem swoje rzeczy, i dość wcześnie położyłem się spać, jako że nazajutrz czekała mnie ciężka, całodniowa praca i nocna jazda ponadgabarytowym zestawem pojazdów do Leszna, 350 kilometrów. Pod wieczór, krótko przed wyjazdem, dowiedziałem się, że mój camping nie jedzie do Leszna, więc muszę zabrać z niego swoje rzeczy. Gdzie? Do kabiny mojej scanii. Że mam ich dużo? No to po co tyle ich brałem? – usłyszałem zadane mi przez szefa pytanie.
I znowu, jak w niedzielę, gdy pakowałem się do wyjazdu, łzy stanęły mi w oczach, bo ponownie poczułem się, żyjąc na walizkach, jak bezpański pies przenoszony gdzieś, bez swojego kąta i swojej woli. W Lesznie miałem pojechać na bazę i spać w swoim pokoju. Po co więc wiozłem te wszystkie graty? – zadawałem sobie bezradne pytanie. Już w czasie jazdy uświadomiłem sobie, że wszystkie klucze z bazy, cały ich pęk, zostawiłem na półce w campingu, a wśród nich klucz do mojego pokoju…
Bałem się tej drogi: po całym dni pracy jeszcze nocna jazda, ale szło mi nieźle – „senny” kryzys miałem dość krótki, a zwalczyłem go klepiąc teksty afirmacji. Ledwie dziesięciotonowa przyczepa nie obciążała zbytnio ciężarówki, dość nowej scanii, mogłem więc utrzymywać sporą szybkość jazdy, częstokroć przekraczającą osiemdziesiątkę. Na placu byłem pierwszy, o czwartej nad ranem, po dwudziestu jeden godzinach pracy non stop, a tak szybko dlatego, że zaryzykowałem, przekraczając limit dozwolonych czterech i pół godzin jazdy bez przerwy - wszystko dla dłuższego snu.
Byłem w roboczym, brudnym ubraniu, cały byłem brudny, bo nawet rąk i twarzy nie miałem gdzie ani kiedy umyć przed wyjazdem, więc postanowiłem nie korzystać z mojej pościeli: na leżance w kabinie położyłem zwiniętą kurtkę roboczą pod głowę, a przykryłem się moją starą, postrzępioną kufajką. Oczywiście nie zdejmowałem ubrania, a nawet założyłem na siebie dodatkowy sweter – ogrzewanie postojowe nie działało. Nie mogłem usnąć, zimno mi było w stopy. Wstałem, wygrzebałem z torby zapasowe skarpetki, zdjąłem stare, a założyłem dwie pary świeżych. Nie pomogło, więc owinąłem nogi płaszczem przeciwdeszczowy. Było lepiej, ale mimo takiego ogacenia zimno budziło mnie, więc w końcu wstałem raz jeszcze (a w tym rodzaju kabin trudno mówić o wstawaniu, w nich wszystko robi się w kucki, albo na siedzącą), rozwiązałem tobół z pościelą i wziąłem mój prywatny śpiwór używany zwykle jako narzuta, więc niezbyt czysty, ponieważ w moim służbowym pokoju w bazie kurzy się niesamowicie. Pęcherz wypełniony wypitym na sen piwem budził mnie w nocy, a że zimno było okrutnie, sikałem na ziemię przez otwarte drzwi klęcząc na fotelu kierowcy, ale w sumie przespałem około siedmiu godzin. Gdy w południe założyłem buty i wyszedłem na dwór, wymięty i cholernie nieświeży, ktoś krzyknął do mnie, że jest śniadanie. Oczy mnie piekły, dłonie miałem brudne – jak iść do kuchni w takim stanie? Pod kranem wyprowadzonym na zewnątrz z kuchennej instalacji mającej własny zbiornik wody, umyłem twarz i dłonie. Bez mydła dłonie ślizgały mi się po zatłuszczonej twarzy. Czym wytrzeć? W kieszeni namacałem zwitek papieru toaletowego i nim wytarłem twarz – zrobił się czarny jak stara onuca. Na śniadanie jak zwykle była paskudna kiełbasa z wody, kupowana z przeceny po pięć złotych za kilo.
Przypomniały mi się słowa szefa odmawiającego nam podwyżki i tłumaczącego swoją odmowę „podwyżką kuchenną”, jak się wyraził; że musi więcej wydawać na nasze wyżywienie, bo cukier podrożał. Zakipiałem bezsilną złością. Kiełbasy nie jadłem, nigdy jej nie jem, na szczęście kucharka miała troszkę marmolady. Obok przy stole siedział właściciel tak cholernie śmierdzących skarpetek, że ledwie przełknąłem dwie kromki chleba.
Po śniadaniu jeden z kolegów wziął ode mnie klucze od scanii, bo musiał gdzieś nią jechać; prosiłem go o zamykanie kabiny na klucz, o zwrócenie uwagi na mój bagaż, w którym, oprócz ubrań, był telefon, komputer i portfel z dokumentami i pieniędzmi. Obiecał pilnować, a ja znowu poczułem się jak ten pies.
Szef, jak to on, zdaje się, że podejrzewał moją złośliwość – on wszystkich ocenia według siebie – z powodu tych zapomnianych kluczy. Dał mi na najbliższą noc inny camping. Siedzę w nim, komputer postawiwszy na brzegu stolika, obok mojej nie rozpakowanej torby, i piszę tę relację z początku mojego lunaparkowego sezonu. Brud tutaj i bałagan. Drzwi szafy są bez zamka, siedzenie przy stoliku rozlatuje się, drzwi niedziałającej lodówki nie dają się zamknąć, na podłodze i w szufladach śmieci. Nie mam czym sprzątnąć tutaj, a poza tym… po co, skoro jutro może znowu będę się przenosić? Na obu łóżkach kompletna pościel, wygląda na nieużywaną, po praniu. Wącham ją. Czuję zapach taniego proszku przebijający ponad zapach stęchlizny. Ujdzie. Koledzy podłączyli wodę i prąd do wozu sanitarnego, więc nareszcie mogłem zmyć z siebie brud dwóch dni. Jutro zaczynamy pracę o siódmej, kończymy o dziewiętnastej.
Do emerytury mam dziewięć lat.

Koniec czerwca.
Jestem w Ustroniu. W pobliżu wydm widziałem iglice. Były inne, dużo większe od tamtych szamotulskich, z kwiatami wielkości dwudziestogroszowej monety, nadal jednak małe, z trudem znajdujące dla siebie miejsce wśród gęstych, przygniatających je, zarośli. Moje kwiatki, iglice.
Mój camping jest mały i totalnie zagracony, brakuje w nim miejsca w szafach. Na nieużywanym łóżku stoi chłodziarka, moja wielka misa z elektronicznymi drobiazgami, a za nią wciśnięte są plecak i reklamówka z ciuchami do prania. Za chłodziarką jest miejsce na płaszcz przeciwdeszczowy i moje wielkie buty górskie, które czasami zakładam chcąc być o tą jedną czynność bliżej gór. Mimo moich usilnych starań utrzymania niechby minimalnego porządku, walają się tam jakieś reklamówki, skarpetki czy spodnie. Spojrzałem teraz w ten kąt, obok chłodziarki leży tekturowe pudełko przywleczone tutaj z niepamiętanego już powodu i sznurówka. Jedna, drugiej nie widzę.
Na wolnej powierzchni podłogi wielkości metra kwadratowego stoi paskudny, odrapany grzejnik elektryczny, kosz na śmieci, butla z czystą wodą i druga służąca w nocy jako pisuar (oddając mocz staram się nie oddychać – z wiadomego powodu), leży kupka roboczych ubrań i stoją kamasze, na ogół wybłocone, bo błoto jest stałym elementem pracy w lunaparku, jak i bałagan – także nieodłączny towarzysz prowizorki. Przy łóżku stoi krzesło, siedzę na nim bokiem, bo przylega do szafki, na brzegu której stoi mój komputer, a przy nim stoją czajnik i wieża. Moja stara, wiernie służąca wieża kupiona 17 lat temu i nadal odtwarzająca dla mnie moją muzykę. Z drugiej strony krzesła jest miejsce na zrobienie połowy kroku, a dalej są drzwi. Mój kącik jest przy szafce z komputerem. Na wieży stoją słoiki z cukrem, kawą i herbatą, leżą okulary i trzy moje kamienie: duży, biały złom przytargany z Gór Kaczawskich, i dwa bursztynowe krzemienie gdzieś znalezione i wzięte dla ich ciepłej barwy. Szykując camping do drogi, przypinam wieżę elastycznym pasem do szafki (przykręconej, jak wszystko tutaj, do podłogi i ścian), laptopa kładę na łóżku, czasami, gdy trasa ma być dłuższa lub bardziej garbata, przykrywam go poduszką i kołdrą, a resztę drobiazgów chowam do szafki. Grzejnik kładę na podłogę, między niego a krzesło wciskam chłodziarkę, a na skrawku wolnej podłogi przy drzwiach rzucam zwój kabla zasilającego camping i kloc drewna służący mi za stopień. Jedno i drugie z reguły brudne błotem lub zapiaszczone. W campingu tak przygotowanym do jazdy nie ma już miejsca na moje stopy; po przyjeździe na nowy plac rozbieram się przy świetle latarki, stojąc na zwoju kabla. Którejś nocy, zdejmując spodnie do snu, straciłem równowagę i upadając, wyrżnąłem łokciem w żeberka leżącego grzejnika. Cudem nic mi się nie stało, tyle że ból nie pozwolił usnąć. Nierzadko na wierzchu tej kupy leżą jeszcze jakieś narzędzia i części, których pośpiech lub okoliczności nie pozwoliły mi zanieść do warsztatu w mojej scanii.
Po przyjeździe na plac w nowym mieście przestawiam to wszystko na swoje miejsca, zostawiając na białej płaszczyźnie chłodziarki ślady swoich brudnych rąk i odkrywając wybłoconą podłogę. Zbieram z kątów brudne skarpetki rzucone tam poprzedniej nocy, łyżeczkę, której zapomniałem schować do szafki, podkoszulki wysypane z niedomkniętej szafy, albo drobiazgi wypadłe z kieszeni spodni roboczych. Na koniec zamiatam podłogę, wyciągam z pod poduszki komputer, a z szafki słoiki, czajnik i kamienie.
Na początku sezonu walczyłem, próbując uratować niechby pozory stałości, mieszkania, oddzielenia przestrzeni zawodowej od prywatnej, ale po którejś z kolejnych przeprowadzek kamieni nie wyjąłem. Nie od razu uświadomiłem sobie ten fakt; pamiętam, że pisząc, podniosłem głowę z nad klawiatury i wtedy nie zobaczyłem kamieni na wieży. Ich brak odczułem tak, jakbym przegrał walkę tracąc ostatnie złudzenie normalności.
Dzisiaj trzymiesięczny ciąg cotygodniowych przeprowadzek urwał się po przyjeździe na wakacyjne miejsce w Ustroniu Morskim. Wyciągnąłem swoje kamienie i położyłem je na wieży. Będą leżały na niej do drugiej połowy sierpnia. Jutro po pracy umyję podłogę, zaczynając w ten sposób wakacje.

Majowe dni.
Gdy smutno mi, gdy przeżywam stresujące sytuacje w pracy, gdy wszystko rozsypuje mi się w dłoniach, chcę uciekać w góry lub pisać. Połazić będę mógł dopiero za cztery miesiące, nie mogę wcześniej, więc zostaje mi pisanie.

Camping drży pod uderzeniami dźwięków ze sceny, przechodzący obok ludzie tłuką pięściami w ściany, przez okno widzę kręcące się ramię Top sipn’a, słyszę buczenie jego silników i stękania wielkiego diesla napędzającego generator prądu. Festyn.
Siedzę przy szafce na której stoi komputer i staram się zaaplikować sobie antidotum na wiele moich bolączek: pisanie.
Tylko nie wiem o czym mam pisać. Gdy wczoraj siedziałem na murku mostku i patrzyłem na zachodzące słońce, w myśli słowa same mi się układały, a teraz nie ma ich, gdzieś sobie poszły, nawet nie zauważyłem ich odejścia i zostałem sam. Jak zwykle sam.

Dzisiaj ponownie przeprowadzałem się do campingu z zimowego pokoju. W wielkie pudło wrzucałem wszystko, co uznałem za potrzebne mi w czteromiesięcznej, w tym roku wyjątkowo krótkiej, włóczędze po kraju, a godzinę temu, już tutaj, pod Ostrowem, wyciągnąłem z niego laptopa, książki, kable, deskę do krojenia, nóż, dwie łyżeczki, jabłka, ładowarkę do telefonu, etui z zapasowymi okularami, liczne pudełka i pojemniki, skarpetki, itd., itd. A!, i sznurówkę. Nie wiem co się stało z drugą. Poupychałem wszystko na półkach, usiadłem i rozejrzałem się po campingu.
W szafie wyznaczam miejsca na ubrania robocze i takie zwykłe, czyli tutaj odświętne, na ciepłe dni i na te chłodniejsze, ale później zapominam gdzie co miało leżeć i robi mi się pomieszanie; czasami myślę, że chyba ktoś mi bałagani w szafie, ale nie wiem kto.
Za lodówkę wcisnąłem dwie torby brudnych ubrań; zaraz po przeprowadzce muszę zrobić wielkie pranie. Podkoszulek wydzielał paskudny zapach starego potu, w szafie nie miałem już  żadnego czystego, poszedłem więc do łazienki (była wolna!) i tam w misce zrobiłem szybką przepierkę kilku t-shirtów, aby tylko pozbawić je tego skisłego zapachu.
Może jeszcze zamieść podłogę?.. Ee, nie dzisiaj.
Na wszystkie uciążliwości mieszkania tutaj mam prosty sposób: ograniczam postrzegany przeze mnie świat do komputera lub książki; albo mapy, po której wędruję w równie częstych co nieskutecznych próbach ugaszenia mojej tęsknoty.
W tej pracy dziadzieje się: uznaje się ręcznik za brudny, gdy po wysuszeniu jest bardzo chropowaty, zarost na twarzy kwalifikuje się do golenia, gdy zawijające się włosy drapią, a podkoszulki dzieli się na wyjściowe i robocze według oceny postrzępienia ich wykończenia wokół szyi. Starannie wybieram ubranie wyjeżdżając do domu, a i tak słyszę od żony, że pewnie wybrałem najgorsze z posiadanych. Przecież – tłumaczę się bezradnie – podkoszulek nie jest postrzępiony, a sweter oskubałem z kulek wełny...
Kiedyś moja wybranka stwierdziwszy, że sporadycznie używana woda po goleniu leżąca w kosmetyczce jest już stara i niemodna, wyrzuciła ją i kupiła mi inną, taką modną, jak mniemam; wiem, że za parę lat historia się powtórzy.
Tutaj stanem naturalnym jest niewiedza: co na topie, a co poza szczytem popularności, nazwy tysięcznych odcinków seriali, zdarzenia podawane w telewizji jako godne poznania, przebieg kolejnych wyborów mistrzów talentów wszelakich tamże, a nawet co jeden polityk powiedział na drugiego i za ile tysięcy jakaś pani kupiła wózek dla swojego dziecka – to wszystko dzieje się gdzieś tam, daleko, poza ogrodzeniem lunaparku i jest egzotyką, odgłosami z innego świata.

Minimalistą jestem, ignorantem, niechlujem, czy wszystkim po trochu? Częściej mam się za minimalistę, rzadziej za ignoranta lub niechluja, ale nawet wtedy pozostaje we mnie odrobina satysfakcji ze swojej niepodległości trendom i pędom.

Zbliża się północ. Wiatr szarpie gałęziami brzóz, jest zimno, jesiennie. Kratowe ramiona stojącej tuż obok karuzeli oświetlone są skośnym i jaskrawym światłem lampy, które kontrastując z głęboką ciemnością czyni konstrukcję jeszcze większą i bardziej tajemniczą; wydaje się być ona wielkim robotem który tylko na chwilę zatrzymał się w swoim nieludzkim działaniu. Zrobiło mi się zimno, wróciłem więc do ciepłego wnętrza campingu, w którym głośniki cichutko mruczą Bachem.

Rozszyfrowałem sposób rozbawiania publiczności przez mistrzów estrady.
Otóż wychodzi taki jeden z mikrofonem przy ustach i pyta publiczność, czy się dobrze bawi. Ta odpowiada że dobrze, a on krzyczy przez mikrofon: „nie słyszę!”. Wtedy ludzie odpowiadają głośniej, facet z mikrofonem znowu swoje, oni jeszcze głośniej zapewniają o swojej dobrej zabawie. I co dalej? Ano, w końcu facet słyszy ich odpowiedź i wszyscy dobrze się bawią.
Taki sposób na rozbawienie publiczności na pewno jest skuteczny, skoro słyszę go często.
I jest prosty, nawet ja bym tak potrafił.

-Wasyl, słyszałem, że masz iść na miasto. Kupisz mi parę piw i pastę do zębów? Cholera, nie mam kiedy wyjść.
-No, ja idu. A jakie ma być?
-Jakieś zwykłe piwo, tańsze. I pasta też taka zwykła. OK.?
-No. Ja tobie kupie.
Obok stoi kilkoro młodych ludzi.
-A ja, k…, wróciłam do domu o piątej, a o 5.50 miałam, k…, wyjść na autobus. – dziewczyna trzyma puszkę piwa; sądząc po jej zachowaniu i wyglądzie, nie jest to pierwsza puszka trzymana przez nią.

Najpierw specjalista od dźwięków siada przed mikserami i wzmacniaczami wyposażonymi z setki regulatorów, i powtarzając bez końca raz-dwa-trzy albo pięć-siedem-dziewięć (nie wiem od czego to zależy) ustawia tony i barwy, a gdy już wszystko precyzyjnie ustawi, przesuwa w górę manetki wzmocnienia, a pokrętła basów przestawia na prawą skrajną pozycję. Potężna fala drgań o niskiej częstotliwości nie tylko totalnie, często nie do poznania, zniekształca wzmacnianą muzykę, ale i powoduje wibrację szyb, a nawet ścian wozów.
Krzesło, na którym siedzę pisząc te słowa, drży tak mocno, że uderza mnie w tyłek, a ja czuję duszność w piersi maltretowanej wibrującym powietrzem, czuję niepokój, chwilami nawet panikę i silną chęć ucieczki od hałasu.

Była 21.30, gdy w końcu z ulgą usiadłem za kierownicą scanii. Ulga nie trwała długo: nie działały światła mijania, o naprawę których bezskutecznie prosiłem w zimie. Pojawiła się we mnie zrezygnowana myśl o spaniu tutaj, w samochodzie. Jednak obok siedział kolega, miałem tutaj jedną „dyżurną” kołdrę, na dodatek szaroburą od brudu… Nie, trzeba jechać, tym bardziej, że przecież jadąc w ciągu dnia też muszę mieć światła. Otworzyłem pokrywę bezpieczników tak, jakbym rozkręcał silnik odrzutowy, ale udało mi się ustalić uszkodzenie i prowizorycznie naprawić je. Gdy ruszyłem, przestały działać wycieraczki. Na dokładkę jadący za mną kolega oznajmił mi przez telefon, że u niego w kabinie coś śmierdzi. Ogarnęła mnie szewska pasja i jak szewc zacząłem kląć. Zatrzymałem się na pierwszym parkingu dostatecznie dużym na dwa nasze zestawy, a gdy wdrapałem się do kabiny dafa kolegi zobaczyłem, że stoimy na placu przed strażą pożarną. Tylko zajrzałem do rozdzielni prądu - nic tam nie paliło się - i oznajmiłem, aby dzwonił do mnie tylko wtedy, gdy zobaczy ogień.
-Tak czy inaczej musimy stąd spieprzać, bo zaraz będą tutaj gliniarze. – dodałem wychodząc.
-Ale co mam robić?!
-Jedziemy! Pieprzyć to wszystko!
Telefon od niego odebrałem po dwóch minutach:
-Krzysztofie, a na tym skrzyżowaniu trzeba jechać prosto? Nie widzę cię…
Wysłałem go do wszystkich diabłów, bo przecież dałem mu dokładny opis całej trasy.
Ciągle padało. Cała szyba błyszczała światłem odbitym w kroplach wody. Jechałem 35 na godzinę starając się nie zjechać z ledwie widocznej szosy, aż w końcu po godzinie jazdy, w czasie której wciąż na nowo obliczałem czas przyjazdu, zatrzymałem się i ponownie otworzyłem pokrywę bezpieczników. Wszystkie były całe, ale po jej zamknięciu wycieraczki ruszyły. Jeden z nich nie kontaktował? Wzruszyłem ramionami: wycieraczki działały.
Ich jednostajne ruchy i monotonia jazda usypiały. Przetarte oczy ostro piekły podrażnione wtartym w nie brudem i potem. Kiełbasa dana na spóźnioną kolację okazała się być niejadalna, powoli żułem chleb z margaryną, co okazało się być dobrym sposobem na odpędzenie senności.
Mijane wioski i miasteczka też usypiały, coraz mniej świateł widziałem w oknach, tylko lampy uliczne oświetlały mokre drzewa(czy śpiące?), ale to wszystko widziałem, patrząc na szosę, kątem oka. Obrazy przesuwały się ledwie rozpoznawane, nie rejestrowane, mijające bez żadnej refleksji, bez odbicia we mnie, jak zrobił to sumak rosnący pod latarnią w mijanej wiosce. W krótkim spojrzeniu kierowcy w bok spostrzegłem błyszczące i kołyszące się liście, ich dziwny, ale ładny kolor. W tej jednej chwili to drzewo, nielubiane przeze mnie, wydało się być ładnym.
Przed miastem stało kilka naszych ciężarówek. Zatrzymałem się przy kabinie pierwszej, kierowca dał mi znak abym jechał, czyli nie będąc pewny drogi czekał na mnie, a za nim cała reszta wozów. Pociągnąłem za sobą sznur samochodów ku bliskiemu już miastu.
Na brzegu parku, naszego celu jazdy, przywitała mnie wielka topola, w ciemnościach rozcinanych reflektorami majaczyły jej potężne konary nad monstrualnym pniem. Pokój zachował resztki dziennego ciepła, a gdy ucichło, usłyszałem śpiew nocnych ptaków; nim usnąłem uświadomiłem sobie, iż zaczyna się nowy dzień i to on jest witany ptasim śpiewem.


-Krzysiek – zawołał mnie szef - widziałem, że sprawdzałeś prądy. Jak jest?
-Nieźle. Normalnie dwieście kilkadziesiąt, przez chwilę sięgnęły 350. Mniej więcej jednakowo na wszystkich fazach.
-A sam Booster?
(Nazwy karuzel wypowiada się czytając je dosłownie. Na ogół tutejsi nie przyjmują do wiadomości informacji o prawidłowej wymowie.)
-W szczytach 250 amper. Wiesz, w czasie rozpędzania się i hamowania, ale te szczyty trwają po kilka ładnych sekund.
-O, cholera!
-No. Ponad sto kilowatów.
-Trzeba jakoś ruszyć tą masę… Dobra, pilnuj bezpieczników.
Wychodziłem z biura gdy zobaczył mnie Wasyl i zamachał rękoma.
-Co jest? Spotkałeś rusałkę?
Wasyl z rozrzewnieniem wspomina zeszłoroczne lato nad morzem i spotkaną tam rusałkę, jak twierdzi. Gdy pierwszy raz opowiadał mi o tym spotkaniu (a czynił to już wiele razy) dowiedziałem się, że rusałką była kobieta ubrana w mini spódniczkę, bez bielizny, jadąca w wózku na autodromie obsługiwanym przez Wasyla, co dało mu możliwość dokładnego.. hmm, oglądu stanu rzeczy.
-Nie, ale w Ustroniu będzie. Teraz jechała taka pani z synem, z 10 lat miał, taki ryży, no, czerwony, ty wiesz? Wjechała na bandę, wózek odskoczył, głowa Ryżaka poleciała do tyłu na oparcie, mama znowu nacisnęła pedał, wózek w bandę a ja krzyczę żeby puściła bo głowa Ryżaka znowu w zagłówek a mama znowu pedał no to ja krzyczę:
-Tak, dobij Ryżaka!
Mama puściła pedał i pyta co ja powiedział.
-Żeby pani puściła pedał.
-Nie, pan co innego powiedział.
-Ja nic nie mówił. Ja mówił żeby pani puściła pedał.

Zachowanie klientów w wózkach na autodromie nierzadko jest opowiadane jako dowcipy. Nie zdążyłem odejść, gdy Wasyl opowiedział mi inne zdarzenie z dzisiejszego dnia.

-Panie, ten wózek nie jedzie!
-Pedał trzeba nacisnąć.
-A gdzie on jest?
No to ja podszedł i ręką mu pokazał. On się nachylił i naciskał ręką pedał i tak jechał. Krzyczał do mnie że ma za krótką rękę i mu źle jechać.

Przy swoim warsztacie spawałem jakieś połamane w transporcie żelastwo, i wtedy, z niskiej perspektywy klęczącej osoby, zobaczyłem nie tylko ten jeden krzaczek iglicy zauważony już pierwszego dnia, ale ich mnogość. Chyba nie jest im tam zbyt dobrze, skoro wykształciły maleńkie, ledwie widoczne kwiatki wielkości łepka zapałki. Dopiero gdy nachyliłem się na czworaka, zobaczyłem liczne różowe drobinki wśród źdźbeł trawy. Iglica pospolita, jak i kwitnąca u schyłku lata cykoria podróżnik, niezapominajka polna i chaber (szczególnie w dojrzewającym zbożu, wśród maków), są moimi kwiatami, lubianymi, oczekiwanymi i oglądanymi. Nazwy obu pierwszych roślin poznałem robiąc im zdjęcia i angażując znajomych do których rozsyłałem listy z prośbą o identyfikację. Wszystkie one towarzyszą mi od lat, jakże więc nie lubić je?
…Myślę, że powód główny jest nieco inny: podświadomie uznaję to, co nie jest pokaźne i efektowne, a co drobne i zwykłe, za warte większej uwagi i czułości. Królewska róża i tak ma dość adoratorów, a te pospolite kwiatki potrzebują mnie. Gdy wsłucham się w siebie, czuję, że zasięg takiego mojego odczuwania ogarnia nie tylko kwiatki, ale i ludzi. Może dlatego zachowuję rezerwę wobec ludzi którym wszystko się udaje i są wszechstronnie uzdolnieni?

Późniejszy dopisek.:
„Słabszemu serce ludzkie sprzyja.”
Znalazłem te słowa w „Błagalnicach” Ajschylosa.

Odebrałem dwa kolorowe pudełka tekturowe, a w nich potrzebne mi wtyczki do oświetlenia drogowego pojazdów. Dla oszczędności miejsca w ciasnym magazynie, wtyczki wyjąłem z opakowań, a te wyrzuciłem. Po co je robiono, skoro zaraz lądują w koszu na śmieci? Przecież potrzebne były materiały, sprzęt i ludzie, aby je wytworzyć…
Przecież wiem: my jak te sroki, cholera jasna, idziemy na lep błyskotek, bo towar ładnie zapakowany wydaje się nam lepszy, więcej warty. Kosztując dwa złote, efektowne opakowanie podbija cenę o dwadzieścia złotych, więc działają fabryki produkujące coś, co ma służyć (niemal) wyłącznie wyciągnięciu pieniędzy z kieszeni klientów.
Moja firma zużywa dziesiątki tysięcy litrów paliwa rocznie, tysiące litrów wszelakich płynów produkowanych przez wielki przemysł, zużywa ciężarówkę albo i dwie różnych części i materiałów, ale też ogromne ilości tlenu i wytwarza jeszcze większe ilości dymów w dziesiątkach wielkich silników, a to wszystko dla chwili radości klientów i zysku szefa.
…A czy ja sam nie robię tak samo? W ciągu ostatniego roku przejechałem swoim samochodem (rozpędza się tysiąc kilogramów żelaza po to, aby przewieźć jedną osobę!) około 20 tysięcy kilometrów, spalając dwa tysiące litrów cennego gazu wydobywanego z trzewi Ziemi. Ile drzew musi żyć, aby wytworzyć tlen potrzebny mojemu fordowi wiozącemu mnie dla przyjemności w końcu, bo w góry, lub do domu wygodniej niż pociągiem? Z czego więc bywam dumny?
Ludzkość bezlitośnie i niefrasobliwie eksploatuje zasoby naszej planety dla pieniędzy lub zachcianki, a ja mam w tym swój udział.
Czy aby na pewno mamy prawo panoszyć się na Ziemi tak, jakby na nas miała skończyć się historia?

Po raz pierwszy od kilku dni wyszedłem „na miasto” do sklepu. Dziwnie lekko się poczułem idąc chodnikiem w zwykłych butach, nie w gumowcach po bulgoczącym i śmierdzącym błocie, a do takiego stanu deszcz i nasze ciężarówki doprowadziły polanę w parku. Centrum miasta, deptak, ładne sklepy, kawiarenki. Zajrzałem do jednej, jakbym w inny świat wstępował: niebrzydki wystrój, przyćmione światła, błyszczący bar, kolorowe lampiony na stolikach - elegancki świat ludzi mających czas na bywanie w takich miejscach.
Nagle poczułem żal i łzy w oczach – jakbym miał zdradzić ubogiego bliskiego dla osoby bogatej; zapragnąłem wrócić do siebie i usiąść przy szafce na której stoi mój komputerek, wrócić do swojego świata. Szybko zrobiłem zakupy i oto jestem.

Chyba musimy eksploatować naszą planetę, bo stworzyliśmy molocha, który dla swojego istnienia potrzebuje góry jedzenia, a co gorsza tak przyzwyczailiśmy się do niego, że nie wyobrażamy sobie życia bez cienia tej góry produktów którymi on karmi nas, a my jego.
Niedawno przeczytałem w książce Dalajlamy proste, zdawałoby się, stwierdzenie: coś jest nie w porządku z naszą gospodarką, jeśli dla prawidłowego jej funkcjonowania rokrocznie musi być odnotowywany wzrost. Bo przecież musi, w przeciwnym razie mam kryzys – ulubione słowo mojego szefa nagabywanego o podwyżkę, która wcale nie byłaby podwyżką, a ledwie wyrównaniem spadku wartości zarobków. Aby więc dostać podwyżkę, muszę kupować te cholerne telewizory, nie czekać z wymianą odzieży aż się rozleci i w końcu wyrzucić moją osiemnastoletnią wieżę audio by kupić nową.
A w życiu! Ta wieża, jak i mój stary telefon, będą u mnie do swojej naturalnej śmierci! Komu więc sprzedadzą swe produkty fabryki, jeśli wszyscy będą tak robić? Moje poczynania są więc kryzysogenne, (znowu) cholera.
Z tego miejsca nie znam dalszej drogi.

Wielki, trzyosiowy, terenowy MAN uzbrojony w łańcuchy na kołach musiał rozkołysać się by ruszyć w głębokim błocie. Pomagam kierowcy idąc obok kabiny i obserwując gałęzie nad samochodem; kątem oka dostrzegam akację (czyli rubinię akacjową) i klon zrośnięte przy ziemi – jak bliźniaki syjamskie - myślę, obiecując sobie obejrzeć je dokładniej przy okazji zwijania naszego przewodu zasilającego leżącego obok. Koła ciężarówki pchają przed sobą wał ziemi, a na boki tryska woda wyciskana z namokniętego gruntu. Mlaskanie błota pod gumowcami tłumione jest rykiem ciężko pracującego wielkiego diesla, gdy ciężarówka wspina się na zbocze nasypu ciągnąc za sobą dwie głębokie, czarne koleiny. A deszcz ciągle pada, ósmy już dzień pada. Pod przeciwdeszczowym płaszczem ubranie mam wilgotne, spodnie na kolanach są mokre, nogi ociężałe wielogodzinnym wyciąganiem butów z czarnej, śmierdzącej breji.
Już drugi dzień próbujemy wyciągnąć karuzele z błota, bez pomocy ciągnika na gąsienicach chyba nie uda się wyjechać sprzętem na szosę. Za trzy dni zaczyna się festyn w następnym mieście, musimy zdążyć dojechać tam, ustawić cały sprzęt i zmontować karuzele.

-Luba – mówię do kucharki dziobiąc widelcem maź o konsystencji błota rozlanego na talerzu – wczoraj prosiłem, abyś nie dolewała wody do kartofli.
-Ja nie dolewała.
-Są rzadkie, to breja.
-Ja dolała mleka żeby były lepsze.
-To woda, przecież widzę.
-Ja tobie zaraz ten garnek wsadzę na głowę!
Zatkało mnie, nie wiedziałem co odpowiedzieć, uciekłem przed goniącym mnie babskim jazgotem.
Przy stole zwykłe widoki: jeden sąsiad miesza wszystko na talerzu do postaci homogenizowanej papki, soli i je łyżką, drugi bierze kromkę chleba posmarowaną margaryną i kładzie na nią warstwę smalcu grubości pół centymetra – jako dodatek do ziemniaków zalanych tłustą mazią udającą sos.
Kucharka, jak i większość pracowników, jest Ukrainką, a Ukraińcy jedzą dużo, tłusto i mocno solą potrawy. Sos i zupa zalewane są olejem jak Wrocław wodą w czasie wielkiej powodzi, zasypywane solą jak namioty Beduinów piaskiem w czasie burzy piaskowej. Ta kucharka na dokładkę nie odcedza ziemniaków przed ich pognieceniem, w nosie mając kulinarne zwyczaje jedzących – jak i szef, w końcu on nie stołuje się tutaj.
W zwyczajach żywieniowych tych ludzi znajduję potwierdzenie tezy o istnieniu pamięci narodowej: ich dziadowie i pradziadowie, przeżywszy wielki głód lat trzydziestych, nabrali zwyczaju jedzenie obfitego i tłustego na zapas - bo może znowu przyjdzie głód – i zwyczaj ten przekazali swoim dzieciom, ci swoim, itd., no i w rezultacie artykułami pierwszej tutaj potrzeby są duże butle oleju, smalec i kartoszki w ilościach praktycznie nieograniczonych.
Surówka? Mało ma kalorii, więc po co? Dostaje się jej łyżkę. Czasami łyżeczkę, więcej nie ma. Kartoszków ile kto chce, bez ograniczeń.

Odtrutka wieczorem: moje ulubione arie sopran z kantat bachowskich i niebo gwieździste, po raz pierwszy od tylu dni! Na drugi dzień, już w nowym mieście, wśród drzew innego parku, mój camping postawiono pod kwitnącą akacją; gdy otworzyłem drzwi, trącone gałęzie usypały biały kobierzec na podłodze. Wtulałem nos w kwiatowe kiście i wdychałem ich zapach aż po dno płuc, nie pachniały tak intensywnie jak te z Gór Wałbrzyskich, ale odnajdywałem w ich zapachu tą głębiej schowaną, świeżą nutkę.
A bzy już przekwitły. Kiedy?? Znowu nie zdążyłem nacieszyć się ich kwiatami; mając poczucie straty, jestem trochę zły na siebie o nie znalezienie czasu dla nich.
W parku znalazłem (po pracy, nie chcąc zamykać słonecznego dnia w ścianach campingu, wyszedłem na spacer) nieznane mi drzewo: liście ma podobne do akacjowych, ale pień o innej korze i wielkie strąki owocowe na gałęziach. Wyglądają monstrualnie, jak genetycznie zmodyfikowana fasolka. Szukając nazwy tego drzewa, dowiedziałem się, że bez wcale nie jest bzem, a lilakiem pospolitym, czyli syringą vulgaris. Chciałbym znać drogę łączącą łacińską nazwę naszego poczciwego bzu z tą nimfą, która uciekała przed zalotami Pana.
A tutejsze parkowe drzewa okazały się być rzadkim u nas gatunkiem pochodzącym z Ameryki Północnej, mianowicie glediczją trójcierniową.

Już blisko północ, muszę iść spać, jutro zaczynam pracę o siódmej, skończę około dwudziestej.

Niosę naręcze dużych i ciężkich bezpieczników, ich ostre zaczepy boleśnie wbijają się w skórę; pada deszcz, a ja podłączam grube i sztywne kable do rozdzielni uważając na zaciski pod prądem, a stojąca obok otwarta skrzynka narzędziowa nabiera wody; dźwigam ciężkie elementy toru dziecinnej kolejki, na dłoniach zostają mi czarne ślady starego smaru, a operowana przepuklina piecze; w nagrzanym po upalnym dniu campingu popijam chłodne piwo słuchając kantaty Bacha; rozglądam się po placu zastawionym karuzelami próbując ustalić zapotrzebowanie na moc i w myślach budując dla nich sieć energetyczną, w końcu wzdycham i zapalam ciężarówkę wypełnioną kablami i rozdzielniami prądu; szerokimi łukami, od krawężnika do krawężnika, przejeżdżam dwudziestosześciometrowym zestawem ciasne rondo, obserwując w lusterkach tylne koła przyczepy; dźwigam ciężką skrzynkę narzędziową, po raz kolejny przemierzając rozległy plac; w równie odruchowej co bezradnej próbie pocieszenia czy pomocy, opieram obie dłonie o pień chorego wiązu; spać mi się chce, biję się po twarzy, później krzyczę dla odpędzenia senności, a przede mną jeszcze trzy – cztery godziny nocnej jazdy; wstaję nieprzytomny, macam rękoma wokół siebie nie mogąc otworzyć oczu, a budzik dzwoni coraz głośniej.
Jutro wstaję później, mam więc przed sobą cztery wolne godziny dla siebie!

Mały chłopiec wypuszczał z dziwacznego pistoletu wielkie bańki mydlane, a dwie dziewczynki ganiały za nimi chwytając je w dłonie. Jedna bańka poleciała wysoko, widziałem ją pod słońce, opalizującą tęczowo; opadała powoli, dziewczynka czekała z podniesioną twarzą, a później dmuchała na nią, bańka w odpowiedzi zmieniała kształty, skręcała się, wydłużała, zwijała. Wydawała się bardzo masywna, a przy tym chętna była do metamorfoz – całkiem jak to coś pasiastego będącego znakiem sieci telefonii komórkowej.

Z sieci energetycznej dostaliśmy mało prądu, niemal wszystkie urządzenia zasilane są z naszych agregatów prądotwórczych. Pracuje ich trzy, mają razem ponad 700 kVA mocy, zużywają 50 litrów paliwa na godzinę. Chodzę między nimi kontrolując stany paliw i parametry ich pracy. Lubię słuchać dudniące odgłosy pracy mocno obciążonych wielkich diesli, a tutaj najmocniejszy ma 700 koni; gdy ciężko mu, ryczy swoim wydechem i gwiżdże turbinami, a ja czuję drżenie podobne do odczuwanego w czasie słuchania jesiennego ryku jeleni.

Podeszły do mnie dwie dziewczyny, właściwie dziewczynki, proponując ciastko. Jedna z nich trzymała wielką blachę, ciasto wyglądało tradycyjnie, jak domowe. Poprosiłem kawałek i zapytałem skąd je mają. Okazało się, że są to dziewczyny z domu dziecka, ciasta upiekły same i sprzedają na festynie po złotówce chcąc zarobić na wakacje. Poczułem się dziwnie, zmieszawszy żal, sprzeciw i coś podobnego do rozczulenia. Sprzeciw jako rezultat kontrastu: luksusowe samochody urzędników państwowych, eleganckie ich biura i wysokie pensje z naszych podatków – to z jednej strony; z drugiej dzieci bez rodziców próbujące zarobić parę złotych aby gdzieś wyjechać w lecie i mieć w kieszeni na loda. Sprzeciw i złość zostały mi do teraz. Na władze państwowe, które winne są tym dzieciom daleko idącą pomoc i opiekę, ale i na społeczeństwo, które prędzej da pieniądze jakiemuś podejrzanemu typowi z Torunia niż sierotom. To niemoralne. Tak, bo moralność nie jest kwestią dawania bądź nie dawania dupy, a (także) naszym stosunkiem do osób słabszych, pokrzywdzonych przez los i od nas w jakikolwiek sposób zależnych.

Późniejszy dopisek ze wstępu do tragedii Ajschylosa „Persowie”, której treścią była wojna 480 roku, wstępu napisanego przez tłumacza, Stefana Srebrnego.:

„Obmierzły wrogom Aten gród!
Zapomnieć któż zdoła, któż?
Pośród wszech Persji ziem sierocy chór
Matek i wdów
Płacze dziś – bez winy..”

„Czy odczuwacie niezrównane piękno moralne tych słów? – pyta Tadeusz Zieliński  - … To mówi poeta do swego narodu. Zwyciężyliśmy, tak; i, co więcej, zwyciężyliśmy w prawej, świętej walce, w obronie naszej ziemi od przemocy najeźdźców. A jednak – nie zapominajmy o tych, dla których nasze zwycięstwo było bolesną, niczym nie zasłużoną klęską… Gdzie, w jakiej literaturze całego świata, macie coś podobnego?”


Ostatnie graty zapakowane, przyczepa podczepiona do ciężarówki, światła i hamulce sprawdzone, w kabinie scanii mam już wszystko co potrzebne na drogę; jest dziewiętnasta, pierwsze samochody już wyjeżdżają, a że jak zwykle opuszczam plac jako ostatni, mam więc parę minut czasu. Lubię te chwile: wszystko gotowe do wyjazdu, zostaje tylko pożegnać się z miejscem i można usiąść w fotelu. Siedzę więc na schodach stojącego jeszcze na swoim miejscu mojego campingu i patrzę na drzewa wokół, na nieznane mi grzyby wyrosłe ostatniej nocy tuż obok, na niebo, tak cudnie błękitne po tylu chmurnych dniach – rozkoszuję się ciepłym, letnim dniem i czuję, jak opada ze mnie zmęczenie całodzienną pracą.


Poniedziałki są najdłuższymi i najbardziej pracowitymi dniami, to dni demontażu sprzętu i wieczornego wyjazdu do kolejnego miasta. Dzień zaczyna o siódmej, kończy po 14, 16, albo i po 20 godzinach; rzadko, ale zdarzają się maratony nawet trzydziestogodzinne; rekordowy trwał 36 godzin.
Ten poniedziałek był słoneczny, ciepły, był jednym z tych dni, za którymi tęskni się w niekończące się, czarne i zimne, wieczory grudniowe. Pracując bez koszuli, czułem słońce i wiatr, ów orzeźwiający oddech letniego dnia. Nastrój dorównywał pogodzie: robiąc swoje odczuwałem radość, tą najcenniejszą: radość przeżywania zwykłego dnia.
Wyjechałem jako ostatni, krótko po osiemnastej, w pełni dnia, mając nadzieję na rzadkość wielką w tej pracy, na osiągnięcie celu podróży jeszcze przed zmierzchem.
Jechałem bez koszuli, także później, już w nocy - jakże daleko są czerwcowe wieczory od grudniowych! Drogą prowadziła wśród dojrzewających zbóż, w tym wyjątkowym ich czasie, gdy zieleń łodyg lada dzień ma się zamienić w żółć zapowiadającą żniwa. Na szczytach pagórków horyzont odbiegał daleko, daleko, a nadal był wyraźny w przejrzystym powietrzu; oczywiście zaraz pojawiły się myśli o górskich włóczęgach w takie dni, ale nie minął nawet kwadrans tej idylli, gdy odebrałem telefon, później drugi, trzeci – jakbym nagle kraty zobaczył na błękitnym niebie. Awaria, zjechania z ustalonej trasy, znowu awaria. I znowu. Wśród nich także mojego campingu, i to taka, której usunąć, niechby prowizorycznie, nie było jak. Zaleciłem kierowcy jechać z szybkością do 30 na godzinę i co kilka kilometrów zatrzymywać się dla ostygnięcia uszkodzonego, grzejącego się ułożyskowania koła. Ponieważ nie można było wykluczyć wypadnięcia piasty, zostawiłem kierowcy klucz do campingu, aby mógł położyć się spać, unieruchomiony gdzieś na trasie, a ja wziąłem do scanii swój rezerwowy śpiwór i parę drobiazgów, szykując się na nocleg w kabinie. Rozstaliśmy się 60 km przed celem; kolega dojechał, chociaż pokonanie tego dystansu zajęło mu siedem godzin. Spałem w kabinie mojej scanii; z ciekawością obejrzałbym film z mojego gramolenia się na ciasną, niską leżankę za fotelami. Chyba pocieszny byłby to widok.

Dzisiaj wieczorem znowu założyłem buty górskie; przerywam pisanie i wychodzę przed camping by przejść kilka kroków. Wydaje mi się, że słyszę tak lubiane skrzypienie skóry.
Kolejne miasto, kolejny festyn. Moja scania stała obok trybun boiska, na którym rozgrywano mecz futbolu. Zajęty jakąś pracą, słyszałem głosy kibiców pełne agresji i złości. Chamskie wrzaski, ordynarne przekleństwa, znowu agresja wprost kipiąca w nich, wylewająca się im gardłami razem z ich wrzaskami. Okropność. Ja, robotnik przywykły do słuchania bluzgania i sam nierzadko klnący jak ten przysłowiowy szewc, byłem zaszokowany i miałem chęć uciekać od tych okropnych ludzi.
Oni najwyraźniej potrzebują jasnych, jednoznacznych podziałów świata oraz poczucia wspólnoty w grupie. My i oni. Swoi i obcy. My – dobrzy, obcy - źli. Dokopać im nie dlatego, że złość w nas tkwi i ciemna, prymitywna nienawiść, skąd!, przecież my jesteśmy OK; dokopać im, bo są inni, obcy, nie nasi. Mają inne szaliki, inny kolor skóry, należą do innej grupy albo innego Boga wyznają, nie naszego, i dlatego zasługują na najgorsze.
Proste i zrozumiałe.
Okropne.
Ci ludzie i ich świat odbierają mi coś dla mnie cennego: bezinteresowność poszukiwania i przeżywania piękna, bo po kontaktach z nimi piękno przestaje mieć wartość samą w sobie, a staje się czymś użytecznym: odtrutką i lekarstwem.

W campingu śmierdzą suszone na grzejniku robocze drelichy. Wychyliłem nos na zewnątrz, ale szybko cofnąłem się: wiatr nadal chlapie deszczem, w rozległych kałużach na placu odbijają się światła ulicznych latarni. Waham się między czytaniem książki a pisaniem, w końcu robię tylko notatki „ku pamięci” w swoich dopiskach i sięgam po książkę o Safonie.